piątek, 31 maja 2013

EXO - Wolf

Nie ma we mnie zbyt wiele sympatii do boys-bandów, ale jednak od czasu do czasu pojawi się coś, czego nawet ja nie mogę przemilczeć i co nawet ja muszę docenić. Nowe nagranie  Nowy występ grupy EXO jest po prostu powalający. Niesamowite "show", które sam chętnie zobaczyłbym na żywo.

O samej formacji nie będę się rozpisywał, bo wiem o niej niewiele i szczerze powiedziawszy nie chce mi się dowiadywać więcej. Najważniejszy wydaje się fakt, że należą do stajni SM Entertainment (m.in. Girls' Generation i f(x)), jednego z trzech największych graczy na koreańskim rynku, a biorąc pod uwagę ostatni rok, grono potentatów można w zasadzie zawęzić do dwójki, w której oprócz SM znalazłoby się jeszcze miejsce dla YG Entertainment (m.in. PSY, Big Bang, G-Dragon, 2NE1 i Lee Hi). Tłumacząc na język polski - zasoby finansowo-organizacyjne za ich plecami wydają się nieograniczone.

Coś jeszcze? "Wolf" to ich pierwszy comeback, debiutowali jakoś w zeszłym roku. Chłopaków jest całkiem pokaźna grupka, bo aż dwunastu. Poprzednią piosenkę promowali podzieleni na szóstki, ale tym razem wydaje się, że będą współdzielili jedną scenę. Chyba starczy tych wstępów, pora na teledysk. Tu jeszcze tylko jedna uwaga, nawet jeżeli klip nie przypadnie wam do gustu - bo to boys-band - warto spojrzeć na nagranie z występu, które ma mniej boys-bandowej otoczki. Całość jest po prostu tego warta.



Pierwsza rzecz, która przykuła moją uwagę, to oczywiście intrygujące wprowadzenie z tą niesamowitą figurą-cieniem ułożoną z tancerzy i fantastyczny pomysł na otwarcie z rękami wyłaniającymi się u podstawy i "ryjącymi" parkiet na podobieństwo łap dzikiej bestii. Ale potem, nim układ taneczny na dobre się rozkręci, mamy chwilę dosyć standardowego, boys-bandowego rapu i nieco rzemieślniczej roboty operatorskiej, a jednak teledysk wciąż zachwyca...

Bo wtedy dopiero można się przyjrzeć niesamowitej scenografii, która śmiało nadaje się na wystawę w muzeum sztuki nowoczesnej. To jest jeden z powodów, dla których tak bardzo cenię koreańskie teledyski. W dobie wszechobecnego CGI, gdzie już nie tylko "Avatar", ale takie hollywoodzkie produkcje jak ekranizacja "Wielkiego Gatsby" przypominają bardziej film animowany niż tradycyjne kino - w takich czasach w Korei wciąż buduje się spektakularne scenografie.

Mówcie co chcecie, ale dla mnie te wszystkie cyfrowe gadżety wciąż nie wyglądają dość autentycznie, by zastępować prawdziwe scenografie, rekwizyty i pojazdy. Poza tym zastępowanie podobnych planów zdjęciowych zwykłymi greenscreenami to tak jakby architekt poprzestawał na przygotowaniu planów budynku i ewentualnie oprowadzał ludzi po pustym polu, opowiadając co gdzie jest. Komputery są wspaniałym narzędziem, ale sztuka - także ta filmowa - w jakimś stopniu powinna pozostawać namacalna.

Ale zostawmy już scenografię. W szczegóły samej piosenki też jeszcze na razie nie będę wchodził. Chcę jeszcze przez chwilę zająć się układem tanecznym, który jest kolejną perełką i kolejnym elementem, który - patrząc szerzej - przyciąga mnie do k-popu. To, co prezentuje w tym utworze grupa EXO, to nie są jakieś śmieszne podrygi czy sztampowe machanie kończynami. To kolejny element tego nagrania, który śmiało można podciągać pod kategorie sztuki, bo jest to choreografia przemyślana, pomysłowa, która sama w sobie ma oddziaływać na wyobraźnię widza. To coś więcej niż efektowne widowisko, to - krótki, bo taka jego forma - ale jednak rodzaj tanecznego spektaklu.

Jednym z mocniejszych punktów układu jest dynamika, którą zapewnia podzielenie zespołu na dwie części. Dzięki temu większe sceny z kompletem tancerzy zyskują na wizualnym rozmachu w stosunku do tych bardziej kameralnych. Jednocześnie ciągłe zmiany występujących na scenie tancerzy, zejścia jednej grupy, wejścia drugiej - to wymusza ruch po całej powierzchni sceny i wnosi olbrzymią ilość życia do całego układu, a przy tym pozostaje niezwykle zręcznie wplecione w ogólną stylistykę prezentowanego tańca. No i pomysł na ludzką jaskinię z wypadającym z niej wilkiem jest rewelacyjny.

Patrząc na taniec szerzej, w pierwszej kolejności w oczy rzucają się zwierzęca natura ruchów tancerzy i elementy choreografii w oczywisty sposób nawiązujące do tytułowego wilka - kłapanie paszczą, wycie do księżyca, itp. Jednak w tym układzie tkwi coś więcej. Warto zwrócić uwagę na bardzo zróżnicowaną piosenkę, której towarzyszy. Im więcej patrzę na ten układ, tym silniejsze odnoszę wrażenie, że piosenkę tak bardzo rozrzucono brzmieniowo nie dla wzbogacenia doznań słuchowych, ale by dać pretekst dla bardziej zróżnicowanego repertuaru ruchów. Dzięki temu mamy okazję oglądać niezwykle płynne, pełne zwierzęcej gracji ruchy imitujące skradanie się, ale także energiczne wymachy kojarzące się z prymitywną energią emanującą z dzikiej bestii.

A najlepsze w tym wszystkim jest dla mnie to, że EXO swój numer wykonuje jeszcze lepiej na żywo, niż na planie zdjęciowym.



Od strony piosenki mam już troszkę problem z tym kawałkiem. W towarzystwie numeru tanecznego sprawdza się rewelacyjnie, natomiast mam pewne wątpliwości, na ile broni się jako samodzielny produkt. Wszystko jest tu niby na miejscu i trzyma pewien przyjęty w branży poziom, przynajmniej dla tej konwencji, ale jednak to chaotyczne przemieszanie wątków i tematów sprawia, że niekoniecznie chciałbym aby ten utwór atakował mnie z radioodbiornika. Haczyk "kure wolf, nega wolf, auuuu" działa (swoją drogą, angielskie tłumaczenie tekstu >>TUTAJ<<), melodyjny refren też, most przed finałem z rozpędzającym się podkładem to bardzo dobry pomysł, a sam podkład to też kawał dobrej roboty.

Elektroniczne brzmienie, które nie sili się na przesadną oryginalność i korzysta raczej ze standardowych chwytów, ale zręcznie i pomysłowo przemieszanych. W efekcie podkład może nieszczególnie zapada w pamięć, ale też nie będzie nikomu zawadzał, a w trakcie słuchania piosenki zwyczajnie czuć, że trzyma poziom.

Problemem są wokale. Pal licho, że w trakcie występu większość to playback, przy tym nakładzie sił wkładanych w taniec, można to zrozumieć. Zresztą zauważyłem, że z początku większośc grup zaczyna grubym playbackiem, a wraz z kolejnymi występami coraz więcej jest śpiewania na żywo. Sęk w tym, że niektórych partii, nawet jakby chcieli, wokaliści nie odratują - w oryginale zostały strasznie przeprodukowane i nie ma możliwości, żeby zaśpiewane na żywo wypadły chociaż blisko studyjnego oryginału.

Niestety ta przesadna produkcja na wokalu rzutuje także na nagranie studyjne, bo w wielu sytuacjach nie jestem w stanie stwierdzić czy dany gość faktycznie umie coś zaśpiewać, czy tylko jakiś magik dobrze go zakręcił za konsoletą. W dodatku piosence daje w kość także fakt, że śpiewa ją dwunastu chłopa. Nudniejsze, mniej obrobione partie rapu są przez to bardzo rozrzucone, podczas gdy bardziej melodyjne, ale przy tym także bardziej obrobione fragmenty zaczynają zlewać się w nieco mało charakterystyczną papkę. Może efekt końcowy nie jest bardzo zły, może nawet nie psuje piosenki, ale z pewnością zawadza.

Na koniec jeszcze ciekawostka. Piosenka ma także wersję chińską, która od koreańskiej różni się nie tylko językiem, ale także podziałem partii pomiędzy podgrupy i samych wykonawców, siłą rzeczy pociąga to za sobą także drobne zmiany w choreografii i teledysku.

czwartek, 30 maja 2013

Lee Hyori - Amor Mio (with Park Ji Yong of Honey-G) + insze różności

Hm, obrodziło mi kulawymi tematami. Niby jest o czym pisać, ale mało co nadaje się na poważniejszy wpis. Przede wszystkim After School nareszcie podało termin powrotu na scenę. Szósty maxi-singiel grupy na sklepowe półki trafi 13 czerwca, a nowy występ ma potłuc szczęki publiki o podłogę. Na razie Pledis Entertainment ujawniło zdjęciowe zajawki, ale nawet drapieżna fotka Nany i nieco niezręczne(?) zdjęcie Jungah to trochę mało, żeby produkować pełny wpis. Pewnie nie wytrzymam i popełnię kilka słów jeszcze przed premierą, ale póki co poczekam chociaż na jakieś klipy video. Na horyzoncie majaczy także drugi duży czerwcowy powrót - Sistar, ale tu wiadomo jeszcze mniej.

W temacie aktualnych premier dzieje się niewiele, a przynajmniej nic, co autentycznie by mnie zainteresowało. Na bok odłożyłem temat debiutu Z.Hery, w którym niemal wszystko jest dla mnie atrakcyjniejsze od głosu samej wokalistki. Ale że temat dość ciekawy to najpewniej wrócę do niego jeszcze w tym tygodniu, choć nie dzisiaj, bo dzisiaj mi się nie chce. Pewnie skrobnę też kilka dodatkowych słów o 9MUSES, które w ostatnich dniach zyskały w moich oczach, a mój tekst o ich ostatniej piosence - "WILD" (>>TUTAJ<<) - i tak jest już zbyt opasły w video, by dodawać tam jeszcze nowe klipy.

Tematem, który cały czas kołacze mi się po głowie, jest powrót Lee Hyori. Nie dość, że jej nowy album "Monochrome" (więcej >>TUTAJ<<) właściwie nie schodzi z mojej listy odtwarzania, to jeszcze w internecie wyskakują jej kolejne występy z wszelakiej maści programów muzycznych. W dodatku występy z piosenkami b-side'owymi i to występy autentycznie ciekawe. Jednak i ten wątek odkładam na później, bo liczę, że do zestawienia dołączy jeszcze kilka piosenek.

Dzisiaj za to zrzut zaległych pomniejszych video-ciekawostek - na tyle zgrabnie przygotowanych, że nie chciałbym, żeby zaginęły w pomroce dziejów. Część to wszelakiej maści teasery, ale znajdzie się też miejsce dla dwóch pomniejszych teledysków, które właściwie powstały nie wiadomo po co i dlaczego, ale powstały i są nawet całkiem przyzwoite. A warto zaznaczyć, że już wypływają przecieki kolejnego teledysku, który tym razem zapowiada się na materiał godny odrębnego wpisu, choć jeszcze nie wiadomo, która piosenka będzie mu towarzyszyła.

Najwygodniej będzie chyba ułożyć to wszystko chronologicznie, więc zaczynamy od albumowych teaserów...

Raz



Dwa



Trzy



Cztery



Pięć



Normalnie pewnie nie wrzucałbym wszystkich pięciu, ale męska część czytelników zapewne zrozumie moją motywację. Chodzi oczywiście o pięć różnych aranżacji motywu piosenki "Wouldn't Ask You" ;) Co ciekawe, żadna z wersji nie jest tą, która ostatecznie znalazła się na albumie (porównać można sobie >>TUTAJ<< , 12. kawałek). Wizualnie wszystko trzyma się czarno-białej konwencji, ale przecież nie mogło być inaczej, skoro klipy zwiastują album zatytułowany "Monochrome". Szczególnie ciekawie wypada stylizacja cyrkowa, która była częścią sesji zdjęciowej dla koreańskiej edycji magazynu "Vogue". Mniej więcej w podobnym czasie youtube'owy kanał magazynu udostępnił dłuższy klip w formie teledysku.



Piosenka w tle to wokalnie okrojona do refrenu i nieco przycięta na końcu wersja "Show, Show, Show" (albumowa czternastka). Szkoda, że nie zdecydowano się na wykorzystanie całej piosenki, bo materiał jest świetnie zmontowany i jak ulał pasuje tak do nastroju, jak i do słów piosenki (link do angielskiego tłumaczenia znajdziecie we wcześniejszym tekście). Klip pokazuje temat przewodni utworu - sceniczny fałsz - i robi to bardzo zgrabnie, poprzez odarcie obrazu z fabularnej narracji i skierowanie go w stronę symboliki. Ponadto zestawienie pustkowia z cyrkową tematyką nadaje poszczególnym kadrom lekko surrelistycznego posmaku, który świetnie współgra z gęstym, tajemniczym brzmieniem akompaniamentu. Po cichu wciąż liczę, że jest to klip okaleczony tylko na potrzeby promocyjne i że jego pełna wersja wciąż oczekuje na wydanie.

Po albumowych teaserach pora na teasery piosenek promujących płytę. Najpierw pre-releasowa "Miss Korea".



Zgrabniutki teaser, który eksponuje przebojowy refren piosenki, ale nie mówi o niej wszystkiego. Przyznam, że ja byłem nawet nieco zaskoczony pierwszy raz oglądając teledysk. Zaskoczony oczywiście w sposób pozytywny, bo Lee Hyori pociągnęła tak piosenkę, jak i cały teledysk, w bardzo ciekawym kierunku. Polecam zajrzeć >>TUTAJ<< i zapoznać się z całością. A ja lecę dalej.



Teaser do "Bad Girls" również dobrze wykonał swoją robotę, przykuwając uwagę, ale nie psując ani piosenki, ani samego teledysku, choć w moim odczuciu nie jest już tak zgrabny jak poprzedni. Może to dlatego, że nie rozumiem koreańskiego i nie wiem, co mówi narrator. W każdym razie, jeśli jeszcze nie widzieliście teledysku, to po całość zapraszam >>TUTAJ<<. Na dole tekstu dodałem też wypuszczoną później, alternatywną, taneczną wersję klipu.

Na zakończenie zostawiłem danie główne, czyli pełnoprawny teledysk do piosenki "Amor Mio", który wypuszczono bodaj w poniedziałek, więc sprawa jeszcze dosyć świeża.



Kilka słów o piosence napisałem już przy okazji moich zachwytów nad albumem, więc powtarzał się nie będę. Tam jednak odpuściłem temu kawałkowi jedną drobną przewinę - bo była to jedna z szesnastu piosenek na płycie - teraz jednak muszę o tym wspomnieć. Utworu słucha mi się bardzo przyjemnie - jest tak pięknie wyciszony, subtelny i minimalistyczny, nie gubiąc przy tym siły wyrazu. Sęk w tym, że w tym duecie zdecydowanie większą rolę odgrywa artysta goszczony. Park Ji Yong ewidentnie przerasta Lee Hyori możliwościami wokalnymi i to raczej wokalistka jest tu dodatkiem.

Od strony wizualnej jest... adekwatnie. Znów przez palce przeciska mi się słowo "minimalizm", co w żadnym razie nie jest rzeczą złą, a biorąc pod uwagę, że przecież jest to także wyróżniającą się cechą towarzyszącego utworu, w głowie słuchacza powstaje pewne poświadome poczucie spójności. Niestety minimalizm oznacza także, że nie mam zbyt wiele więcej do napisania, choć muszę zwrócić uwagę na ciepłą barwę oświetlenia, która współgra z piosenką, ale także na pewnym poziomie kształtuje jej odbiór. Śmiem twierdzić, że sama zmiana koloru światła na zimny diametralnie zmieniłaby także sposób postrzegania piosenki, przynajmniej w tym kontekście.

Fajnym, subtelnym zabiegiem jest też dodanie powiewów wiatru, które można interpretować jako pewne trudności stające na drodze kochanków. No i ta czarna sceneria, która nie tylko doprowadza minimalizm konwencji do ekstremum, ale także pozwala wyizolować bohaterów, oderwać ich od rzeczywistego świata. Z jednej strony podkreśla to brak znaczenia okoliczności wobec samego uczucia, z drugiej czyni całą przedstawioną sytuację niezwykle uniwersalną i łatwą do przeniesienia choćby na grunt odbiorcy.

wtorek, 28 maja 2013

CL - The Baddest Female vs G-Dragon - One of a Kind

Prosto z mostu - nawet jeśli solowy debiut CL okaże się komercyjnym sukcesem, a pewnie tak właśnie będzie, to pod każdym innym względem jej pierwsze samodzielne nagranie jest totalną klapą. Wyjaśnienia poniżej.

Zacznijmy od tego, że CL swój pierwszy pojedynek przegrała jeszcze przed startem. Chodzi o tytuł piosenki. Oryginalnie brzmiał on "Bad Girl", czy też "Bad Girls" - nie ma to większego znaczenia. To już samo w sobie jest czymś w rodzaju strzału w stopę, bo tytułów na podobne kopyto w koreańskim światku było już zatrzęsienie, więc debiut z piosenką zatytułowaną tak jak dziesięć innych przed nią nie był najlepszym pomysłem.

Ale to oczywiście nie koniec, bo raptem tydzień temu okazało się, że nowy album mega-gwiazdy Lee Hyori będzie promowała piosenka o tytule - a jakże - "Bad Girls" (swoją drogą zrobicie znacznie lepiej zapoznając się z tą piosenką >>TUTAJ<< jak i z całym nowym albumem Lee Hyori >>TUTAJ<<, zamiast trwonić czas na dzisiejszą piosenkę). W odpowiedzi YG Entertainment zmieniło tytuł na "The Baddest Female". Oczywiście wytwórnia zaprzecza jakoby zmiana miała cokolwiek wspólnego z piosenką Lee Hyori. Tia...

Uprzedzając fakty - w piosence ani razu nie pada żaden wariant sformułowania "the baddest female", za to od "bad girls" aż się roi. Najśmieszniejsze w tym wszystkim wydaje mi się to, że ten nieco pokraczny tytuł może nawet by się sprzedał gdyby wytwórnia od początku jego się trzymała. Zmieniając tytuł z pospolitego na niedorzecznie przekombinowany pokazała tylko obawę przed konkurencją.

Ale okej, tytuł tytułem, w zasadzie sprawa marginalna, nawet jeżeli mówimy o pojedynku o tytuł najbardziej nikczemnej damy koreańskiego show-biznesu. Na samą piosenkę czekałem nawet z pewną niecierpliwością. CL to charyzmatyczna liderka barwnej i niezwykle popularnej formacji 2NE1, na której powrót fani czekają już bodaj rok. Ponadto wokalistka uchodzi za ikonę stylu, pod tym względem zaczyna być dostrzegana już poza Azją. Jej solowy debiut musiał być wydarzeniem choćby od strony wizualnej.

Musiał, a jednak nie jest...



Ja rozumiem, że sprawdzone pomysły, że powtarzalność pewnych koncepcji, że ostrożność przy debiucie, ale do diabła, jak już YG Entertainment koniecznie musiało klonować zeszłoroczny pomysł na G-Dragona i jego "One of a Kind", to mogło się chociaż postarać, by był to klon udany, a nie potwór na miarę stworów ze słojów z formaliną. Teoretycznie jest tu wszystko, co było w klipie kolegi z tej samej stajni. Tylko nic nie działa. Zresztą sami porównajcie.



Nie mówię, że klip i piosenka G-Dragona to dla mnie jakiś wyznacznik dobrego teledysku i dobrej piosenki. Kompletnie nie mój styl. Ale nie mogę temu odmówić ani pomysłu, ani świeżości, ani spójności, ani pewnej swobody wykonania. Nawet jeżeli klip się komuś nie podoba, a płytę z piosenką najchętniej rytualnie spaliłby na swoim mrocznym ołtarzu, to i tak musi przyznać, że w swojej kategorii teledysk jest atrakcyjny, a piosenka chwytliwa. No i widzę w tym wszystkim nieco dystansu, zabawy samym sobą.

Debiut CL to twarda poza, mało pomysłów i fatalna piosenka, którą ostatkami sił próbuje ratować finał - ale po ponad trzech minutach słuchania odgłosu szkrzypiących drzwi w publicznym szalecie - to trochę mało. W dodatku sama CL nie daje piosence absolutnie nic, jej miejsce mógłby zająć ktoś zupełnie inny i nikt by pewnie nie zauważył. Zero charyzmy, zero swobody - czysta, sztywna reżyserka. Nawet stroje jakieś takie nudne - okej czapka z prześwitami w daszku jest fajna, reszta tego kompletu też daje radę, efektownie wygląda też cała scena z flagą. Ale reszta? Trudna do zapamiętania papka - pamiętam, że gdzieś przemykają jakieś boomboxy, jest trochę piasku, ale to wszystko, co mogę powiedzieć, a zdążyłem zgwałcić własne oczy tym teledyskiem już z 10 razy.

U G-Dragona są obrazy, które wryły mi się w pamięć już po pierwszym obejrzeniu. Mały tygrysek, mały niedźwiadek, małe murzyniątka... Wiem, brzmi to strasznie rasistowsko, ale zrobiłem to celowo, bo mam takie podłe wrażenie, że taki właśnie tok rozumowania towarzyszył twórcom klipu. W każdym razie klip G-Dragona jest wypchany po brzegi charakterystycznymi scenami - rozbijanie gablot piłką do tenisa, obiad za długim stołem, efektowny taniec i tancerki. Właśnie, w teledysku CL nawet choreografia nie potrafi stanąć na wysokośći zadania i pachnie tanią imitacją.

A żeby wbić gwóźdź do trumny dodam jeszcze, że nawet słowa są lepsze w utworze G-Dragona. Oba kawałki to bezwstydne peany na własną cześć, ale G-Dragon w swoich słowach jest chociaż konkretny i zróżnicowany, no i ma autentyczną karierę na poparcie własnych słów - nie licząc PSY'a, to on jest najpopularniejszym i najbardziej rozpoznawalnym przedstawicielem K-pop'u za granicą. Angielskie tłumaczenie słów jego piosenki >>TUTAJ<<. Dla porównania >>TUTAJ<< tekst CL. Groźby bez pokrycia i puste, aroganckie przechwałki pozbawione cienia polotu. Nie chodzi nawet o to, że są to źle dobrane słowa - to są słowa, które rzucić na wiatr może każdy i zawsze zostaną przyjęte z uśmieszkiem politowania.

G-Dragon ze swoim aroganckim przebojem potrafił sporo osób rozdrażnić, sporo zjednać, a jeszcze innych rozbawić. Sprowokował ludzi do dyskusji na swój temat, sprowokował także do żartów i parodii. Klip i piosenka CL są tak nudne i bezpłciowe, że jedyna nadzieja wokalistki na załapanie trochę "spotlightu" leży w wyposzczonych fanach jej formacji, którzy w tym momencie kupią pewnie wszystko, nawet jeżeli piosenka brzmi jak pijany wujek na weselu, nieświadomie uprawiający beatbox pod stołem.

BONUS
Brown Eyed Girls - "One of Gain"


niedziela, 26 maja 2013

Kilka słów o: E-Young

Tak sobie uknułem, że dzisiaj nie o piosence, a o osobie. Konkretniej o E-Young z formacji After School. After School to nie tylko gromadka bardzo ładnych i zgrabnych dziewczyn, ale także kłębowisko wszelkiej maści talentów, o które na pierwszy rzut oka dziewczyny trudno posądzać.

Weźmy taką E-Young (naprawdę nazywa się Noh Yi Young). Młoda (rocznik 1992), niepozorna dziewczyna, która do tej pory nie dostała dla siebie jeszcze zbyt wiele miejsca na scenie. Aby dołączyć do After School, musiała pokonać całą drabinkę castingową, w ostatnim etapie pokonując Arę, która obecnie występuje w Hello Venus. Do grupy dołączono ją z końcem 2010 roku. Jej oficjalnym debiutem był występ podczas kończącego rok koncertu MBC Gayo Daejun. After School wykonywało niedawno przedstawiany na łamach bloga przebój "Bang!" (>>TUTAJ<<), a E-Young przygotowano specjalne wejście na scenę.



Tak, E-Young lubi sobie poszarpać druty. I trzeba przyznać, że wychodzi jej to naprawdę dobrze. Pledis Entertainment postanowiło nie zatajać jej talentu przed światem i wrzuciło na swój profil takie oto sympatyczne nagranie:



Dziewczyna naraz imponuje i nieco przeraża łatwością z jaką gra ten kawałek. Ale też stwarza problem dla wytwórni - jak wkomponować jej talent w seksowną estetykę formacji? W wydaniu albumowym problem wciąż pozostaje nierozwiązany, jednak jeśli idzie o koncerty, E-Young podczas japońskiej trasy pokazała, że gra na gitarze potrafi być seksowna jak diabli...



Ale, jak się okazuje, jej talent nie ogranicza się do obsługi zwykłego sześciostrunowego wiosła. Przy okazji gościny w jednym z talk-showów, poproszono ją o grę na gitarze basowej - a to jednak zupełnie inna bestia niż zwykły elektryczny sześciostrunowiec. I cóż... Zagrała... Przez 15 minut bez przerwy... Aż zdarła sobie palec do krwi.



Tego, że gra także na gitarze akustycznej tłumaczyć i pokazywać chyba nie trzeba. Mogę za to pokazać jak E-Young gra na perkusji...



... i na fortepianie.



Niestety nie mogę pokazać jak gra na flecie i wiolonczeli, bo nie udało mi się znaleźć nagrań na YT. Ale gra, przed debiutem nawet wygrywała jakieś nagrody za występy wiolonczelowe. Zresztą nie tylko. Ponoć w sumie za grę na gitarze, fortepianie, wiolonczeli, za śpiew i za taniec zgarnęła ponad 30 nagród.

Co do śpiewu, to w After School na razie nie pokazała jeszcze niczego szczególnego, ale choćby poniższy filmik (jeszcze sprzed debiutu) pokazuje, że pewnymi zadatkami na niezłą wokalistkę jednak dysponuje.



A i tak, pomimo tych wszystkich talentów, o jej obecności w After School zadecydowało to, że według fachowców z wytwórni prezentowała styl tańca spójny z tym, czego oczekuje się po After School. Niestety żadnego rozsądnego tanecznego nagrania również nie mogłem znaleźć. Mogę co najwyżej odesłać to tekstu o piosence "Flashback" (>>TUTAJ<<). Na dole tekstu znajdziecie nagranie z treningu - bez ruchomej kamery, więc można spokojnie przyjrzeć się, jak każda z dziewczyn tańczy. E-Young zaczyna jako druga od lewej (z punktu widzenia kamery).

A na zakończenie klip, który znalazłem przygotowując ten tekst i jeszcze nie miałem okazji go obejrzeć. E-Young i Kaeun razem uczą jak przygotować jakieś proste, tradycyjne koreańskie danie zwane tarak. Całość wydaje się być skierowana do obcokrajowców, więc naturalnie są angielskie napisy.


czwartek, 23 maja 2013

Lee Hyori - Monochrome

Nie jestem pewien jak się zabrać za ten materiał. Chciałbym jakoś opisać nowy album Lee Hyori zatytułowany "Monochrome", ale... To jest pełnoprawny album - 16 piosenek, blisko godzina słuchania. Wypadałoby w tekst wpleść przynajmniej pewien wybór utworów, ale jak i co tu wybrać? Nie to, żeby nie było piosenek godnych pokazania, po prostu wydawnictwo jest specyficzne.

Zacznijmy od samej Lee Hyori (jej sylwetkę nieco dokładniej opisałem >>TUTAJ<<, przy okazji pre-releasowej piosenki "Miss Korea"). To nie jest wybitny głos. W żadnym razie nie zarzucam jej tego, że nie umie śpiewać, ani tego, że nie słucha mi się jej z przyjemnością. Powiem więcej, z całą pewnością większość wokalistek rozsianych po girls-bandach jest od niej pod nieomal każdym względem gorsza. Sęk w tym, że formacje nadrabiają liczebnością, przeważnie dziewczyny w takich grupach w jakiś sposób się uzupełniają. Lee Hyori występuje od dłuższego czasu solo, a fakt jest taki, że pomimo przyjemnej barwy i dobrej techniki, Lee Hyori nie wydaje się dość utalentowana, by wbić słuchacza na godzinę w fotel samym swoim głosem. Potrzebuje czegoś jeszcze.

Nie grzebałem w otchłani internetu, nie słuchałem jej poprzednich wydawnictw, ale po reprezentatywnych próbkach w postaci piosenek tytułowych i singlowych wiem, że wcześniej prezentowała inny styl. Wcześniej haczykiem był pewien zestaw - bardzo ładna dziewczyna, przyzwoity, wyszkolony głos i dobrze napisane, przebojowe piosenki, wszystko przybrane w dość standardowe, ale bogate i dobrze wykonane popowe wdzianko dla masowego odbiorcy. O tym wszystkim właściwie można zapomnieć. Lee Hyori po powrocie to zupełnie inna historia, inne brzmienie, inne opakowanie - zgadza się tylko osoba wokalistki.

Wciąż kluczę nie wyjaśniając sedna problemu. Nowy album Lee Hyori podoba mi się - nawet bardzo mi się podoba. Podoba mi się dlatego, że z punktu widzenia popowej gwiazdy pierwszego formatu jest niezwykle odważny. Podoba mi się, bo jest wypełniony rzadko spotykanym brzmieniem, pełen subtelności i pogody, a daleki od jazgotu. Podoba mi się, bo jest wypełniony po brzegi muzycznymi inspiracjami. Podoba mi się, bo jest różnorodny. Jednak przede wszystkim ostatni czynnik pociąga za sobą pewne konsekwencje, które sprawiają, że album wydaje się nietypowy.

Zacznijmy od tego, że ta różnorodność, poparta inpiracjami, na przestrzeni szesnastu piosenek przeradza się w olbrzymi rozstrzał stylów i brzmień. Przez godzinę nie uświadczymy chyba dwóch podobnych do siebie nagrań, czy choćby reprezentujących ten sam styl. Wyznacznik jest w zasadzie jeden - pewna subtelność brzmienia. Co nie oznacza, że na płycie nie ma dynamiczniejszych piosenek, czy też że brakuje muzycznego zęba. To wszystko sprawia, że nie można wybrać choćby grupy nagrań w pełni reprezentatywnych dla całego albumu, czy wyróżnić jakiś jaśniejszy podział na rodzaje nagrań.

Nie dość, że poszczególne piosenki trudno między sobą porównywać na bazie rodzaju reprezentowanego grania, to także jakościowo trudno tu wyróżnić słabsze czy mocniejsze ogniwa. Nawet patrząc od strony przebojowości - album nie szuka na siłę poklasku - nawet dwie piosenki promujące album nie należą do najbardziej przebojowych, chociaż jestem przekonany, że doskonale sprawdzają się jako radiowe granie. Nie ma tu za dużo nutek granych pod publiczkę czy tanich chwytów. Za to jest bardzo przyjemna zabawa muzyką, jej różnorodnością i historią.

Ale tu napotykam pewien problem - problem, który nie przeszkadza mi w słuchaniu albumu i czerpaniu z tego przyjemności, ale nie pomaga, a nawet utrudnia wybór nagrań, które zasługiwałyby na pokazanie. Różnych rzeczy w swoim życiu słuchałem, z różnym brzmieniem się stykałem - kompozycje na tej płycie szukają wzorców w nieco zapomnianych meandrach muzyki i choć starają się to wszystko jakoś zmieszać, to dla osoby z pewnym muzycznym osłuchaniem prawie nic, co usłyszy na płycie, nie będzie nowością. To wszystko gdzieś kiedyś zostało zrobione. Czasem lepiej, czasem gorzej, chyba nigdy na taką skalę, ale żadne z nagrań na tym albumie nie wydało mi się unikatowe. Pomysłowe, interesujące, miłe dla ucha - jak najbardziej.

Cóż więc zrobić? Po tak obszernym wstępie wypadałoby zrekompensować czytanie odrobiną słuchania. Spróbuję przelecieć przez cały album ze skrótowymi notkami przy poszczególnych utworach, może część piosenek umieszczę jedynie w postaci linków, bez ich osadzania.

1. "Holly Jolly Bus"
Jeżeli pasuje Wam przejażdżka autobusem z Hyori, to prawdopodobnie reszta albumu też do Was trafi. Przesympatyczna piosenka naładowana pozytywną energią, z wydatnym rytmem i umiejętnie budowaną wewnętrzną dynamiką.



Tekst napisany przez samą Lee Hyori to coś w podobie "Remedium" śpiewanego przez Marylę Rodowicz, angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<. Ja tylko wyjaśnię, że Soon Shim to wierny pies wokalistki, a soju to lekki alkohol sprzedawany przez koncern Lotte (więcej o nich >>TUTAJ<<), który Hyori swoją twarzą promowała przez lata. Kontrakt wygasł w zeszłym roku a Hyori zastąpiły HyunA z 4minute, Hyorin z Sistar i HARA z KARA.

2. "Miss Korea"
O piosence napisałem już sporo >>TUTAJ<< przy okazji wydania teledysku. Warto zajrzeć, zarówno ze względu na utwór, jak i klip. Uzupełnię jeszcze, że przy okazji specjalnego show znaczącego powrót Hyori na scenę, wokalistka przyznała, że pisaniem tekstów zajmuje się nie od dziś, bo zaczynała jeszcze występując w Fin K.L. Natomiast ten utwór jest jej debiutem kompozytorskim, przynajmniej jeśli idzie o poważne wydawnictwa. Kobieto, Ty to napisałaś? To pisz więcej, bo dla mnie to jeden z najlepszych kawałków na krążku, a konkurencja spora.

3. "Love Radar" feat. Beenzino of Jazzyfact
Fajnie bujający się kawałek, jak niemal cały album zagrany z bandem, ale w tym wypadku sporą różnicę robi świetna produkcja. Kawałków na podobne kopyto na świecie akurat nie jest mało, ale często brakuje im tych zręcznie rozsianych, instrumentalnych akcentów, które koniec końców decydują, czy piosenka nuży, czy też wpada w ucho. Trzeba też przyznać, że doskonale sprzedana jest atmosfera bliskości, ciepła i intymności, która bije także z tekstu. Angielskie tłumaczenie >>TUTAJ<<.



4. "Bad Girls"
Dopiero co pisałem o piosence i teledysku >>TUTAJ<<, nie chce mi się powtarzać. Kolejny bardzo dobry track i w tym wypadku posądzam go nawet o dużą dozę jeśli nie oryginalności, to przynajmniej twórczego wkładu i inwencji przy mieszaniu pewnych konwencji.

5. "I Hate Myself" (내가 미워요)
Jedna z niewielu smutniejszych piosenek na albumie, ale sprzedana w tak subtelnej i wyciszonej konwencji, pełnej dzwoneczków, akcentów na klawiszach i ciepłego głosu Hyori popartego chórkami, że w żaden sposób nie odcina się na tle innych, raczej optymistycznych piosenek. Jest to także jeden z tych utworów, po którym najbardziej słychać ewidentne retro-inspiracje. Gdyby nie brak charakterystycznego, winylowego trzasku i wytłumienia na wokalu, powiedziałbym, że piosenka to jakaś odkurzona pościelówka / potańcówkowy powolniaczek sprzed pół wieku. Angielskie tłumaczenie >>TUTAJ<<.



6. "Bounced Checks of Love" (사랑의 부도수표)
Chyba największa niespodzianka na płycie. No bo kto przy zdrowych zmysłach na albumie koreańskiej gwiazdy popu szukałby bluesowej piosenki, głeboko zakorzenionej w amerkańskiej tradycji country (bas trzymający rytm i ta "ciuchciowa" perkusja... Luizjana? Kansas City?) Piosenka jest rewelacyjna, szczególnie jeżeli doda się do niej żartobliwy tekst, po naszemu tytuł brzmiałby "Miłosne czeki bez pokrycia". Angielskie tłumaczenie >>TUTAJ<<.



7. "Full Moon"
Tym razem mamy rock-and-rollowy kawałek nabuzowany energią, ale podlany też nieco bluesowym sosem. Piosenka bardzo przypadła mi do gustu, choć jest to też jedna z tych kompozycji, gdzie Hyori trochę brakuje ekspresji. Tego typu piosenka narzuca to, by wokalistka dała się ponieść, pokazała trochę spontaniczności, krzyknęła, nie trzymała się podręcznika tylko pokazała siebie. Hyori śpiewa zbyt zachowawczo. A jednak aranżacja daje radę to zamaskować eksponując rytm, co trochę odsuwa ciężar brzmienia od wokalistki, a w kluczowych momentach dokładane są bardzo dobre chórki, co całościowo przesuwa odbiór piosenki bardziej w kierunku bujania i przytupywania niż skakania. Tekst dość prosty i w sporej części po angielsku, ale jak ktoś chce, tłumaczenie znajdzie >>TUTAJ<<.



8. "Trust Me"
Kolejna piosenka, którą Hyori niesamowicie u mnie punktuje. Za takie granie uwielbiam brytyjski zespół The Heavy, nawet jedna z piosenek z ich ostatniego albumu jest bardzo podobna w muzycznym zamyśle, choć tu kilka dźwięków dodaje nieco atmosfery tajemnicy, której The Heavy nie próbowało zawrzeć w swoim utworze. No i znów tekst, choć prosty, w połączeniu z muzyką zdecydowanie daje radę. Tłumaczenie >>TUTAJ<<.



9. "Special"
Miałem opuszczać niektóre piosenki. Cóż, to jest trudne, kiedy chyba wszystkie mi się podobają. Jak się tak nad tym zastanowić, to to jest płyta bardziej bluesowa niż popowa. W tym kawałku warto zwrócić uwagę na minimalizm aranżacji - beat-box, prosta perkusja i trochę syntezatora. Reszta to wokal i chórki. No i pozytywna energia bije tu nie tylko z muzyki, ale także z tekstu. Tłumaczenie >>TUTAJ<<, wspominana Yun-Ah to Kim Yuna, aktualnie absolutny top światowego łyżwiarstwa figurowego, złota medalistka z Vancouver. Aha, wyżej trochę krytykowałem, to tu pochwalę - głos Hyori świetnie pasuje do tego kawałka.



10. "Amor Mio" with Park Ji Yong of Honey-G
Tym razem nastrojowy duet akompaniowany jedynie przez fortepian. Już samo brzmienie potrafi człowieka ruszyć, a tekst napisany przez Hyori bardzo zgrabnie balansuje swoim brzmieniem, nie popadając ani w banał, ani w przesadny patos i górnolotność. Słowa >>TUTAJ<<. Znów pochwalę wokal Hyori, którego ciepła, bogata barwa bardzo dobrze sprawdza się w duecie z gładkim, męskim głosem, który podpiera ją swoją siłą.



11. "Somebody"
Jedna z moich ulubionych kompozycji na całej płycie. Trudno ją zaszufladkować, bo miesza wiele brzmień. Bas w zwrotkach to dosyć uniwersalne brzmienie, które w muzyce można spotkać od dekad. Zdecydowanie świeższy wydaje się szybki beat, który czyni piosenkę bardzo dynamiczną. Ale mamy też wstawki na smyczkach i wstawki na klarnecie, które zostały tak zmyślnie zmajstrowane, że brzmią jakby ktoś wyjął je ze ścieżki dźwiękowej do jakiegoś starego filmu. I takie właśnie wrażenie wywiera cała piosenka - stara muzyka filmowa, zręcznie uwspółcześniona. Sama piosenka bardziej pachnie tajemnicą niż smutkiem, ale tekst traktuje o utraconej miłości i następującej po niej emocjonalnej blokadzie. Tłumaczenie >>TUTAJ<<.



12. "Won't Ask"
Piosenka z gatunku "po prostu posłuchajcie". Prościutka kompozycja granicząca z muzycznym żartem, ale tak zgrabnie wykonana, że słucha się z niekłamaną przyjemnością. Tekst jest... Leciutki? Albo leciutki, albo koszmarnie ciężki, zależy jak go interpretować w zestawieniu z muzyką, znajdziecie go >>TUTAJ<<. No i znów jest to jedna z piosenek, w których głos Hyori bardzo dobrze się sprawdza.



13. "Crazy" feat. Ahn Young Mi
Skoro niczego do tej pory nie opuszczałem, to nie ma sensu teraz zaczynać. Prosta, ale sympatyczna piosenka inspirowana początkami elektroniki w popie. Na moje oko to znów lata 50-te/60-te i ten specyficzny okres w historii Stanów z kelnerkami na wrotkach, rozpowszechniającymi się drive-inami i kulturową odwilżą, pełną wyidealizowanych, sielankowych obrazów, na którą cień rzucała atomowa paranoja. Tekst >>TUTAJ<<.



14. "Show, show, show"
Podkład muzyczny wcześniej został wykorzystany przez niemiecki żeński tercet Monrose, ale najwyraźniej prawa do muzyki zostały przy kompozytorach, którzy teraz oddali piosenkę w ręce Hyori. Mam wrażenie, że jej krótki tekst robi zdecydowanie lepszych użytek z tego intrygującego podkładu. Tłumaczenie >>TUTAJ<<.



15. "Better Together"
Kolejna optymistyczna kompozycja. Sympatyczna mieszanka elektronicznych refrenów i nieco rockowo brzmiących zwrotek. Wyróżnikiem utworu na tle podobnych kompozycji są pobrzmiewające tu i ówdzie werble. Ponadto Hyori znów błysnęła dobrym tekstem, którego tłumaczenie >>TUTAJ<<.



16. "Oars"
Ostatnia, a zarazem zdecydowanie moja ulubiona piosenka z całej płyty. Intrygujący elektroniczny motyw potężnie budujący klimat, świetnie wpisujący się w tę estetykę wokal i mocny tekst, tym razem nie autorstwa Hyori. Koniecznie czytajcie go słuchając, znajdziecie go >>TUTAJ<<. Tytułowe "oars" to drągi używane do odpychania łodzi od dna. Aha, czy tylko mnie te zwielokrotnienia wokalu w refrenie przypominają okrzyki mew?


wtorek, 21 maja 2013

Lee Hyori - Bad Girls

Dwa tygodnie temu Lee Hyori zaprezentowała pre-releasową piosenkę dla nadchodzącego piątego albumu. Piosenka "Miss Korea" (o której więcej przeczytacie >>TUTAJ<<, tam też więcej o dotychczasowej karierze piosenkarki), pomimo braku aktywnych promocji ze strony wokalistki (tzn. występów w telewizji) i tak bardzo dobrze radziła sobie na listach przebojów, zgarniając wiele pierwszych miejsc. To tym bardziej godne podziwu, że skomponowany przez piosenkarkę utwór (Poważnie?! Właśnie to gdzieś wyczytałem i aż uwierzyć nie mogę. Kompozycja jest prosta, ale też zrobiona z niebanalnym wyczuciem.) znacznie odchodził od dotychczas prezentowanego przez artystkę wizerunku.

W dodatku wszystkie znaki na niebie i ziemi, w tym teasery wypuszczane przez wytwórnię oraz oficjalne zapowiedzi nowego albumu, świadczyły jasno, że całe piąte wydawnictwo wokalistki zatytułowane "Monochrome" obiera zdecydowany kurs na mocno instrumentalne retro. Ogarkiem dla diabła miała być wiodąca piosenka albumu, bardziej taneczna i przygotowana by wpasować się w gusta dotychczasowej widowni przyzwyczajonej do nieco płytkich, elektronicznych, popowych szlagierów.

Dzisiaj światło dzienne ujrzał album oraz teledysk do nowej piosenki promującej wydawnictwo. Jedyne, co wypada powiedzieć to, że Lee Hyori zdecydowanie ma jaja, choć osobiście liczę, że jedynie te metaforyczne. Chyba jak żyję, jeszcze nie widziałem takiej transformacji u topowego popowego wykonawcy. Nagle, z idolki dla mas, ładnej buzi promującej przebojową, ale w gruncie rzeczy płyciutką muzykę, mamy przeskok do świata znacznie subtelniejszego, instrumentalnego grania, stylizacji, inspiracji brzmieniami z całego świata i różnych okresów. A na dodatek sama Lee Hyori postawiła sobie chyba za punkt honoru przemycić do tego wszystkiego jeszcze trochę treści, pisząc teksty do połowy z szesnastu nowych piosenek.

Cały album jeszcze poczeka, bo wymaga bardziej wnikliwego przesłuchania, dzisiaj zajmę się samym utworem promującym płytę - "Bad Girls". Od razu zaznaczę, że teledysk jest ciekawy, ale piosenki słucha mi się lepiej bez niego.



Klasyczny przypadek teledysku walczącego o uwagę z piosenką. Im bardziej piosenkę mam osłuchaną, tym łatwiej mi patrzeć na klip, im lepiej znam klip, tym łatwiej słuchać mi piosenki w jego trakcie. Ale pierwszy kontakt jest dosyć gęsty i niewygodny. Po części powodem jest fabularyzacja i nie do końca płynna narracja wideoklipu, ale nie mogę też uciec od wrażenie, że obraz po prostu momentami słabo współgra z dźwiękiem.

Co do samego teledysku mam tylko jeden zarzut - jak ktoś ma obycie z anglojęzyczną kulturą, to ta cała stylizacja na komiks troszeczkę trzeszczy. Tzn. wszystko jest czytelne i zrozumiałe, ale użyty angielski jest niezręczny, momentami czegoś brakuje, a część tekstów wygląda jak owoc pracy człowieka ze słownikiem, ale bez większej znajomości języka - choćby chmurka dziewczynki "a bear doll" w odniesieniu do pluszowego misia. Nikt nie mówi "bear doll", od ponad wieku - od czasów Roosevelta (Theodore'a) - pluszowy miś to "teddy bear" albo po prostu "teddy".

Ale to trochę czepialstwo z mojej strony, bo koreańskie teledyski i piosenki powinny mnie już dawno przyzwyczaić do znacznie luźniejszego i mniej uzasadnionego szafowania niezgrabnie wykorzystywanym angielskim, na tle konkurencji ten teledysk na pewno nie odstaje na minus. Poza tym cała reszta jest ciekawa wizualnie, choć nieco nazbyt rozstrzelona kolorystycznie w stosunku do brzmienia piosenki (stąd chyba ten rozbrat w odbiorze).

Trzeba przyznać, że od strony wizualnej Lee Hyori znów postawiła na bezkompromisowość i poszła pod prąd. Nie dość, że klip stara się wbijać szpilki w przeróżne odsłonięte słabostki społeczeństwa, to jeszcze ze szczególną, bezceremonialną lubością dźga w seksistowskie postawy mężczyzn, które, przynajmniej na podstawie relacji z trzeciej ręki, wydają się być chlebem powszednim i istotnym problemem wciąż mocno patriarchalnego koreańskiego społeczeństwa.

W parze z klipem idzie tekst piosenki. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<. Porównując go z tekstem "Miss Korea", od razu widać łączący motyw kreowania pewnej samoświadomości i promowania indywidualizmu wśród koreańskich kobiet. Tak jak i "Miss Korea", "Bad Girls" odrzuca wizerunek kobiety narzucony przez media i pop-kulturę, choć obie piosenki odnoszą się do nieco różnych aspektów zagadnienia. "Miss Korea" bardziej traktowało o powierzchowności i społecznej presji na perfekcyjny wygląd, podczas gdy "Bad Girls" odnosi się bardziej do charakteru i odejścia od modelu kobiety-cichej-potakiwaczki.

Kompozycja, oprócz tego, że słucha się jej bardzo przyjemnie, bardzo zręcznie wpisuje się w temat i tytuł piosenki. W "Bad Girls" pobrzmiewa dużo rock-and-rollowych nut, budzących mocne skojarzenia choćby z subkulturą greaserów, zresztą teledysk też kilkukrotnie robi ukłon w tym kierunku, dodatkowo mieszając w to wszystko pin-upową stylizację. Fajnie brzmią gitary, które mają w sobie trochę piasku, oceanu i muzycznych początków surfingu. No i wplecione w kompozycję klawisze kojarzą się też nieco z klimatami rodem z filmów o gangsterach.

A przy tym wszystkim całościowo kompozycja nie jest jakąś prostą kalką brzmienia sprzed kilku dekad, nawet nie wariacją na jego temat. To nowoczesna kompozycja, która pożycza sobie instrumentarium i pomysły na jego wykorzystanie, ale te składowe elementy wkłada w całkiem nowy, świeży, muzyczny plan. Jednak to, co najbardziej cenię w tej piosence, to fakt, że nie próbuje być za wszelką cenę przebojowa, w pierwszym rzędzie stawiając klimat i muzyczną spójność. Tak, utwór jest bardzo przystępny w odbiorze, ma swoje momenty, które powinny mu przysporzyć popularności, ale więcej jest tu zręcznych muzycznych akcentów i dbałości o kompozycję niż szukania poklasku u mas.

Im więcej słucham tej piosenki, tym bardziej przypada mi ona do gustu. To taki cukierek - niby nic wielkiego, ale kiedy zjesz ich kilka, zaczynasz doceniać trud włożony w skomponowanie całości w taki, a nie inny sposób. Zdecydowanie, wkład twórczy w to nagranie był spory, choćby zważywszy na fakt jak daleko ta piosenka pada od współczesnego popu i jak niewiele jest utworów, które można by porównać w skali jeden do jednego.

Na razie to tyle ode mnie, ale jak tylko przesłucham resztę albumu, napiszę jeszcze kilka słów, choćby o najciekawszych piosenkach, a po kilku pierwszych odsłuchaniach odnoszę wrażenie, że zdecydowanie będzie o czym pisać.

POSTSCRIPTUM
>>TUTAJ<< znajdziecie moje przemyślenia o albumie "Monochrome", a poniżej pozostawiam wersję taneczną teledysku do "Bad Girls".

niedziela, 19 maja 2013

After School - Bang!

Wczoraj znowu zahaczyłem o temat After School i tak pomyślałem, że dawno nic tu o nich nie pisałem. A że dziewczyny nie śpieszą się z powrotem na scenę, to trzeba sięgnąć nieco do historii formacji. Dzisiaj jedna z fajniejszych piosenek, a zarazem jeden z większych przebojów grupy. Będzie dużo fajnego video.

"Bang!" to jedna z piosenek After School, która doczekała się dwóch wersji językowych - koreańskiej i japońskiej. Zaczniemy koreańskim oryginałem, który w swoim czasie miejsca na listach przebojów musiał ustąpić jedynie Girls' Generation. "Bang!" oryginalnie miał zostać zamieszczony na drugim singlu grupy, ale ponieważ prace nad piosenką się przeciągały, najpierw wypadła z wydawnictwa, a potem dorobiła się własnego krążka.

Wypuszczony 25 marca 2010 roku utwór był także pierwszym nagraniem w ośmioosobowym składzie i debiutem Lizzy. Oprócz niej poniższą wersję wykonują także Kahi, Bekah, Jungah, Jooyeon, Uee, Nana (bodaj jedyne nagranie w ciemnych włosach, musiałem to dopisać ;) ) i Raina.



Osobiście wolę wersję japońską, chociaż jedyne konkretne zarzuty pod adresem wersji koreańskiej to bezsensowne, bełkoczące intro, które chyba jest po angielsku i absolutnie zbędny pomysł, żeby na początku teledysku umieścić dzieci, w dodatku ubrane w te same seksowne wdzianka, co zespół.

Co tu dużo kryć, After School to dla mnie zdecydowanie najlepiej wyglądająca koreańska formacja i ten klip to pokazuje. Jest seksownie, ale bez jakiegoś nieobyczajnego przegięcia. Od strony brzmienia podkład jest rytmiczny i mocny dzięki charakterystycznym bębnom, ale także obfituje w intrygującą mieszankę orkiestry i elektroniki. Do tego dochodzą trochę recytowane, trochę wykrzykiwane wokale, które dobrze wpasowują się w klimat energetycznej bomby, którą umiejętnie kontrapunktuje subtelniejszy, bardziej melodyjny most przed finałem.

Warto zwrócić uwagę na samą koncepcję "marching band", która wyjątkowo nie była wymysłem kogoś w wytwórni, a liderki formacji - Kahi. Wokalistka i tancerka uparła się, że jej zespół musi wykonać taki numer, więc jej koleżanki przez 5 miesięcy pociły się ćwicząc występ zatytułowany "Let's do It". Na dobrą sprawę w teledysku jedynie widzimy kostiumy i krótkie przebitki, ale dziewczyny wykonywały ten numer na koncertach i powstały także dwa osobne klipy prezentujące występ dziewczyn z bębnami, który na płytce służy za intro. Poniżej wersja japońska, bo łatwiej znaleźć, a różnica jest tylko w kostiumach.



Jak zapewne zauważyliście, na klipie jest założony jakiś dziwny filtr audio, który sprawia, że całość brzmi bardziej jak telewizyjna reklama niż teledysk. Nie wiem, czy to kwestia japońskiej specyfiki, czy też jakiś feler podczas wrzucania na YT. Niestety japoński teledysk do "Bang!" ma ten sam problem, ale o dziwo wersja taneczna jest już od niego wolna. Wrzucę obie, ale zacznę od pełnego teledysku, bo choć audio brzmi głucho, to patrzy się na niego świetnie.



Wersja japońska była pierwszym singlem grupy na tym rynku, wydanym 17 kwietnia 2011. Tak się składa, że jest to także najlepiej odebrana przez japońską publikę piosenka After School. Choć dziewczyny nagrały kilka naprawdę fajnych kawałków z wyłącznością dla Japonii, to tylko "Bang!" udało się wedrzeć do pierwszej dziesiątki list sprzedaży.

Piosenka właściwie niewiele rózni się od oryginału. Jedyna istotna zmiana to rozkład poszczególnych partii pomiędzy wokalistki. Część została wymuszona poprzez odejście Bekah i włączenie do grupy E-Young, ale jest też kilka roszad w partiach dziewczyn wykonujących obie wersje. Więcej o samej naturze i chronologii zmian składu After School >>TUTAJ<<.

Wizerunkowo wciąż widzimy koncepcję "marching band", ale zmienia się trochę klimat. Wersja koreańska jest bardziej błyszcząca i pogodna, wersja japońska ma być nieco mroczniejsza i bardziej uwodzicielska. Na obie wersje patrzy się z dużą przyjemnością, ale mnie najbardziej do gustu przypadają czarne, inspirowane azjatycką tradycją kostiumy, w których dziewczyny wykonują wersję taneczną.



Fajne kostiumy, działające audio i pełny przegląd efektownej choreografii - czego chcieć więcej? Może tego, żeby przy tym ostatnim aspekcie nie unosiło się nieco smrodu. Już po ujawnieniu koreańskiej wersji, jakiś facet z Europy rzucił oskarżenie, że choreografia po części jest plagiatem jego układu do piosenki, której nigdy nie słyszałem, wykonawcy, o którym nie wiem nawet czy istnieje.

Bagatelizuję sprawę nie dlatego, że w k-popowym światku nie słyszy się o plagiatach, bo jest wręcz przeciwnie. Robię to raczej dlatego, że sprawa nie miała żadnego ciągu dalszego poza tym, że ktoś powiedział, że jego zdaniem ktoś skopiował jego pracę, a wytwórnia stwierdziła w oficjalnym piśmie, że nie. Gdyby sprawa faktycznie była poważna, raczej nie rozeszłaby się po kościach tak łatwo.

Hm, miałem jeszcze w ten tekst wpleść kilka słów o E-Young, jej debiucie i sporym muzycznym talencie, ale chyba odłożę to na następny tekst, choćby dlatego, że wpis miałby nieprzyzwoicie dużo filmików.

sobota, 18 maja 2013

Hello Venus - Venus

Ponieważ k-popowa branża bierze głębszy oddech przed kolejną falą nowości, dzisiaj znowu trochę "staroci". Niedawno pisałem o powrocie Hello Venus z piosenką "Would You Like Some Tea" (>>TUTAJ<<). Ponieważ dziewczyny szarpnęły się na dosyć ciekawy pomysł przearanżowania Kanonu Pachelbela, trochę brakło mi wtedy miejsca na przedstawienie formacji, o której wcześniej jeszcze nie pisałem.

A dziewczyny stanowczo zasługują na kilka zdań z mojej strony. Jednym powodem mojego zainteresowania jest całkiem ciekawy pomysł na zespół - tak od strony wizerunkowej, jak i muzycznej. Drugim jest bliski związek między Hello Venus i After School, który nie sprowadza się tylko do występów pod szyldem jednej wytwórni.

Hello Venus z piosenką "Venus" zadebiutowało na początku maja 2012 i do tej pory ma na koncie 3 mini-albumy. Żadna z ich dotychczasowych piosenek nie odniosła jeszcze znaczącego sukcesu, a jednak formacja już cieszy się sporą popularnością i zgarnęła kilka nagród dla najlepszej debiutującej formacji żeńskiej w zeszłym roku.

Grupa przedstawia ciekawą wariację na temat aegyo. Na tyle ciekawą, że ja - osoba nie przepadająca za tym stylem - nie ma problemów z jej strawieniem. Sztampowe aegyo to dziewczyny, które nie tyle udają dziewczynki, co udają dziewczynki upośledzone umysłowo, względnie poddane lobotomii. Aegyo to zazwyczaj tona różu i głupich min - z założenia ma być słodko i niewinnie, ale, szczerze powiedziawszy, przeważnie jest zwyczajnie głupkowato i dziwnie.

A jednak od czasu do czasu komuś udaje się sprzedać ten wizerunek nie doprowadzając mnie do zgrzytania zębami. Jedną z takich formacji jest HelloVenus. Powód? Grupa tak do końca nie wpasowuje się w ten nurt. Nie przesadza z ilością i głupkowatością min, ubrana jest dosyć ciekawie - nawet jeśli zachowuje typową dla aegyo szatę kolorystyczną, to są to ciuchy zróżnicowane i pomysłowe. No i jest w tym trochę zęba.



Ząb pojawia się też w brzmieniu grupy, które jest nieco bardziej energetyczne od standardowego aegyo, ale przede wszystkim jest w nim sporo muzycznej pomysłowości i różnorodności. Melodie są może i proste, ale przez to chwytliwe, a przy tym ciekawie zaaranżowane i zróżnicowane brzmieniowo. Nie brakuje w nich intrygujących dźwięków, które po prostu pieszczą uszy. To nie jest standardowy elektroniczny jazgot ani obłe do bólu melodyjki. Hello Venus ma po prostu ciekawe, przystępne piosenki - może nie wybitne muzycznie, ale przyjemne dla ucha.

Przyznam nawet, że do czasu trzeciego wydawnictwa grupy stawiałem nawet znak zapytania - czy to aby na pewno jest formacja skoncentrowana wokół nurtu aegyo. Tak, dwa pierwsze title-tracki były dość silnie osadzone w tej stylizacji, ale jednak muzycznych inspiracji szukały gdzie indziej i choć koniec końców odbierało się je jako przejaw aegyo, to do gatunkowej sztampy było im bardzo daleko. W dodatku wystarczy zajrzeć na debiutancki mini-album grupy, który wita słuchacza piosenką "Hello" (po której następuje powyższe "Venus", a jakże). "Hello" brzmi tak...



To brzmi raczej jak piosenka dla After School. I tu wracamy do wstępu. Hello Venus powstało przy współpracy Pledis Entertainment (wytwórni stojącej za After School) i Fantagio Entertainment. Dziewczyn obecnie jest szóstka, pierwotnie mówiło się o siódemce, ale promocje zaczynały w piątkę z powodu niedyspozycji Yoonjo.

Trójka z tego składu - Ara, Lime i Yoonjo - to wychowanki Pledis. Lime i Yoonjo gościły na pierwszym albumie starszych koleżanek z After School zatytułowanym "Virgin". Arę możecie kojarzyć z edycji 2011 projektu Happy Pledis (>>TUTAJ<<), gdzie występowała razem z After School. Ale to nie koniec powiązań między obiema formacjami. Otóż Ara była o krok od występów w AS. Na ostatnim etapie castingu przegrała pojedynek z E-Young, która ostatecznie dołączyła do już istniejącej grupy.

Co więcej, cała trójka była zaliczana w poczet tzw. "Pre-School Girls" czyli bezpośredniego zaplecza After School - talentów szkolonych z myślą o późniejszym wprowadzeniu do grupy. Tym bardziej strasznie boli mnie decyzja o przesunięciu utalentowanej Lime do Hello Venus, bo After School tracąc Bekah i Kahi nie ma żadnej charyzmatycznej raperki w składzie - a przecież z początku dobrze sprzedawany rap był jednym ze znaków rozpoznawczych AS. No ale cóż, co AS straciło, Hello Venus zyskało.

wtorek, 14 maja 2013

WonderBoyz - Tarzan

Cholera, zadziałał na mnie chwyt marketingowy... Normalnie omijam boysbandy i musi trafić się coś wyjątkowo interesującego, żebym obejrzał ich teledysk. Tym razem wystarczyły dwa proste chwyty. Pierwszy to tytuł piosenki - "Tarzan". Zżerała mnie ciekawość, co od strony muzycznej może ukrywać się pod takim, nieco zakurzonym, hasłem.

Drugi chwyt to osoba Hyeri z Girl's Day pojawiająca się w teledysku. Członkinie Girl's Day ostatnio atakują telewidzów i internautów ze wszystkich możliwych kierunków, ale że na dziewczyny, a w szczególności Hyeri, patrzy się bardzo, bardzo przyjemnie, to osiągnięcie bariery nasycenia ich twarzami zajmuje im nadspodziewanie długo.

I wiecie co? Wcale nie żałuję, że dałem się nabrać.



Pomysłowy kawałek. Dużo rapu, momentami całkiem dobrze sprzedanego. Szczególnie pierwsza zwrotka robi na mnie pozytywne wrażenie, choć zdaję sobie sprawę, że trochę w tym zasługi cyfrowej obróbki wokalu. W całej piosence jest trochę reaggującego posmaku, nie za dużo - by nie zrazić ludzi z alergią na te klimaty - ale dość, by piosenka brzmieniowo odcinała się na tle konkurencji.

W piosence wyróżnia się przede wszystkim fajnie wyprodukowany, elektroniczny beat, który brzmi oryginalnie i dodaje piosence charakteru. To nie są tylko pojedyncze, oderwane uderzenia wyznaczające rytm, a całe serie szybkich, wycinanych dźwięków, które ładnie schodzą po skali. Ponadto bardzo dobrze sprawdzają się niskie, nieco wytłumione, rytmiczne okrzyki w tle, trochę kojarzące się z pomrukami wydawanymi przez goryle - mają w sobie coś pierwotnego i dzikiego. Jednak najsilniejszym punktem nagrania jest świetny refren i jeszcze lepszy haczyk.

Refren po prostu wpada w ucho i wydaje się stosunkowo łatwy do powtórzenia, poruszając się na granicy prostej melodii i recytacji. Natomiast haczyk to produkcyjny majstersztyk. Zazwyczaj taka elektronicznie spreparowana wokaliza brzmi tandetnie i pasuje do reszty piosenki jak pięść do nosa. Tu wszystko współgra idealnie, a na dodatek to właśnie przeprodukowane brzmienie wokalu jest tu kluczem do sukcesu. Normalnie te elektroniczne wokalizy próbują się kryć ze swoją naturą, co oczywiście nigdy nie wychodzi im na dobre. Tu natura tego dźwięku jest jasna, nikt się jej nie wstydzi, tym samym i odbiorca jest mniej skrępowany słuchając charkaterystycznego u-o-u-o-u-u-u.

Trzeba też przyznać, że samo wykończenie dźwięku i zastosowanie efektu stereo sprawia, że nieszczególnie skomplikowana melodia haczyka ucieka dalej od banału i przez to jest nie tylko łatwiejsza do strawienia, ale także smaczniejsza. No i nie można pominąć kwestii fundamentalnej, a więc pomysłu kryjącego się za haczykiem. To oczywiste nawiązanie do tarzanowego okrzyku, który przez dziesięciolecia wrył się w skałę popkultury i podejrzewam, że nawet najmłodsze pokolenia są z nim zaznajomione, choć przecież sama postać Tarzana ostatnio jest raczej schowana w cieniu.

Z teledyskiem mam drobny kłopot. Patrzy mi się na niego przyjemnie, poszczególne elementy składowe są dobrze wykonane, zachowana jest jakaś spójna estetyka i pewna płynność przejść pomiędzy scenami, a jednak klip ma w sobie coś ze zlepka przypadkowych pomysłów - może nawet adekwatnych i nieźle, choć nie genialnie, wykonanych, ale jednak dobranych trochę bez pomysłu na treść. Brakuje za tym wszystkim jakiejś myśli przewodniej.

Fabuła z podglądaczem jest dla mnie trudna do ogarnięcia i nieco niepokojąca, a słowa piosenki niewiele mi pomagają. Możliwe, że jest to kwestią nieco chaotycznego tłumaczenia na angielski, ale takie znalazłem, możecie się z nim zapoznać >>TUTAJ<<. Jeżeli idzie o komiksowe i filmowe sceny, to łączy je jakiś przewodni pomysł na wykonanie, obrana estetyka, jednak treściowo nie widzę między nimi spoiwa. Tak, przejścia oferują całkiem rozsądne wplecenie tych wątków w osnowę głównej narracji, ale od strony zawartości nie ma żadnej głębszej relacji pomiędzy tymi obrazami. W pierwszym segmencie nie ma nawet Tarzana, tylko nie wiedzieć czemu oglądamy stylizację na Bonda. To ma być jakaś symbolika playboya?

Samo wykonanie jest zręczne, stylowe i sympatyczne, choć bez myśli przewodniej wartość tych zabiegów znacząco spada. W podobnym klimacie zdecydowanie wolę Bae Chi Gi i ich klip do "Shower of Tears" (>>TUTAJ<<), gdzie te wszystkie tricki mają więcej znaczenia dla całości teledysku, wplatają się w niego i trudniej uznać je za dodany bajer.

Na duży plus muszę policzyć ujawnione fragmenty choreografii, która nie tylko dobrze wygląda, ale także pasuje do klimatu piosenki. Podoba mi się też nieco surrealistyczny posmak scen z tancerzami, ciekawie dobrana paleta barw i dopasowane do niej oświetlenie. Efekt okularu też został zręcznie wpleciony. No i oczywiście widok Hyeri cieszy oczy.

POSTSCRIPTUM
Wersja taneczna teledysku...



... oraz występ na antenie Mcountdown.

sobota, 11 maja 2013

10cm & Orange Caramel - Hug Song (안아줘요)

Dzisiaj raczej wpisik, a nie wpis, ale po prostu nie mogłem pominąć tego nagrania. Od pewnego już czasu LOEN Entertainment prowadzi projekt zatytułowany "re;code". Idea jest prosta, mainstreamowa grupa zostaje skojarzona z bardziej offowym wykonawcą i razem proponują cover jednej z piosenek z repertuaru mniej popularnego artysty.

W czwartej odsłonie projektu padło na 10cm - męski duet złożony z Kwona Jong Yeola i Yoona Cheol Jonga, których akustyczne brzmienie przyniosło im uznanie krytyków i kilka nagród przemysłu muzycznego, jak i całkiem niezłe wyniki sprzedaży. Ich partnerkami w projekcie zostało... Orange Caramel.

Sam byłem mocno zaskoczony. Podgrupa After School ma swoje atuty - robi muzykę lekką, naładowaną pozytywną energią. Do tego dokłada szalony, kolorowy, ale sympatyczny i całkiem strawny wizerunek. Jednak dziewczyny nie są szczególnie cenione jako wokalistki.

W dodatku Orange Caramel miało chwilowo odpoczywać po półroczu pełnym wrażeń - pierwszy pełny album wydany na rodzimym koreańskim rynku, debiut w Japonii i wielomiesięczne promocje zwieńczone wydaniem dwóch singli i pełnego japońskojęzycznego albumu.

A jednak jest popyt na Orange Caramel, to jest i podaż, prawa rynku są bezwzględne. Ja nie rozpaczam, bo kolaboracja wyszła przesympatyczna. Liczę tylko jeszcze, że LOEN zdecyduje się, nawet z poślizgiem, dorzucić jakiś teledysk.

Angielskie tłumaczenie oryginału 10cm znajdziecie >>TUTAJ<<, w nowej wersji tekst się chyba nic nie zmienił.


czwartek, 9 maja 2013

9MUSES - WILD

Okej, mam z tym kawałkiem problem. Wszystko jest tutaj na swoim miejscu, wszystko spełnia kryteria by piosenka i teledysk odniosły sukces, przynajmniej mierzony miarą 9MUSES - formacji, która w hierarchii popularności ma jeszcze kilka szczebli do przebycia. A jednak gdzieś brakuje mi tego sznytu, wszystko jest zrobione po najmniejszej linii oporu, bez jakiejkolwiek dozy kreatywności, czy subtelności. Fajnie patrzy się na klip, piosenka też daje radę, szczególnie w refrenach, a jednak...



Taaaak, zacznijmy od teledysku. Jego główny atut jest oczywisty - 9MUSES. Taka jest koncepcja tego zespołu, że dziewczyny w pierwszej kolejności mają wyglądać i w tym względzie ze swoich zadań wywiązują się doskonale. Warto dodać, że w ich wypadku odpada też główny zarzut przeciwników azjatyckiej urody - średnia wzrostu w zespole to 172 cm i chyba żadna z dziewczyn nie ma mniej niż 170 cm. Chyba nie ma miejsca na Ziemi, gdzie przemarsz 9MUSES przez miasto nie sprzyjałby męskim kontuzjom karków.

Ale, że dziewczyn wyglądają... fajnie, to chyba każdy widzi. Co innego ze stylizacją, która niby im nie szkodzi, niby nawet pomaga, a jednak... Jest niewiarygodnie wtórna i mało kreatywna. Czerń, biel i czerwień - tłuczono to już tysiące razy. Oczywiście nie jest to ta ordynarna, wysoce wykontrastowana wersja tej kolorystyki, więc nie razi to tak oczu, ale jednak trudno nazwać to oryginalnym albo nawet szczególnie dobrze wykonanym.

Jak wykorzystać samą czerń i biel z o wiele lepszymi skutkami pokazała dopiero co Lee Hyori w teledysku do Miss Korea (>>TUTAJ<<), a kombinację z czerwienią w mistrzowski sposób zaprezentowały w zeszłym roku dziewczyny z EXID przy okazji teledysku do "Every Night" (>>TUTAJ<<). Polecam obejrzeć oba klipy, ale w szczególności ten drugi, który bardzo podobne zabiegi uskutecznia z o wiele większą filmową gracją. A jednak nie mogę obranej estetyki i jej prostoty policzyć na minus 9MUSES, bo jednak całość wypada atrakcyjnie i przyjemnie dla oka.

Podobnie jest z piosenką. Prosta do bólu. Klawiszowy podkład a'la pop przełomu lat 80-tych i 90-tych i nałożona na to nieco chaotyczna elektronika. Do tego wokale, które tracą nieco na spójności w zwrotkach, przede wszystkim ze względu na liczbę śpiewających wokalistek. A jednak ten jeden czy dwa wiodące akordy robią za super-klej, który spaja to wszystko w chwytliwą całość, która szczególnie dobrze sprawdza się w śpiewanych grupowo refrenach, które wręcz tryskają energią. Jedynie elektronika momentami może przyprawić o zgrzytanie zębami, ale nie jest to problem na tyle duży, by zatrzeć przebojowość piosenki.

No i dalej mam problem, bo wciąż oglądając ten klip mam to uczucie zwane przez Amerykanów "guilty pleasure". Bo ta piosenka i ten klip są proste do bólu i w dodatku wszystkie zamiary twórców od samego początku widać jak na dłoni. No i co tu dużo kryć, klip jest jednym wielkim wabiem na facetów. A jednak ja się na to wszystko nabieram, bo nie umiem odciąć się od tej prymitywnej części siebie, której ten klip i ta piosenka sprawiają niekłamaną frajdę.

Ciekaw jestem jaki będzie odbiór tego kawałka w Korei. Poprzednie tegoroczne nagranie 9MUSES - "Dolls" (>>TUTAJ<<) - radziło sobie nieźle, choć bez szału, a była to jednak piosenka o wiele bardziej "bezpłciowa". Świadczyłoby to, że grupa jednak ma jakieś grono wiernych fanów. W tej sytuacji niewykluczone, że ten klip wyniesie 9MUSES wyżej na drabinie sławy, tak jak ostatnio Girl's Day wystrzeliło znacząco w górę po równie seksownym, choć jednak chyba ciutek bardziej pomysłowym i wypieszczonym kawałku "Expect" (>>TUTAJ<<).

BONUS
Telewizyjny comeback na antenie Mcountdown.



POSTSCRIPTUM
Wersja "taneczna" klipu.



POSTSCRIPTUM 2
Z okazji powrotu dziewczyny dały specjalny mini-koncert dla fanów, a LOEN udostępnił część(?) spośród występów na swoim kanale YT i dorzucił jeszcze krótki zakulisowy wywiad.

"Dolls" - piosenka promująca pierwsze tegoroczne wydawnictwo


"Ticket" - jedno z zeszłorocznych nagrań


"Wild"

 

Wywiad

poniedziałek, 6 maja 2013

Lee Hyori - Miss Korea

Napisanie czegokolwiek o tej piosence jest piekielnie trudne. Nie dlatego, że nie mam nic do powiedzenia (jest nawet wręcz przeciwnie), a dlatego, że mam duże problemy z oderwaniem się od piosenki i teledysku. Ale twardym trza być, a nie miętkim, spróbujemy.

Lee Hyori karierę muzyczną zaczynała w popularnym girlsbandzie Fin K. L., gdzie występowała choćby z Oak Joo Hyun. Jednak jeszcze lepiej kojarzona jest z okresu po zawieszeniu działalności Fin K. L. Lee Hyori bardzo szybko wyrosła na jedną z czołowych postaci koreańskiej sceny. Rok 2003 media przezwały rokiem Hyori, ze względu na jej nieustanną sceniczną obecność i odnoszone sukcesy. Następne lata nie były gorsze i dzięki czemu Hyori stała się jedną z największych gwiazd pierwszej dekady XXI wieku w Korei.

Muszę przyznać, że choć zaplecze za jej plecami imponowało - jej teledyski to wysokobudżetowe superprodukcje, po których znać rękę najlepszych fachowców w branży - to jednak jej twórczość to typowa masówka. Płytkie treściowo i muzycznie, niezbyt oryginalne piosenki, których główną zaletą jest chwytliwość i przystępność dla mas.

Szczerze powiedziawszy, na pewno spory udział w jej sukcesie miały jej uroda i wdzięk, których teledyski nie bały się eksponować - większość to tylko zbiór pretekstów by zaprezentować Lee Hyori w co raz to nowych stylizacjach. Nie to żebym narzekał, bo wizualnie w połączeniu z tańcem sprawdza się to znakomicie. Jednak jest w tym wszystkim coś... Niewłaściwego? Tych przemian wizerunkowych jest tak dużo - i to w obrębie pojedynczych klipów - że wszystko zaczyna być grubymi nićmi szyte, a sama wokalistka zdaje się być sprowadzana do rangi żywej lalki.

Ale cóż, popyt na twórczość Lee Hyori i na nią samą był ogromny, więc interes kręcił się dalej, a sława piosenkarki zamiast przemijać, zdawała się dalej rozkręcać. Jednak wszystko skończyło się dosyć niespodziewanie w 2010 roku - za sprawą decyzji Lee Hyori, choć nie z jej winy. Otóż wypuszczony w tamtym roku album H-Logic okazał się jednym wielkim kłębowiskiem plagiatów. W sumie zarzucono aż siedem przypadków takich nieautoryzowanych "zapożyczeń" i po krótkim zbadaniu sprawy, bodaj wszystkie wnioski uznano.

Jak napisałem, sama wokalistka nie miała z tym nic wspólnego, to producent podsunął jej piosenki, które okazały się plagiatami. Jednak Lee Hyori uniosła się honorem i zdecydowała wycofać się ze sceny i telewizji. Przez blisko dwa lata pozostawała nieaktywna w branży, dopiero w zeszłym roku powróciła do telewizji współprowadząc nieszczególnie udany program. Jednak na muzyczny powrót Lee Hyori czekać było trzeba w sumie blisko trzy lata.

Zabrzmi to może brutalnie, ale cała ta afera z plagiatami i decyzja o zniknięciu ze sceny to chyba najlepsze, co spotkało ją w karierze. Słowo "chyba" zniknie z tego zdania, jeżeli reszta nadchodzącego wydawnictwa okaże się równie dobra co pre-releasowe nagranie i teledysk. A wiele wskazuje, że tak będzie. Po 3 latach przerwy i zmianie wytwórni, Lee Hyori wraca w wielkim stylu, przy czym słowo styl jest tu jak najbardziej adekwatne.



Muzyka, śpiew, słowa i teledysk. W tym wypadku te cztery elementy pasują do siebie idealnie tworząc świetną, efektowną, stylową całość. A przy tym wszystko wydaje się pozostawać przystępne dla masowego odbiorcy. Jest chwytliwy refren i jest dużo Hyori - to wszystko czego fani oczekiwali. Cała reszta to tylko smakowity dodatek, który powinien do piosenki i artystki przekonać resztę widowni. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że klocki, z których ułożono tę wspaniałą całość, nie są w żaden sposób wymyślne, ale za to są świetnie wykonane i dobrane do siebie, by pasowac idealnie.

Zacznijmy może od samej piosenki. Jeżeli uda Wam się przesłuchać jej bez patrzenia na teledysk, to zauważycie, że muzycznie utwór broni się sam. Zgrabne, bandowe granie ze spokojniejszymi i żywszymi momentami - nie olśniewające, ale nastrojowe. Podobnie jest z wokalem. Brak tu jakichkolwiek popisów, od strony samej melodii można nawet powiedzieć, że piosenka jest dość płaska. A jednak spycha to cały ciężar wykonania na barwę głosu Hyori, która akurat jest jej mocnym punktem. Przez to utwór brzmi interesująco, ciepło i barwnie, choć tak naprawdę nie jest szczególnie bogaty w dźwięki. Przez sporą część dnia słuchałem tej piosenki bez klipu i mi nie zbrzydła, wręcz przeciwnie - z przyjemnością do niej wracam.

Tekst piosenki też nie jest może arcydziełem, a jednak świetnie komponuje się z mieszanką ciepła, liryki i energii płynącą z muzyki. W telegraficznym skrócie jest to pochwała wewnętrznej kobiecej siły i wiary w samą siebie, a także zbiór delikatnie ironicznych przytyków pod adresem pogoni za sztuczną urodą, upiękrzającymi dodatkami i nadmiernym przejmowaniem się opiniami innych ludzi. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.

A teledysk... Teledysk z jednej strony jest świetną wizualizacją słów piosenki, naładowaną żartobliwymi akcentami, tym samym wpisującą się nie tylko w sens, ale i wydźwięk tekstu. Z drugiej strony to wspaniały obrazek w stylu retro, jak ulał pasujący do brzmienia utworu. Już na samym starcie +10 punktów do zajebistości dla twórców za zastosowanie telewizyjnego klatkażu charakterystycznego dla nagrań z lat 60-tych. Czarno-biały filtr jest tylko niezbędnym dopełniaczem efektu. Do tego dochodzą stroje, kadry i ruchy - wszystko wpakowane w minimalistyczną estetykę, by nie odwracać uwagi widza od kluczowych elementów, ale także by wpisać się w minimalizm i pewną muzyczną intymność samej piosenki.

Nie chce mi się teraz wrzucać tutaj pozostałych zajawek zapowiadanej na koniec maja płyty Lee Hyori (może w wolnej chwili zrobię o tym jakiś krótszy wpis), ale większość materiału utrzymana jest w podobnej stylistyce wizualnej, a i dźwięki, którymi opatrzono te krótkie nagrania, również brzmią obiecująco i utrzymują klimat tej piosenki. Cóż, pozostaje tylko wyczekiwać końca maja.

Hura, tekst popełniony i ani razu nie zająknąłem się o dwóch facetach przebranych za baby... Oj...

niedziela, 5 maja 2013

Pascol - Tears Block My View (눈물이 앞을 가려)

W ostatnich tygodniach dziewczyny z Pascol zdecydowanie punktują w mojej prywatnej klasyfikacji. Najpierw przez kanał YT wypuściły bardzo przyjemny, akustyczny cover >>Gentlemana<< PSY'a, które to nagranie znajdziecie >>TUTAJ<<. A teraz utalentowany tercet wraca z nowym singlem. Niestety póki co nagranie nie ma teledysku i chyba się go nie doczeka. Tłumaczenia słów piosenki także jeszcze nie znalazłem, ale angielski przekład tytułu sporo podpowiada.



Pod wieloma względami jest to dosyć standardowy popowy kawałek z nośnym refrenem. To, co go wyróżnia, to zdecydowanie wokale dziewczyn z Pascol. Przede wszystkim w uszy rzuca się bardzo silne wykonanie od strony emocjonalnej. Choć piosenka jest w obcym dla mnie języku, nie mam wątpliwości, że wyładowana jest po brzegi nieskrywanym smutkiem. Refreny to nie ciche łkanie w poduszkę tylko istna fontanna łez.

Jednak same emocje to nie wszystko, bo także od strony czysto brzmieniowej słychać tu coś ponad standard. Dziewczyny dają upust nie tylko emocjom, ale także możliwościom wokalnym. I choć dużo jest tu bardzo silnych, nieco rozdartych dźwięków, to jednak dzięki jednoczesnemu nałożeniu kilku głosów utrzymuje się uczucie harmonii i bardzo melodyjnego brzmienia. Dużą rolę w tym efekcie pełnią nie tylko linijki śpiewane wspólnie, ale także solowe popisy poszczególnych piosenkarek podparte chórkowymi wokalizami koleżanek.

Od strony kompozycji mamy standard, ale bardzo przyjemny i zajmujący. Piosenka bardzo ładnie faluje raz opadając, raz podnosząc natężenie dźwięków i emocji. W samym podkładzie też można znaleźć kilka ciekawych dźwięków, szczególnie most wiodący do potężnego finału ma kilka ciekawych momentów. Smyczki zręcznie budują napięcie, ale mnie w uszy rzucają się bardzo zręcznie szarpane struny. Brzmi to jak klawesyn, choć możliwe, że to tylko odpowiednio wykorzystana i/lub obrobiona gitara.

W każdym razie jest to bardzo pomysłowy zabieg, bo w tej części utworu reszta akompaniamentu koncentruje się na budowaniu napięcia i zbieraniu energii, a ten klawesyn pozwala wtrącić w to wszystko trochę subtelności i tajemnicy, a przecież subtelność jest jednak motywem przewodnim całego utworu. Bez tego drobnego dodatku ten fragment piosenki bardzo łatwo mógłby odklejać się od kompozycji i psuć końcowy efekt.

Przez resztę utworu także słychać gdzieniegdzie szarpane struny, ale jest to zdecydowanie bardziej gitarowe brzmienie, które w dodatku ma większe problemy z przebiciem się do uszu słuchacza. Zanim skończę, muszę jeszcze pochwalić mocny, nowocześnie brzmiący beat, który nie pozwala zamienić piosenki w rozwlekłą balladę i dodaje jej nie tylko tempa, ale i mocy. Jednocześnie zręczne pokrycie go gęstym, ale nieszczególnie mocnym, basem pozwala zachować subtelny wydźwięk całości kompozycji.

sobota, 4 maja 2013

Younha - Just Listen

Wczoraj obiecałem tekst o nowym, rewelacyjnym albumie Younhy. Ponieważ materiału jest całkiem sporo i właściwie każda piosenka zasługuje na choćby kilka (ciepłych) słów, stwierdziłem, że pójdę z duchem tytułu mini-albumu - "Just Listen" i skoncentruję się na słuchaniu, nieco ograniczając swoją pisaninę (ta, jasne).

Jeżeli kogoś interesuje krótkie przedstawienie sylwetki artystki, zapraszam >>TUTAJ<<. Tam też znajdziecie kilka słów o dwóch piosenkach, które promują ten album, jednak od razu zaznaczę jedną rzecz. Ta płyta jest niesamowicie rozstrzelona brzmieniowo i gatunkowo, dlatego nawet jeżeli część piosenek Wam nie podejdzie, radzę przesłuchać wszystkie, bo tak naprawdę żadna nie jest w tym gronie w pełni reprezentatywna. Natomiast wszystkich bez wyjątku bardzo przyjemnie się słucha, więc jedynym ograniczeniem mogą tu być tylko preferencje słuchacza co do pewnych gatunków.

"Just Listen" feat. Skull



Proste odizolowane dźwięki, które stopniowo zaczynają kumulować się we wspaniałą złożoną kompozycję. No i ten intrygujący motyw na klawiszach. Jednak moim ulubionym fragmentem zdecydowanie jest refren i te wycinane króciutkie nutki wokalu, nałożone na bardzo rozwleczone smyczki - razem tworzą piękny, subtelny kontrast. Jest w tym utworze coś z ciepłej, letniej nocy - trochę wyciszenia, trochę tajemnicy. Mógłbym przysiąc, że jeśli księżyc wydawałby dźwięki, brzmiałby jak refren tego utworu. Angielskie tłumaczenie słów >>TUTAJ<<.

"Fireworks" with The Koxx



Kolaboracja z zespołem The Koxx to chyba moje ulubione nagranie na całym albumie. Miesza typowo brytyjskie brzmienie indie-rockowego bandu z klimatem letniego elektronicznego przeboju. Z tego, co zdążyłem zauważyć, twórczość The Koxx trzyma się takich właśnie klimatów, więc jak się komuś spodobało, polecam poszukać więcej. Tylko od razu zaznaczę, żeby nie było zdziwienia, zespół pomimo wyspiarskiego brzmienia jest na wskroś koreański.

To co najbardziej przemawia do mnie w tej piosence to przełożenie w zasadzie wszystkim znanych elektronicznych klimatów na "żywe" instrumenty, przede wszystkim gitary, ale i na perkusję warto zwrócić uwagę - szczególnie w przejściu przed finałem. A jak się dobrze wsłuchacie w piosenkę, to usłyszycie, że pałeczkami okładane są nie tylko bębny, ale i dzwonki. Oczywiście jest też trochę stricte elektronicznego brzmienia. No i melodyjny wokal Younhy, który świetnie wpasowuje się w klimat tego nagrania. Angielskie tłumaczenie słów znajdziecie >>TUTAJ<<.

"The Reason We Broke Up"
We wczorajszym tekście znajdziecie wersję teledyskową, tutaj pełne nagranie. Warto posłuchać, nawet jeżeli czytaliście wczorajszy wpis. Przede wszystkim dlatego, że to świetna piosenka i wspaniała kompozycja, ale także dlatego, że służy za pewnego rodzaju łącznik między głośniejszą i cichszą częścią albumu.



Warto zauważyć, że przez większą część utworu funkcję beatu pełni rytmicznie wykorzystana gitara, klaskanie i pstrykanie, normalnej perkusji brak.

"There Was Spring"



Subtelne dopełnienie poprzedniej kompozycji. Piosenka trwa blisko 6 minut, a jednak trudno się nudzić, bo to nie jest standardowy, popowy kawałek napisany na jedno kopyto, sklecony z dwóch czy trzech muzycznych klocków. Choć jest tu oczywiście pewien podział na segmenty zwrotek i refrenów, to jednak na muzyczną bazę nakłada się tu tak wiele nowych i zróżnicowanych dźwięków, że piosenka bardziej przypomina rzekę - choć stoimy w tym samym miejscu koryta, cały czas opływa nas świeża woda.

Bardzo podoba mi się jak wokal jest tu wpleciony w kompozycję i nie próbuje zabierać miejsca choćby smyczkom. Doskonale brzmienie dopełniają i różnicują chórki. No i znów perkusyjny beat jest bardzo trudny do wychwycenia, choć tym razem jest on po prostu schowany, m. in. za rytmicznie grającą gitarą. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.

Następna na płycie jest piosenka "It's Not Like That", którą znajdziecie pod koniec wczorajszego wpisu. Tak jak i dwie poprzednie traktuje o przeżywaniu rozstania i jest bardzo osobistym odzwierciedleniem apogeum tego odczucia - przez to jest to chyba najbardziej wyciszony kawałek na całym albumie i chyba jedyny, który nie do końca przypadł mi do gustu ze względu na popadanie w sztampę.

"One Fine Day"



Jak zapewne zauważyliście, to nagranie zostawia smutek za sobą, choć wciąż pozostaje w tematyce, bo "One Fine Day" jest o znalezieniu radości w pogodzeniu się z rozstaniem. No i przy okazji jest to muzyczny zastrzyk pozytywnej energii. W tym wypadku akompaniament, jakkolwiek pozytywny, schodzi na drugi plan, bo wszystko, co najważniejsze, dzieje się w wokalu. Tak, choćby wzmocnienie rytmiki w refrenie to świetny zabieg, ale cała radość i energia płyną jednak właśnie z głosu Younhy. Angielskie tłumaczenie >>TUTAJ<<.

"Sea Child"



No i na zakończenie kolejna piękna, łagodna kompozycja, która nieco odchodzi od tematyki miłosnych rozterek. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<. Bardzo interesujący jest tutaj balans pomiędzy podkładem, a wokalem, bo przecież Younha nie próbuje zakrzyczeć akompaniamentu, śpiewa bez wielkich popisów czy pretensjonalnych solówek, a instrumenty dostają w kompozycji dość miejsca, by się wykazać. A jednak to jej głos i tak wyrasta tutaj na pierwszy plan i jest absolutnie kluczowym elementem całej układanki. Na pewno po części za tym efektem stoi to, jak od strony emocjonalnej zmienia się wokal w obrębie całego utworu, podczas gdy podkład, przy całym swoim cudownym brzmieniu, jest jednak pod tym względem o wiele bardziej ograniczony.

Od strony muzycznej to by było na tyle, ja jeszcze tylko w ostatnich słowach zachęcam do promowania tej muzyki, bo moim zdaniem Younha stanowczo zasłużyła, by usłyszano o niej poza Azją. Język muzyki jest w końcu uniwersalny.

piątek, 3 maja 2013

Younha - The Real Reason We Broke Up + It's Not That

W Korei wszyscy chyba wystraszyli się "Gentlemana" (>>TUTAJ<<), bo jak w okolicach premiery nowego nagrania PSY'a nie działo się prawie nic, tak teraz mamy do czynienia z prawdziwym zalewem nowości, a odkładane na bok tematy zaczynają się piętrzyć na wirtualnej półce. Jednak tematu nowego mini-albumu Younhy pominąć po prostu nie mogę.

Jedyny poważny znak zapytania, jaki mam teraz w głowie, to ile miejsca jej poświęcić? Dwa teksty czy jeden? Pisać o wszystkich piosenkach, czy tylko o wybranych? Dobra, postanowione, będą dwa wpisy, najwyżej coś pójdzie w odstawkę, albo któregoś dnia sprężę się i zrobię dwa wpisy. Dzisiaj zaczniemy piosenką promującą wydawnictwo i drobnym przedstawieniem osoby samej artystki, a jutro albo pojutrze wrócę przynajmniej do najlepszych nagrań z albumu "Just Listen". Od razu uprzedzę, album jest RE-WE-LA-CYJ-NY.

Ale zacznijmy od tego z czym "jeść" Younhę. Moja rówieśniczka, choć jest rodowitą Koreanką urodzoną w Seulu, pierwsze sceniczne kroki stawiała w Japonii, gdzie spotkała się z ciepłym przyjęciem. Debiutowała w wieku zaledwie 16 lat wpisując się w specyficzną niszę młodych wokalistek. Dojrzewając, także muzycznie, zorientowała się jednak bardziej na rynek koreański i w ostatnich latach jej nagrania skierowane są przede wszystkim do rodzimych słuchaczy.

Jednak jej japońska przygoda pozostawiła na niej spory muzyczny ślad, bo muzyka tej utalentowanej wokalistki (a także kompozytorki i tekściarki, choć nie we wszystkich śpiewanych przez siebie piosenkach macza palce od tej strony) w Korei nie ma zbyt wielu odpowiedników, natomiast dobrze wpisuje się w konwencje panujące na japońskim rynku. A jednak przypinanie Younha (nie wiem jak to dobrze odmienić, Younsze?) japońskiej łatki byłoby paskudnym spłyceniem tematu.

Younha śpiewa niezwykle melodyjnie - na japońską modłę - a także w podkładach swoich piosenek bardzo często ucieka się do gry na gitarze i to akustycznej. Taka forma występu jest bardzo popularna w Japonii (vide Juniel, która też zaczynała w Japonii), a jednak muzyka Younhy przez lata ewoluowała w coś o wiele bardziej ambitnego i różnorodnego. Dziś tak naprawdę trudno upchnąć ją w jakąś konkretną niszę czy gatunek. Gitara i rockowa stylistyka pozostają ważnym elementem, ale w jej twórczości dużo jest też elektroniki, czy też ballad opartych o bardziej orkiestrowe brzmienie, a brzmieniowe style to właściwie pełna rozpiętość muzyki współczesnej.

Jednak album promuje kawałek nieco bardziej standardowy.



Piękny głos i piękna kompozycja. Nieprawdopodobnie naturalna subtelność. Oczywiście pomaga tutaj bardzo sprytny dobór instrumentów i pewien minimalizm akompaniamentu (gitara, smyczki i trochę klaskania - brak klasycznego perkusyjnego beatu), który pozwala łatwo zbudować atmosferę wyciszenia i pewnej intymności. A jednak nie jest to usypiająca kołysanka. Piosenka ma swoje zrywy, atakuje bardzo rytmicznymi sekcjami, które wprowadzone są niezwykle zręcznie, w żaden sposób nie zaburzając przepływu piosenki.

Jednak pierwszy plan to oczywiście wokal. Już sama barwa i technika robią tutaj różnicę. Younha w fenomenalny sposób łączy dźwięki w melodie - słuchanie jej śpiewu to czysta przyjemność. Jednak to, co wyróżnia wokalistki kompletne na tle utalentowanych, to umiejętność sprzedawania emocji. Younha uczucie miłosnego rozczarowania oddała w tej piosence niemal namacalnie, a jednak nie wprost. Nie uciekała się do żadnych pretensjonalnych zabiegów, nie wkładała w swój śpiew żadnych zbędnych dodatków. Przez to piosenka brzmi niesamowicie szczerze i osobiście. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.

O teledysku nie będę zbyt wiele pisał, bo dobrze oddaje klimat i uczucia piosenki, ale niczym szczególnym się nie wyróżnia. Natomiast zejdę jeszcze trochę na temat albumu. Po pierwsze wersja teledyskowa tej piosenki nie do końca pokrywa się z wersją albumową, która jest o około 1,5 minuty dłuższa, wzbogacona o drobną wariację tematu, która treściowo nie wnosi już nic do kompozycji i tekstu, ale pozwala jeszcze chwilę rozkoszować się muzyką, a także pozwala w bardziej stopniowy sposób wyciszyć i zakończyć utwór.

Druga sprawa. Jeżeli zabrnęliście już tak daleko w ten tekst, a jednak powyższa piosenka nie do końca Was przekonuje, to zapewniam Was, że nie jest to, przynajmniej w moim odczuciu, najlepszy utwór z tego krążka. Na nowym mini-albumie są piosenki i ciekawsze, i stanowczo bardziej oryginalne, no i nie brakuje zdecydowanie żywszego brzmienia. Jednak wyboru piosenki promującej wydawnictwo w żadnym razie nie zamierzam krytykować. Po prostu taki utwór prędzej trafi do masowego odbiorcy i wypromuje album, niż piosenka wędrująca w kierunku energetycznego, wyspiarskiego indie rocka.

Ponieważ nikt mi nie zabroni, dzisiaj dorzucę jeszcze piosenkę, która była pre-releasem dla tego krążka - "It's Not That". Z początku jest cichutko...



Ale potem Younha otwiera przed słuchaczami muzyczne serce. Jednak, choć nie mogę się muzycznie do niczego tutaj doczepić, jest to zdecydowanie najnudniejsza i najmniej oryginalna piosenka z całego wydawnictwa, dlatego chciałem się jej pozbyć z zestawienia do następnego tekstu i dlatego też o tym nagraniu nie pisałem miesiąc temu, kiedy ujrzało światło dzienne. Po prostu jest to zbyt skromny materiał, żeby poświęcać mu więcej miejsca. Natomiast rynkowo manewr znów uzasadniony, bo wpisuje się w kanon OST-owego brzmienia, które to brzmienie w Korei sprzedaje się doskonale, nierzadko dominując górne połowy list sprzedaży. Zainteresowani angielskie tłumaczenie znajdą >>TUTAJ<<.