sobota, 31 maja 2014

Aleosochozi? [4] czyli o tym jak sam diabeł nastaje mi na bloga

Em, no tak, to ile już minęło od ostatniego rzeczowego wpisu na tym blogu? Dwa miesiące? Chyba już więcej. Wiem, miałem nadrabiać zaległości w długi weekend, ale... Cóż długi weekend w moim wypadku przerodził się w bardzo długi tydzień, trwający 20 dni z drobnym okładem i króciutkimi przerwami na oddech. Tzn. nie oszukujmy się, ludzie pracują ciężej, ale przeskok od leżenia na wersalce i oglądania koreańskich lasek do pracowania 8+ godzin w tygodniu po 6 czasem nawet 7 dni jest bolesny.

Ale nie tylko o to idzie, bo po prawdzie miałem momenty, kiedy na blogu miałem czas i nawet wolę pisać. Niestety wtedy do akcji wkraczał diabeł i zmuszał mnie do zmiany planów. Oczywiście, pisząc "do akcji wkraczał diabeł" mam na myśli, że działo się coś całkiem normalnego i łatwego do wytłumaczenia, ale działalność diabła brzmi bardziej mistycznie i ogólnie znacznie bardziej interesująco, więc dla utrzymania poetyckiego wydźwięku będę się tego diabła trzymał. Przykro mi jeśli kogoś rozczarowałem, ale spójrzmy prawdzie w oczy, gdybym mial niezbite dowody na działalność diabła, specjalnie dla mnie utworzono by teologicznego Nobla, a kościół by mnie ozłocił. I na pewno byście już o tym przeczytali na jakimś kundelku.

No ale odchodzę od tematu. Miało być o diabelskich kuszeniach mojej cnej osoby (bogowie widzą ile kłamstw w jednym zdaniu, ale nie grzmią, widać jesteśmy z jednej gliny). Diabeł pod pewnymi względami przypomina hiszpańską inkwizycję, nie chodzi nawet o samą zaskakującą naturę działalności, czy o to, że od czasu do czasu nosi czapkę-pilotkę, ale o mnogość aspektów jego działalności - gama jest tak szeroka, że nawet on sam gubi się przy wyliczaniu, a co dopiero, ja śmiertelnik ( co prawda z boskiej gliny ulepiony, ale jednak śmiertelnik). Dlatego nie popełnię tej gafy i na wstępie nie wyliczę na ileż to óżnorakich pokuszeń wodził mnie diabeł, ale będzie tego trochę.

Primo, diabeł nęcił mnie pod postacią mammona, o czym już wspomniałem wyżej. Nie będę się z tym krył, żaden ze mnie asceta, jak mam kasę to lubię ją puszczać w ruch. Niestety, dopóki ktoś nie uzupełni gnomiego diagramu o fazę drugą, w kwestiach przychodu pozostaje tylko praca i rozbój. Do tego drugiego nadaję się jeszcze mniej niż do tego pierwszego, więc chcąc nie chcąc podjąłem działalność zarobkową i wiele wskazuje na to, że w najbliższym czasie nastąpi eskalacja tego haniebnego procederu z mojej strony. Oczywiście dramatyzuję, bo jak się okazuje mam nawet szansę robić coś, co lubię, ale nie byłbym sobą, gdybym się nad sobą nie użalał. Tak czy inaczej ten czaso-ogranicznik w najbliższym czasie raczej nie zniknie z rozkładu mojego dnia.

Czym tam jeszcze kusił mnie jegomość z kopytkiem? Ano, wynalazkiem iście szatańskim - piłką nożną. Nie wiem jaki fikcyjny imaż zdołałem ukształtować w umysłach czytelników, ale pora go pewnym, zdecydowanym ruchem skreślić, zburzyć i ogólnie sprawić, że będziecie dygotać gdzieś tam w kącie swojego pokoju. Otóż jestem pasjonatą futbolu - innymie słowy gruboskórnym jegomościem, co to lubi sobie ponarzekać na sędziego i jest przekonany o swojej futbolowo-taktycznej wszechwiedzy, przerastającej nie tylko mnie podobnych, ale także tych, którzy sprawami zajmują się zawodowo. Ba, moja arogancja jest na tyle daleko posunięta, że swojego czasu zdołałem przekonać jakąś tam rzeszę (albo przynajmniej rzeszkę) ludzi, że naprawdę się na tym znam.

Ostatnio trochę odpuściłem swoim futbolowym wypocinom zdołowany stanem polskiej kopanej, ale nie przeszkadza mi to w śledzeniu zdarzeń na reszcie kontynentu, a że w maju wszystkie rozgrywki wkraczały w decydującą fazę, niemal każdą wolną chwilę spędzałem śledząc jak 22 spoconych gości ugania się za kawałkiem plastiku. Ale po 12 gościach symultanicznie łapiących się za krocze jak Michael Jackson ze świerzbem, których fundował mi k-pop, to i tak krok we właściwym kierunku.

Niestety, jak zapewne wiecie, wielkimi krokami zbliża się Mundial i choć nie przepadam za piłką reprezentacyjną, i choć spodziewam się, że będzie to jeden ze słabszych turniejów w historii, i choć faza grupowa zapowiada się jako flegmatyczny pojedynek ślimaków z depresją, to i tak pewnie będę starał się oglądać niemal wszystko, choćby po to, żeby przekonać się, czy któraś trybuna zbudowana z płatków kukurydzianych i azbestu czasem nie runie w trakcie meczu. To też nie najlepiej wróży najbliższej przyszłości tego bloga.

Trzecie - najgorsze jak dotąd - pokuszenie, na jakie czort mnie wystawił, to gry komputerowe, a konkretniej straszliwa rzecz zwana Hearthstone'm. W grę pogrywam już od dłuższego czasu, ale od niedawna trochę zeszło ze mnie tzw. ladder anxiety (dla niewtajemniczonych i łopatologicznie - strach przed porażką) i zacząłem czynić tzw. postępy, czyli nie być lemingiem drążącym tunel w którym sam się utopię, a jak bystry i krnąbrny kret o lśniącym, czarnym futerku, zacząłem zmierzać ku powierzchni i światłu dziennemu. Pro-gamingowe ambicje odkładam na bok - nie ten wiek, nie te priorytety - ale gdzieś tam pod skórą czai się e-sportowa żądza rywalizacji. I tu znów złe wieści - wkrótce ukaże się rozszerzenie do tej gry.

Zatem, czy w tym nawale czarnych wieści jest jakiś promyczek nadziei, choćby pod postacią świateł pędzącego pociągu? No niby jest. Przykladowo diabeł nie nasłał na mnie jeszcze żadnej baby z piekła rodem, a jeżeli to zrobił, to chytrze, ale i całkiem nieświadomie, odesłałem ją z kwitkiem. I dobrze, trochę czytałem i jak się okazuje sukuby i inkuby to te same ustrojstwa, tylko drogocenna zawartość majtek im się zmienia, co by nasienie do niechcianego łoża zanosić i wrabiać facetów w alimenty! Strasznych rzeczy można się dowiedzieć z książek, czasami żałuję, że je czytam, miałbym trochę więcej włosów na głowie.

Tak czy inaczej żaden ze mnie Casanova ani nawet Casanunda, więc przynajmniej w ten sposób nie planuję trwonić czasu i pieniędzy. Możecie być też spokojni, że raczej nie uderzę w tango na mieście, no chyba, że mi cegła dwuręczna spadnie na łeb... Co w Łodzi nie jest znowu takim niespotykanym zjawiskiem atmosferycznym, choć miasto i tak już się tak nie sypie, jak parę lat temu. Niektórzy mówią, że to Unia, ale ja wiem swoje, po prostu większość cegieł, które miały spaść, już spadła - to tak jak z liśćmi na drzewie. Sajens madafaka, lern it.

No i na koniec promyczek najjaśniejszy, który niechybnie musi być jakimś teżewe czy innym polskim padolino, sądząc po tempie w jakim się do nas zbliża. No chyba że to diabeł niesie swój ogarek w zębach, żeby znowu się ze mnie ponabijać. Tak czy inaczej "Gangnam Style" właśnie przekroczył 2 mld odsłon na YT, a w internety i nie tylko poszła wieść wyczekiwana nie tylko przez amatorów skośnookiej twórczości - nowy teledysk PSY'a - "Hangover" - 8 czerwca. Wątpię żebym przegapił taką okazję do wpisu. A jak już raz się człowiek skusi, to potem już z górki. Miejmy nadzieję.

4 komentarze:

  1. Gratuluję, poziom abstrakcji tego wpisu jest niesamowity :) Powiedzenie "diabeł tkwi w szczegółach" nabiera nowego znaczenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To smutne, kiedy ktoś nazywa twoje życie abstrakcją, chlip ;(

      Usuń
  2. Nic złego na myśli nie miałam. peace & love V :)

    OdpowiedzUsuń
  3. tyle czasu minęło od ostatniego wpisu... a szkoda :( czekam na powrót z niecierpliwością i mam nadzieję, że w ogóle nastąpi ^^

    OdpowiedzUsuń