poniedziałek, 28 października 2013

Trouble Maker - 내일은 없어 / Now

Powiedzieć, że mam mieszane uczucia co do tego nagrania to chyba zbyt mało. Jak coś naraz może być i stylowe, i kiczowate? Pretensjonalne i gustowne? Komercyjne i artystyczne? Przede wszystkim jak coś naraz może mi się podobać i nie podobać? I to nie fragmentami, tylko jako całość.

Poszukując odpowiedzi, przez moment rozważałem pójscie tropem wykonawcy - Trouble Maker to duet, co mogłoby tłumaczyć moje zezujące spojrzenie na projekt. Ale już po kilku krokach trop okazał się fałszywy, bo tak Hyunseung jak i HyunA są mi dość obojętni. Zresztą podobnie jest z ich macierzystymi formacjami Beast i 4Minute, tzn. Beast z grubsza nie interesuje mnie wcale, bo to boys band, choć nic do nich nie mam. 4Minute interesuje mnie o tyle, że to girls band, przy tym zdecydowanie nie najgorszy i dość popularny.

Dwojakiego spojrzenia na piosenkę i teledysk raczej nie mogę też tłumaczyć sobie jakimś uprzedzeniem do samego Trouble Maker. "Now" to niemal debiut tej formacji. Niemal, bo pierwsze swoje wspólne nagranie HyunA i Hyunseung wydali dwa lata temu. W kpopie to szmat czasu, trudno byłoby mi patrzeć na ich powrót przez pryzmat jednej, tak odległej czasowo piosenki. W dodatku nie mogłem odnosić się do tego nagrania z jeszcze jednego powodu - póki co, jeszcze go nie widziałem, choć wiem, że był to spory przebój.

Czy miałem w ogóle jakieś oczekiwania względem tej produkcji? Tak, co prawda nazwałbym to raczej prognozami niż oczekiwaniami. Spodziewałem się przeboju, dużego przeboju. Cube Entertainment ma udany rok i po prostu nie wierzyłem, że odkurzyli Trouble Maker tylko po to, by odciąć kupony od popularności swoich formacji. To raczej szansa by skończyć rok z przytupem i wyraźnie wzmocnić znaczenie marki na rynku.

Jakkolwiek mieszane mogą być moje osobiste odczucia, to z prognozą się raczej nie pomyliłem.



Pozwolę sobie na eksperyment. Nie wiem czy moja schizofrenia jest dostatecznie daleko posunięta, by temu podołać, ale napiszę o tym klipie na dwa sposoby. W pierwszej części wyspowiadam się ze wszystkiego, co normalnie skreśliłoby ten obraz w moich oczach. W drugiej części skupię się na wychwalaniu tego projektu za jego wyjątkowość. To chyba jedyny sposób by oddać, co myślę.

A myślę, że ten klip jest na swój sposób paskudny.

Zacznijmy od ostentacyjnej seksualności. Nie chodzi mi o to, że mamy tutaj seks. Bo nie o to idzie, żeby udawać, że dzieci przynosi bocian, a jak się nie trzyma rączek na kołderce to można oślepnąć. Ale, do diabła, kilka kadrów jest w tym teledysku tylko po to, by pokazać dekolt Hyuny, a chyba wszystkie kreacje zostały zaprojektowane tak, by zwracać uwagę na biust dziewczyny. A trzeba pamiętać, że w Korei podejście do tej kwestii jest znacznie bardziej konserwatywne i zazwyczaj takich rzeczy po prostu się nie robi, nie tylko w teledyskach. No chyba, że wytwórnia bardzo chce przypiąć dziewczynie łatkę "duże cycki warte oglądania".

Wytyka się często, że mężczyźni w kpopie "zabraniają" kobietom pokazywania swoich klatek piersiowych w imię obrony moralności, a faceci to sobie mogą wypinać gołe klaty do kamery nie narażając się na złe słowo. Więc OK. W drugą stronę to też działa, ten klip jest nakręcony tak, by gołej klaty Hyunseunga było jak najwięcej. Ja wiem, że ten biznes w gruncie rzeczy wokół tego się kręci, ale urokiem kpopu jest zgrabne i pomysłowe zachowywanie pozorów, tymczasem tutaj dostajemy w twarz cynicznym "seks się sprzedaje".

Ale jakby ta cała erotyczna otoczka nie była dość kontrowersyjnym materiałem jak na koreański rynek, to autorzy klipu postarali się nieomal w każdej scenie wtrynić jeszcze jakiś pretensjonalny detal. Papierosy? Przeżyję. Piwo? Okej. Sterty piwa? To już lekkie przegięcie. Pistolet? Eeee, nie? Pistolet z tłumikiem? Ja się pytam po co u diabła bohaterowi pistolet z dokręconym tłumikiem? Posiadanie broni to jedno, posiadanie broni z dokręconym tłumikiem to drugie. To wygląda na celowe wlepianie w obraz wszystkiego, co może wydać się ostre i kontrowersyjne.

Ja rozumiem, w pewnym wieku wydaje się, że picie na umór jest fajne, że palenie fajek jest fajne, że posiadanie broni jest fajne, niektórym wydaje się nawet, że rzyganie jest fajne, szczególnie kiedy jest to telewizyjne rzyganie wodą, a nie palącą przełyk treścią żołądka. Tylko to niekoniecznie są wzorce, które wypada promować. Ponadto takie skomasowanie pretensjonalnych scen w połączeniu z kilkoma innymi dziwnymi obrazami czyni ten klip cholernie kiczowatym. Liczba "ukrytych" w obrazie marek towarów tylko pogłębia to odczucie.

Ja wiem, że wszyscy zakochali się w Jokerze granym przez Heatha Ledgera. Wiem też, że kpop już nie pierwszy raz nawiązuje do tej postaci i tej roli, ale panowie filmowcy - proszę, zlitujcie się, co ten nieszczęsny Joker ma do tego teledysku? Może poza tym, że w drugiej połowie klipu bohaterowie mają nielepsze stylizacje. I dlaczego bohater mieszka w przyczepie pośrodku pustkowia? I jakim cudem ma w tej przyczepie tak przestronną łazienkę, w dodatku wyłożoną kafelkami? I co z tymi fajerwerkami? Są momenty, w których ten klip wygląda na nieudolną próbę zrealizowania pewnej koncepcji, której autorzy nie ogarniają.

I wiecie co? Bardzo szybko pojawił się nawet zarzut, że ten teledysk to zżynka z teledysku do "We Found Love" Rihanny. >>TUTAJ<< znajdziecie więcej na ten temat, w tym sam teledysk mający być pierwowzorem klipu Trouble Maker. Ja bym tego plagiatem w żadnym razie nie nazwał i nie sugerujcie się obrazkami na początku, są wyrwane z kontekstu. Natomiast istnieje tu pewne dostrzegalne podobieństwo przede wszystkim dotyczące dwóch głównych motywów obydwu klipów.

Pierwszy, oczywisty motyw to wątek fabularny - toksyczna miłość, gdzie dwójka ludzi nie potrafi wytrzymać ze sobą, ale nie potrafi też żyć oddzielnie. Drugi motyw to wizualizacja - zestawienie tej sytuacji z uzależnieniem wiodącym do autodestrukcji. Ma to sugerować, że miłość potrafi być jak uzależnienie, wciągać ludzi i niszczyć życia w zamian dając ulotne chwile przyjemności. Z tego względu jestem skłonny uwierzyć, że ktoś się tu wzorował na amerykańskiej produkcji. Same kadry nic nie znaczą, bo po pierwsze w pewnym sensie są dosyć uniwersalne, po drugie oba obrazy estetycznie dość wyraźnie się różnią.

Nie chodzi nawet o tę powierzchowną, oczywistą różnicę sprowadzającą się do tego, że jeden klip ma być dość szokujący dla widza amerykańskiego, a drugi dla widza koreańskiego. Że w Stanach alkohol i fajka na nikim nie zrobią wrażenia, a w Korei klipu z ćpaniem w roli głównej nikt by po prostu nie zdecydował się wyemitować. Chodzi przede wszystkim o przyjętą konwencję obrazu. Klip Rihanny ma być dosadny, realistycznie wyglądający, paradokumentalny, spontaniczny, "uliczny", "lajfstajlowy". Klip Trouble Maker ma być efektowny wizualnie, przerysowany i możliwie "koreański", względnie symboliczny.

W tym momencie zaczyna się wychwalanie koreańskiej produkcji, bo muszę przyznać, że wolę klip Trouble Maker. Oba są wyidealizowaną papką przygotowaną pod odbiorcę, którego obrazki przedstawione w teledysku bardziej pociągają niż przerażają. Sęk w tym, że bycie wyidealizowaną papką neguje wszystkie wizualne atuty amerykańskiego klipu, bo uderza w jego prawdziwość, podczas gdy przerysowany koreański obraz wcale nie aspiruje do miana realistycznego, więc może być naraz i papką, i obrazem z treścią.

Mówię o symbolice, o przerysowaniu. Gdzie to wszystko jest? Ano głównie występuje w tandemie z wyżej opisanym kiczem. Choćby sterty skrzynek piwa. Z jednej strony wygląda to śmiesznie, z drugiej jest aż tak absurdalne, że trudno brać to dosłownie. W dodatku warto zwrócić uwagę, że sceny z alkoholem mają jeszcze jeden kluczowy rekwizyt. Tak Hyunseung, jak i HyunA, piją do lustra - dosłownie.

Podobnie z zimnymi ogniami przed przyczepą. Z jednej strony symbolizują ulotność chwili, z drugiej sama kombinacja wypada nieco niepoważnie. Przyznam nawet, że po cichu podejrzewam autora klipu o parodiowanie amerykańskiego nagrania. Podobieństwa w motywach wizualnych są z jednej strony oczywiste, z drugiej strony to nie są kalki. Nieśmiało zgaduję, że ta wszechobecna amerykańskość klipu - użycie amerykańskich marek piwa, Hyunseung żyjący w przyczepie z gnatem na podorędziu, walające się tu i ówdzie dolary, to może być próba wykpienia amerykańskiego stylu życia i wzorców przybywających zza oceanu. Tym bardziej, że wiele osób w Korei nie pała miłością do USA, do ich kultury i tego jak oddziałuje ona na ich dość konserwatywne, oparte o tradycję społeczeństwo.

W teledysku Trouble Maker strasznie podobają mi się dwie sceny. Pierwsza to oczywiście ta z samochodami. Jest zupełnie różna od tej z klipu Rihanny, gdzie to, co działo się z samochodem - to jeżdżenie w kółko - było efektem kłótni, a na dodatek było nieszczególnie wyeksponowane. W koreańskim klipie te kółka kręcone przez dwa samochody wypadają znacznie bardziej plastycznie, bo i oddają napięcie i agresję, i dobrze pasują do finałowych fragmentów utworu i obrazu, i symbolizują błędne koło w jakim znaleźli się bohaterowie, i nasuwają skojarzenie z tańczącą parą, a na dodatek umieszczone w zamknięciu klipu wyciągają ten stan napięcia - konfliktu, wzajemnego pościgu - gdzieś poza trwanie teledysku.

Druga świetna scena to ta w samochodzie zaparkowanym gdzieś w polu. Jest po prostu wyjątkowo dobrze wykadrowana i nakręcona. Wydaje się pełna szczerej, organicznej namiętności, przynajmniej w ramach przyjętej, nieco teatralnej konwencji. Jest to o tyle zaskakujące, że takich scen w Korei raczej za dużo się nie robi. W dodatku nie tylko filmowcy, ale także wykonawcy zdecydowanie podołali wyzwaniu.

W ogóle od strony czysto wizualnej, bez zagłebiania się w treść, teledysk wypada bardzo dobrze. Ciekawe kadry, świetne oświetlenie i zaskakująco dobre aktorstwo w przekroju całego klipu. Może nie są to popisy godne jakiejś poważnej statuetki, ale jednak trzymające poziom i wypadające korzystnie.

Także od strony treści nie jest źle, bo choć zawartość potrafi wypaść kiczowato, to nawet scena z Jokerem, czy HyunA opierająca się o ściany, to wszystko ma jakiś ładunek znaczeniowy. Hyunseung nie może uwierzyć w to, co widzi w lustrze, a widzi siebie jako szaleńca, łotra i cynika. Z kolei HyunA oddaje się z pozoru beztroskiemu, ale także niespiesznemu - sugerującemu pewien namysł spowodowany czy to nostalgią, czy to złością - niszczeniu wspomnień mażąc szminką po obrazach i zdjęciach licznie zawieszonych w korytarzu.

Tyle o teledysku, który wciąż - podkreślę to jeszcze raz - pozostawia mnie na rozdrożu. Nie wiem, czy go lubię, czy wręcz przeciwnie. Zdecydowanie mniej problemów mam z piosenką, która jest zwyczajnie dobra. Głównie ze względu na podkład, mniej na wokale. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest źle wykonany utwór, po prostu dwójka wykonawców nie dysponuje żadnymi wielkimi walorami głosowymi. Hyunseung to taki typowo boysbandowy głos. Z kolei HyunA bardziej znana jest z tańca, w grupach przeważnie zajmuje się rapem, bo ma względnie charakterny i dość charakterystyczny tembr.

Co do kompozycji to trudno rozebrać ją na czynniki pierwsze. W całości tworzy specyficzny klimat - nieco nostalgiczny, ale też z wyczuwalnym podskórnie napięciem. Jest w tym wszystkim trochę wyczekiwania na to, co zrobi druga strona, ale też trochę formułowania własnych żądań, co zgadzałoby się z tekstem piosenki (angielskie tłumaczenie >>TUTAJ<<).

Same dźwięki są po prostu przyjemnie różnorodne, nawet jeżeli temat pozostaje ten sam. Jest tu trochę zręcznej, subtelnej budowy w tle, gdzie kilka dźwięków przez czas trwania zwrotki narasta, by tworzyć efekt napięcia. Do tego mnogość akcentów uatrakcyjnia wierzchnią warstwę kompozycji. Dobry jest też refren, który nie jest może eksplozją emocji, choćby z racji możliwości wokalistów, ale stanowi przyjemny kontrast dla wolniejszych, bardziej wyciszonych zwrotek. Dzięki dodaniu smyczków na pierwszym planie refren zyskuje też delikatnego, tanecznego posmaku, odlegle przypominającego tango. No i ten gitarowy motyw przewijający się przez cały utwór po prostu niesamowicie wchodzi w głowę.

Patrząc całościowo nie mam wątpliwości, że projekt okaże się sukcesem wytwórni. Piosenka to materiał na przebój, teledysk - dobry czy zły - jest wyjątkowo atrakcyjnym wabikiem, choćby z racji kontrowersji, które musi wzbudzać w Korei. W dodatku motyw oskarżeń o plagiat prędzej czy później nabije także wejścia zachodnich obiorców, a że HyunA po "Gangnam Style" nie jest już anonimowa, to międzynarodowe losy tego nagrania mogą się jeszcze różnie potoczyć. Zresztą niech przemówią liczby. Klip w 24h nabił 3,5 mln odsłon na YT, a warto pamiętać, że koreańscy odbiorcy korzystają także z innych serwisów.

piątek, 25 października 2013

K.Will - 촌스럽게 왜 이래 / You don't know love

Pisać, czy nie pisać? Do tej pory koncentrowałem się na nagraniach, które albo mi się podobały, albo rzucały w oczy, względnie na które z takich lub innych powodów oczekiwałem. Nowa piosenka K.Will'a nie wpada do żadnego z tych koszyczków - przynajmniej jako całościowy produkt. To nie jest tak, że mam coś przeciwko temu nagraniu, po prostu nieszczególnie mnie ono obchodzi.

Z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że to jednak jest spore wydarzenie, i że wiele osób śledzących koreańską scenę z takich czy innych powodów to nagranie interesuje. Skoro piszę te słowa, to chyba jasnym jest, że jednak zdecydowałem się pisać, ale mam też wrażenie, że czynnikiem decydującym jest tu przedziwna kombinacja lenistwa i chęci pisania. Uparłem się, żeby wrzucić dzisiaj jakiś tekst, ale jednocześnie nie mam ochoty komplikować sobie sprawy poprzez wyszukiwanie tematu i ewentualne opracowywanie go. Taki minimalizm ukryty pod płaszczykiem pracowitości.

Dobra, ale skoro już piszę, może wypadałoby zająć się konkretami. Dlaczego to nagranie jest wydarzeniem, dlaczego generuje zainteresowanie? Po pierwsze to K.Will. Może to nie w stu procentach moja muzyczna bajka, ale gość ma naprawdę ciekawy głos i w dodatku dobrze nim operuje. Drugi powód to teledysk. Ponieważ K.Will nie jest bożyszczem nastolatek, więc w teledyskach wyręczają go koledzy z boysbandów.

Tym razem padło na będące ostatnio na topie EXO i ich Chanyeola. W żadnym razie nie będę tutaj narzekał na cynizm wytwórni, która ładnymi buziami próbuje zaskarbić sobie dodatkową rzeszę odbiorców. Z jednego prostego powodu - byłaby to hipokryzja z mojej strony. Dla facetów też przygotowano stosowny wabik w postaci Lee Ho Jung. Co prawda jest to wabik rozczarowująco młody (rocznik 1997), ale wciąż miły dla oka. Dodam jeszcze, że wbrew temu, co piszą w Wikipedii, Lee Ho Jung z teledysku i Lee Ho Jung łyżwiarka to chyba dwie różne osoby.



Co tu dużo kryć, pomimo tego, że wstawili tutaj fajną modelkę, pomimo tego, że lubię głos K.Willa, to ja po prostu nie jestem odbiorcą docelowym. Bo to nie jest tak, że ten teledysk jest zły. Ale jest za to dosyć sztampowy i nieszczególnie pomysłowy, a przynajmniej nie pomysłowy w takich kategoriach, w jakich ja go rozpatruję. Jeżeli ktoś szuka miłosnej historyjki z happy-endem, to pewnie będzie zadowolony. Szkoda, że nie udało im się tym razem zapalić diabłu ogarka tak jak w teledysku do "Love Blossom" (>>TUTAJ<<), ale cóż, najwyraźniej sezon polowań na K.Will-a jesienią jest już zamknięty.

Podobnie jest z piosenką, która z jednej strony wydaje mi się dobra, z drugiej niesczególnie interesująca czy oryginalna. Kompozycja ma bardzo dobry przepływ, fajny klimat. Podoba mi się zróżnicowane brzmienie gitar, trochę mniej przypadają mi do gustu obowiązkowe, ale nieco banalne klawisze. Koniec końców podkład jest sympatyczny i tworzy dobry nastrój, ale sam w sobie zbytnio daje się zepchnąć w tło.

To tylko potęguje wrażenie, które i tak uderza mnie od pierwszych dźwięków - cały ten wózek ciągnie K.Will. Po prostu bez jego głosu ten utwór byłby całkiem nierozpoznawalny. Oczywiście to zaleta, kiedy kompozycja jest dopasowana pod śpiewającego wykonawcę. Sęk w tym, że nie mam tu tego uczucia garnituru skrojonego na miarę. K.Will brzmi tu dobrze przede wszystkim dlatego, że to K.Will, a nie dlatego, że kompozycja pomaga wydobyć jego największe walory. Ot, po prostu ten utwór nie przeszkadza mu w byciu K.Will'em na scenie.

Bardzo trudno jest mi pisać ten tekst, więc będę zmierzał do końca. Nie mogę się tutaj do niczego przyczepić, bo finalny produkt jest bardzo solidnie wykonany i dość sympatyczny. Ale nie dostrzegam tutaj niczego, co czyniłoby to nagranie godnym zapamiętania. Na bogatym koreańskim rynku to piosenka jedna z wielu. Co prawda jestem przekonany, że K.Will to marka sama w sobie i z racji tego i tak zdoła się przebić z tym kawałkiem, ale jednak nawet sama wytwórnia dostrzegła, że nie będzie to proste zadanie. Nie z IU i SHINee jako konkurencją.


czwartek, 24 października 2013

Kim Bohyung - 내가 미친년이야 / Crazy Girl

Czuję się pokonany. Siadając do tego tekstu tak naprawdę nie wiem, co napiszę, bo ten teledysk wciąż pozostaje dla mnie zagadką. Obraz zrobił na mnie duże wrażenie, ale do tej pory nie potrafię wgryźć się w jego znaczenie. Może jak już zacznę pisać, najdzie mnie olśnienie, ale na ten moment spodziewam się zetrzeć nadruk ze znaku zapytania na mojej klawiaturze.

No, ale zanim do tego dojdzie, powinienem chyba sklecić kilka zdań wstępu. Choćby dlatego, że pewnie nie wszyscy kojarzą kim jest Kim Bohyung, w końcu - jeśli się nie mylę - jest to jej solowy debiut. Bohyung to jedna z utalentowanych wokalistek z żeńskiej grupy Spica. Nie śmiem napisać, że to ona jest w tym gronie najlepsza, bo konkurencję ma niezwykle silną, ale faktem jest, że początkowo przymierzano ją do 2NE1 i odpadła ze względu na niedopasowany wizerunek, a nie braki wokalne.

Wytwórnia B2M Entertainment wydaje się w ostatnim czasie silnie eksperymentować, tak muzycznie, jak i w temacie wizerunku. Najpierw to oni zdecydowali się współtworzyć najnowszy album Lee Hyori - "Monochrome" (>>TUTAJ<<), który odkrywa całkiem nową twarz królowej popu, twarz... jazzującą . Potem zabrali się za Spicę, która z końcem lata przybrała pop-rockowy wizerunek i ze swoim "Tonight" (>>TUTAJ<<) wprowadziła trochę zamieszania na listach. A teraz to...



Chyba już wiem, o co tutaj może chodzić, choć stuprocentowej pewności wciąż nie mam. Jednak najpierw kilka słów o piosence, bo to pójdzie sprawniej i jest poniekąd potrzebne do napisania dalszej części tekstu. To bardzo nietypowa piosenka i dlatego teledysk też jest nietypowy.

Zacznijmy od samego brzmienia - ciężkiego, wytłumionego, w pewnym sensie głuchego - jest tu dużo miejsca pomiędzy dźwiękami, jest przestrzeń na to, by każde pojedyncze uderzenie w beacie wybrzmiało do końca niezakłócone. Tworzy to specyficzną, gęstą, ale zarazem bardzo zimną atmosferę niechęci. Oddaje to poczucie pustej przestrzeni pomiędzy dwiema osobami.

Specyficzny jest też sam wokal. Osadzony bardzo nisko jak na kpopowe standardy, które faworyzują tonacje wysokie, czasem wręcz nieprzyjemnie wysokie. Bohyung w tej piosence błyszczy - tonacją dźwięków, barwą, ale przede wszystkim tym, jak uwalnia emocje śpiewając. Może to nawet dobry moment, żeby wstawić wersję z Bohyung za fortepianem.



Ma dziewczyna czucie i umie to sprzedać. W zasadzie wszystkie wokalistki ze Spica to materiał na solistki, ale Bohyung pokazuje, że jest gotowa tu i teraz. Trzeba pochwalić B2M Ent. za śmiałą, ale słuszną decyzję co do debiutu i co do repertuaru.

Śmiałą tym bardziej, że najbardziej specyficzną decyzję podjęto w wypadku tekstu. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<. Ekspiacja kobiety, która niesłusznie porzuciła swojego mężczyznę - to nie jest typowy motyw kpopowych nagrań i nie mam pojęcia jak to się sprzeda. Trzeba pamiętać, że rynek napędzają głównie ludzie młodzi i bardzo młodzi, w dodatku przyzwyczajeni do paszy o konkretnym smaku.

A ja głupi zupełnie zignorowałem jak bardzo nietypowy jest ten tekst i poszedłem typową drogą zabierając się za teledysk. Śpiewa dziewczyna? Śpiewa. Jest dziewczyna w teledysku? Jest, co prawda nie Bohyung tylko Narae (też ze Spica), ale jest. Kto jest głównym bohaterem klipu? Dziewczyna. Błąd!

Patrząc na teledysk widziałem dziewczynę, której facet coś robi, z którą coś się dzieje. Zagubiłem się w tych wszystkich pytaniach o powiązanie zniszczonego pokoju z pożarem. Szukałem jakiegoś fabularnego spoiwa, jakichś śladów, które pozwoliłyby poskładać fragmenty potłuczonej całości. To kompletnie nie tak. Olśnienie naszło mnie patrząc na scenę z lampą, która od początku wydawała mi się kluczowa, choćby dlatego, że oddziela dwie fazy teledysku.

Przed zgaszeniem światła kobieta doznaje miłosnych uniesień, choć nie wygląda na to, by ktoś jej towarzyszył. Z drugiej strony ujęcia przedstawione są tak, że obecności drugiej osoby nie można całkiem wykluczuć. Kiedy światło wraca, dziewczyna staje się ofiarą przemocy, a facet wpada w szał. Co dzieje się pomiędzy? W świetle stoi dziewczyna, a z mroku wyłania się mężczyzna, obejmuje ją, po czym znika, ponownie wyłania się, by po chwili zniknąć raz na zawsze i zostawić ją samą.

Tak to może wyglądać, kiedy patrzy się na to ze złej perspektywy. Jedno proste pytanie - kto gasi i zapala światło? Mężczyzna. Czyje jest więc widzenie zawarte pomiędzy tymi dwoma momentami? Też mężczyzny. Tak jak i w całej reszcie teledysku, tak i tu bohaterem jest mężczyzna, a sceny z kobietą są czymś pomiędzy symboliką a wyobraźnią bohatera.

Z grubsza, pierwsza część - do zgaszenia światła - pokazuje porzuconego faceta, któremu każdy drobny detal przypomina o kobiecie. Ponieważ to on został porzucony, z początku odczuwa przede wszystkim stratę i wzmożone pożądanie do tego, co stracił. Próbuje zrozumieć czemu to się stało, ale wciąż nie może przestać kochać.

Wystarczy spojrzeć na to jak widzi ją w swoich marzeniach - nawet jeżeli jest smutna, to wciąż czysta, piękna. Same dręczące go myśli można interpretować na dwa sposoby. Ponieważ sceny z kobietą są tak wykadrowane, że nie widać kto jest przy niej, bohater może marzyć o niej, ale równie dobrze może mu ona stawać przed oczami z tym, dla którego go porzuciła.

W końcu bohater gasi światło i oddaje się zupełnie swoim myślom. Marzy o niej, lgnie do niej jak ćma do światła, ale jednocześnie kiedy tylko jej dotyka coś jakby go odpychało, parzyło. Walczy sam ze sobą zastanawiając się, czy kochać ją dalej pomimo tego, co zrobiła. Ostatecznie decyduje się ją zostawić i zniknąć w mroku, co jest równoznaczne z wyrzeczeniem się tej miłości.

Zapala światło. Decyzja została podjęta - decyzja, która otwiera drzwi wszystkim złym emocjom, które do tej pory były tłumione przez miłość, którą czuł. Przed chwilą ją kochał, teraz nienawidzi. W amoku niszczy wszystko, co należało do niej, bo to przynosi mu wizję zniszczenia jej samej, wierzy, że to pozwoli mu zniszczyć wspomnienia o niej. Warto zwrócić uwagę, że teraz w jego marzeniach sama dziewczyna wygląda inaczej - jest brudna, upokorzona, a pokój wokół niej jest znacznie bardziej mroczny.

W przypływie szału, a może szalonej konsekwencji, bohater porywa się sam na siebie - w końcu też do niej należał. Zaciska pętlę wokół własnej szyi przedstawiając sobie, że tak naprawdę wyciska resztki życia ze swojej byłej. Ale to też nie przynosi ukojenia. Każdy zadawany cios przynosi cierpienie jemu samemu, ale przynajmniej pozwala rozładować gniew - dzieło zniszczenia nie przynosi mu ukojenia, a jedynie nieco spokoju.

Scena z papierosem jest niejednoznaczna, bo trudno stwierdzić czy jest trzecim aktem tego dramatu, czy jedynie dokończeniem poprzedniego? Możliwe, że jest to symbol chwili przemyślenia, podjęcia ostatecznej decyzji, czy też znalezienia skutecznego sposobu na zabicie wspomnienia o kobiecie, ale może to być też zwieńczenie dzieła zniszczenia, bo nie od dziś wiadomo, że zemsta najlepiej smakuje na chłodno.

Najciekawsze jest jednak zwieńczenie samego teledysku - głowa dziewczyny zaglądająca przez drzwi i obraz wycieńczonego, zdruzgotanego mężczyzny. Tu dopiero jest pole do popisu przy interpretacji. Czy to próba pokazania, że to wszystko jest wizją w głowie kobiety, a może ma symbolizować coś zgodnego ze słowami piosenki, czyli kobietę widzącą spustoszenie jakie poczyniła i "bezgłośnie" przepraszającą? Przychylałbym się do tej drugiej opcji, choć jest też trzecia. Ten obraz może też symbolizować, że choć mężczyźnie wydaje się, że zniszczył wspomnienie, że się uwolnił, to jej widmo wciąż gdzieś tam czyha za drzwiami i nadal będzie go truć.

Tak czy inaczej to kawał dobrego teledysku. Powyżej skupiłem się na treści tego obrazu, ale trzeba przyznać, że sama forma jest równie dobra, a może nawet lepsza. Obraz sam w sobie jest po prostu intrygujący i nakręcony w sposób misterny, z wielką dbałością o detale i ich ekspozycję. Przynajmniej w kilku sekwencjach olśniewa mnie oświetlenie zastosowane na planie, które wydobywa tak dużo głębi z monochromatycznej palety. Do tego naprawdę inteligentna praca kamery i świetna mimika aktorów sprawiają, że obraz jest urzekająco klimatyczny.

Jakby tego było mało, obraz jest zgrany z dźwiękiem poprzez montaż, także kolejne przebitki i przejścia dodatkowo akcentują - lub są akcentowane, zależy jak spojrzeć - dźwięki i wersy piosenki. A że sam utwór to bardzo dobra kompozycja w równie dobrym wykonaniu, całość jest jedną z ciekawszych tegorocznych produkcji. Choć muszę też przyznać, że we wszystkich aspektach tego projektu dostrzegam coś jakby naumyślnie niszowego, co z jednej strony pomaga budować klimat całości, ale z drugiej ogranicza "wow factor" tak ważny w popie.

środa, 23 października 2013

9MUSES - GUN

To jest chyba ten moment, kiedy oficjalnie przekonałem się do 9MUSES. Do tej pory miałem wrażenie, że grupa za bardzo próbuje wozić się na swoim wyglądzie, seksapilu i ogólnie powalającej prezencji. Nie zrozumcie mnie źle, to nadal pozostaje jedną z głównych atrakcji, ale teraz widzę w grupie też coś więcej. Ich nowa piosenka jest naprawdę chwytliwa, a dziewczyny znowu prezentują bardzo efektowną choreografię.

Piszę znowu, bo układ taneczny do "WILD" (teledysk >>TUTAJ<<, występy >>TUTAJ<<) zrobił na mnie duże wrażenie, ale też traktowałem go jako jednorazowy wyskok. Przy okazji "GUN" dziewczyny potwierdzają, że występy są ich mocną stroną.

Jednak tym, co najbardziej zostało wypieszczone przy okazji nowej piosenki, która promuje pierwszy pełnoprawny album grupy, jest wizerunek. Do tej pory widziałem w tym elemencie coś pospolitego, bo choć dziewczyny niezaprzeczalnie powalają urodą i figurą, to wytwórnia robiła z tego dość przeciętny użytek, serwując stylizacje, które nie wyróżniały grupy na tle konkurencji. Posłużę się przykładem "WILD" - pamiętam, że klip został zrealizowany w konwencji czerni, bieli i czerwieni, pamiętam, że ociekał seksapilem i to tyle. Nic ponad ogólną koncepcję wizualną nie było warte zapamiętania.

W "GUN" jest inaczej, o czym można przekonać się już oglądając teaser tego nagrania.



Uwierzcie mi, że teledysk jest jeszcze lepszy, ale o tym trochę dalej, bo najpierw muszę się do czegoś przyznać i z czegoś wytłumaczyć. Tak jak pierwszy kontakt z teaserem mnie oczarował, tak pierwszy kontakt z piosenką mnie odrzucił. Stało się tak z jednej prostej przyczyny. 9MUSES zaczęło promować ten utwór w programach telewizyjnych przed wypuszczeniem teledysku i albumu. A ich debiutancki występ z wielu względów i niekoniecznie z winy samej grupy był po prostu słaby.



Cały segment wprowadzający wydaje się zbędny i na dodatek niedopracowany, a to z kolei powoduje, że jego pretensjonalność kłuje w oczy. Ale prawdziwy problem zaczyna się wraz z właściwym występem. Po pierwsze instrumentalny podkład jest źle zestrojony z wokalem - nie wiem jak to zrobiono, ale obie linie nie współgrają ze sobą. Szczególnie drażnią głosy o wysokiej tonacji, a tak się składa, że to one otwierają piosenkę.

Drugi zarzut to fatalny dobór kostiumów. Szaro, buro i ogólnie nieciekawie. Ciemne stroje na ciemnej scenie powodują, że tak naprawdę niewiele widać, w dodatku nie pasują do klimatu tej piosenki. Trzecia rzecz to akurat feler, na który nic nie można poradzić - tak działają te programy. Choreografie 9MUSES najlepiej wypadają złapane w statycznym ogólnym kadrze. Niestety chyba tylko SM Entertainment potrafi wymusić takie kręcenie na realizatorach stacji telewizyjnych.

Jak układ prezentuje się w pełnej krasie, zobaczycie dalej. Teraz jednak koniec z przystwkami, pora na danie główne, czyli teledysk.



Co mi tam, zacznę od piosenki, bo jest o czym pisać. Kiedy głośność wokalu i podkładu jest lepiej wypoziomowana, utwór natychmiast wypada znacznie korzystniej. Bo sednem tej piosenki są liczne, głośne akcenty w akompaniamencie, które wchodzą między kolejne wersy tekstu. Kiedy podkład zostaje wyciszony i schowany w tło, nie ma tego efektu, a w kompozycji zaczynają zionąć ewidentne luki. Dlatego wykonanie na żywo łatwo mnie odrzuciło, natomiast wersję płytową uważam za świetny kawałek.

Chodzi przede wszystkim o stronę kompozycyjną, która świetnie zapełnia tło tworząc swojego rodzaju głębię brzmienia. Oprócz linii wokalu mamy trzy główne warstwy. Sekcję dętą, która przede wszystkim robi akcenty, ale nie tylko. Druga warstwa to wiodąca gitara, stylizowana na lata 50-te i subkulturę greaserów, która idzie pod rękę z konceptem wizualnym. Ale całkiem niespodziewanym odkryciem są tu dla mnie gitary wspierające. Tło jest wypełnione znacznie bardziej wsółczesnymi, niżej zawieszonymi, gitarowymi zgrzytnięciami.

Mniej istotną rolę odgrywa bass - gitarowy, a jakże - który tutaj jest głównie wypełniaczem. Przy czym to w żadnym razie nie zarzut. Podobnie jest z perkusją, która chyba przez cały kawałek wybija dokładnie te same dźwięki, choć akurat perkusja ma pewną istotną cechę - idealnie charakteryzuje brzmienie całej kompozycji i piosenki. Nie wiem jak to w ogóle możliwe, ale beat tej piosenki jest... zalotny.

Ta zalotność, a raczej istnienie wspólnego mianownika dla całości nagrania, jest najważniejszym atutem. Bez tej muzycznej treści kawałek byłby efektownym zlepkiem efektownych dźwięków, ale szybko by nużył, tymczasem tutaj mamy do czynienia z dźwiękami dopasowanymi pod treść i nawet podświadomie łatwiej coś takiego kupić. W parze z brzmieniem idzie lekko figlarny tekst, którego angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.

Co do teledysku, to jest po prostu świetny - od A do Z. I mówię to ja, facet, który nie przepada za pin-upem. Dziewczyny wyglądają rewelacyjnie, dekoracja ze stacją benzynową została naprawdę zgrabnie wykonana, a plener w opuszczonej kopalni jest niesamowity. Nie tylko dlatego, że te wszystkie pordzewiałe maszyny tworzą specyficzny klimat. Kluczem jest tutaj kombinacja ziemi z oświetleniem. To, co filmowcy wydobywają z poszczególnych kadrów kolorystycznie jest niesamowite.

Z jednej strony mamy kadry z bardzo jasnym tłem, jasnym światłem od wysoko wiszącego słońca i dodatkowo spranymi kolorami, z drugiej mocno nasycone kolory, dość wysoki kontrast i niskie słońce powodujące, że skały przybierają pomarańczową barwę. Do tego zgrabna kompozycja poszczególnych ujęć powoduje, że patrząc na dziewczyny nie ma tego poczucia banału, który towarzyszył wielu poprzednim klipom grupy.



Oficjalnie powyższy filmik zamieściłem, żebyście mogli przyjrzeć się jak bardzo różni się plener z filtrami i dodatkowym oświetleniem, od faktycznego miejsca kręcenia, a także byście mogli poprzyglądać się świetnym stylizacjom dziewczyn. Nawet grupowe uniformy wypadają bardzo charakterystycznie dzięki dżinsowym wstawkom. Nieoficjalnie powyższy filmik zamieściłem, bo nie ma złego powodu, żeby pokazać więcej 9MUSES.

Została jeszcze kwestia choreografii...



Jest kilka dobrych powodów, dla których ten układ lepiej oglądać z takiej perspektywy. Najbardziej oczywisty? Cztery dziewczyny machające nogami są zawsze lepsze od jednej czy dwóch (a propos nóg, jeśli się nie mylę, każda z tych dziewczyn ma co najmniej 170cm wzrostu - to tak, jakby się ktoś zatanawiał). A tak poważniej - bardzo mocnym punktem tego układu, tak jak w wypadku "WILD", jest synchronizacja. Ponadto, o ile indywidualnie brak tu jakichś nadmiernie efektownych póz (wyłączywszy to, co dzieje się na krzesłach), o tyle szalenie efektownie wypadają przejścia pomiędzy ustawieniami dziewczyn. W wielu układach konkurencji ten aspekt traktowany jest po macoszemu, natomiast tu widać włożoną w pracę, by przejścia od figury do figury były płynne.

Oczywiście zgodzę się, że w tym roku mieliśmy już lepsze układy taneczne, lepsze teledyski, lepsze stylizacje i lepsze piosenki. Ale to nie zmienia faktu, że każdy z elementów w wypadku "GUN" jest bardzo dobry, a całość tego projektu dzięki spójności wypada nawet nieco lepiej niż suma udanych elementów. Biorąc pod uwagę przyrodzone walory grupy - to był potencjalny hit. Niestety dziewczyny trafiają na bardzo gorący okres i załapanie się do pierwszej piątki w jakimś programie powinny policzyć sobie jako sukces. Szkoda, bo poza doborem terminu, w tym projekcie wszystko zrobiono więcej niż dobrze.


wtorek, 22 października 2013

AOA - 흔들려/Confused

"Confused" - to bardzo dobry tytuł dla nowego nagrania żeńskiej formacji AOA. Ja też czuję się zdezorientowany patrząc, co wytwórnia robi z tą grupą. Od samego początku AOA jest tworem specyficznym, bo teoretycznie liczy sobie osiem członkiń, ale grupa nigdy nie występuje w pełnym składzie. Wariant taneczny formacji liczy sobie siedem dziewczyn, ósma jest perkusistką w pięcioosobowym AOA Black - pop-rockowej formacji.

I to jeszcze jestem w stanie ogarnąć, tym bardziej, że dziewczyny miały pozytywne wejście na scenę. Ich kawałki "Elvis" (>>TUTAJ<<) i "Get Out" były nie tylko chwytliwe, ale nawet względnie świeże jeśli idzie o brzmienie. Do tego dochodzi pozytywny wizerunek grupy - jasny, pogodny, ale nie przesłodzony. Wręcz przeciwnie, w ich występach sporo było zęba, charyzmy i śmiałości - choć znów bez popadania w skrajność. Do tego należy dodać niezłe umiejętności taneczne i wokalne, poparte galerią ładnych buź i mamy materiał na bardzo udany projekt.

I tu sprawa zaczyna się komplikować, bo ktoś się gdzieś pogubił - albo ja, albo wytwórnia. Nie dość, że grupa na ponad pół roku z grubsza przepadła jak kamień w wodę, to jeszcze kiedy znów wypłynęłą na powierzchnię, okazało się, że to już trochę inny kaliber morskiego potwora. Najpierw łeb wyłoniło AOA Black z piosenką "MOYA" (>>TUTAJ<<), które wbrew nazwie przyjęło bardzo jaskrawy, trącący aegyo koncept, w którym instrumenty dziewczyn zostały sprowadzone do rangi rekwizytów.

Teraz przyszła pora na AOA w wersji tanecznej i... Niech nie zmyli Was otwierająca całość biała stylizacja. Tym razem Ace of Angels z aniołami niewiele mają wspólnego, no chyba, że tymi upadłymi.



Nie to żeby nie podobało mi się to, co widzę - co to, to nie. Na dziewczyny i prezentowany przez nie układ patrzy się bardzo przyjemnie. A jednak dostrzegam tu jakąś niespójność. Coś mi tu po prostu nie gra. Pomimo tego, że koncept nie jest jakoś niesamowicie pieprzny, to i tak wydaje się za ostry na tę grupę. Nie chodzi nawet o to, że zdążyłem dziewczyny jakoś umiejscowić w głowie, związać z jakąś wizerunkową niszą. One po prostu, choć ładne i zgrabne, nie mają w sobie kobiecego seksapilu, który jest potrzebny do uciągnięcia tego trącącego burleską konceptu.

Chociaż może to też nie do końca tak, że dziewczyny nie mają w sobie dość pazura. Może nawet bardziej chodzi o to, że to styliści nie do końca potrafią lub chcą ten pazur wydobyć. Segment lateksowo-skórzany wypada dobrze - nie czuję w nim tej niespóności, bo dziewczyny wyglądają dojrzale. Co innego z pozostałymi dwiema stylizacjami, które mają w sobie za dużo... niewinności.

W ogóle teledysk wbrew pozorom nie jest mocną stroną tego przedsięwzięcia - bardzo szybko się nudzi. Za dużo w nim planów ogólnych, za mało ciekawych kadrów. Ja rozumiem, że chciano pokazać choreografię, ale czy jest aż tak czym się chwalić? Jest tu kilka ciekawych figur, szczególnie w parterze, ale reszta to z grubsza powtórka z zeszłorocznego "Alone" (>>TUTAJ<<) Sistar. Jak tak się przyglądam, to aż dziwię się, że nikt nikogo jeszcze do sądu nie pozwał.

Wracając jeszcze do samego teledysku. Plany wypadają pusto i ubogo. Prostota i przejrzystość nie są niczym złym, ale trzeba umieć je pokazać. Przy tak nieciekawie pracującej kamerze, przy tak małej ilości zbliżeń na dziewczyny, ta pustka musi kłuć w oczy. Najbardziej bawi mnie to, że znacznie niższym nakładem sił, na zapleczu wytwórni nakręcono materiał o wiele, wiele ciekawszy. Gdyby kamera podobnie pracowała w samym teledysku, całość byłaby znacznie bardziej efektowna.



Ta koszulowo-pościelowa stylizacja też bardziej odpowiada dziewczynom. Ale dosyć o stronie wizualnej, pora na kilka słów o muzyce. Jest nieźle, ale koniec końców ciutek zbyt monotonnie. Brzmienie gitary to fajna baza pod piosenkę, ale pomysły skończyły się za szybko i cały podkład szybko przeradza się w nierozpoznawalną papkę.

Piosenkę z morza przeciętności mogły i powinny wyciągnąć wokale, ale ku mojemu zdziwieniu to się po prostu nie dzieje. Pomimo kilku bardzo solidnych głosów, pomimo chwytliwego refrenu z tytułowym "hyndulljo", całość wydaje się za długa i potwornie monotonna. Tekst (angielskie tłumaczenie >>TUTAJ<<) jest prosty, ale zgrabny i przebojowy, więc może dla koreańskiego odbiorcy on ratuje całe przedsięwzięcie, ale dla mnie muzycznie kawałek wypada bardzo przeciętnie.

Z jednej strony szkoda, że AOA dryfuje w bliżej nieokreślonym kierunku, jeszcze bardziej szkoda, że drobne usterki i błędy popełnione przy tym projekcie zamieniają coś bardzo obiecującego w coś bardzo przeciętnego. Z drugiej strony jeżeli popełniać błędy to właśnie teraz. Ten powrót był skazany na porażkę ze względu na konkurencję - nawet ze świetną piosenką i rewelacyjnym teledyskiem dziewczynom zwyczajnie trudno byłoby się teraz przebić. Przeciętny projekt przynajmniej zaoszczędzi osobom zaangażowanym niepotrzebnej frustracji.

poniedziałek, 21 października 2013

Kahi - It's ME (feat. Dumbfoundead)


Kahi to jedna z moich ulubionych postaci na kpopowej scenie, założycielka i wieloletnia liderka grupy, która mnie w to wszystko wciągnęła i pozostaje moim oczkiem w głowie - After School. Tak się złożyło, że kiedy ja zaczynałem interesować się tym wszystkim, ona akurat żegnała się z grupą i od tamtej pory pozostawała nieaktywna na rynku muzycznym, więc tym bardziej ten powrót był przeze mnie szczególnie wyczekiwany. I choć w żadnym razie nie jestem zawiedziony, to z jakiegoś powodu nie mogłem zabrać się za ten tekst.

To sprowokowało mnie do zastanowienia - czemu właściwie tak długo odkładałem ten temat? Po przemyśleniu, mam wrażenie, że po prostu jest w tym nagraniu coś smutnego i nie chodzi tylko o historię, którą spuentuję cały ten tekst. Chodzi o samą Kahi, która powraca z bardzo dobrą piosenką, efektownym układem tanecznym, stylowym teledyskiem i udanym mini-albumem, a mimo to nie zostanie za to doceniona jak należy, bo po prostu tak działa ta branża.

Na samym wstępie nazwałem Kahi nie wokalistką, nie tancerką, a właśnie postacią i nie był to przypadek. Jakkolwiek cenię ją za jej umiejętności sceniczne, to jednak przede wszystkim przemawia do mnie jako postać. Nie oszukujmy się - kpop to sztucznie upiękrzony świat fikcji, gdzie ludzie zamieniani są w produkty. Kahi gdzieś w tym wszystkim zachowała autentyczność, a nawet mam wrażenie, że zaszczepiła trochę tej autentyczności w koleżankach z grupy.

Poza tym to kobieta z kawałem bagażu. Nawet ten zarys jej historii, który zdradziła publicznie, to dość by napisać scenariusz do dobrego filmu. Tylko brakuje w tym wszystkim happy-endu, co jest poważnym i bardzo irytującym problemem, bo Kahi wydaje się niezwykle sympatyczną bohaterką. Ludzie wychodząc z kina wyrzekaliby na filmowców, gdyby jej historii nie kończyło "...i żyli długo i szczęśliwie.".

Spodziewajcie się, że ten tekst będzie bardziej o Kahi niż o jej piosence, ale cóż poradzić. Teledysk i sam utwór odtworzyłem już tyle razy, że pewnie nie jestem w stanie sklecić więcej niż kilka obiektywnych, rzeczowych zdań o samym nagraniu.



Z mojego pierwszego kontaktu z tym klipem zostało mi jedno wspomnienie. Kiedy Kahi zaczęła tańczyć pomyślałem sobie - Cholera, ona rusza się jak zawodowa tancerka, a nie popowa wokalistka. Dopiero po chwili dotarło do mnie jak bezsensowne, a zarazem celne jest moje spostrzeżenie. Kahi JEST zawodową tancerką, która z czasem została też wokalistką. Jednak to, że zupełnie o tym fakcie zapomniałem, świadczy o czymś więcej niż postępującym u mnie procesie starzenia. Po prostu Kahi wypada w tej piosence bardzo dobrze jako wokalistka.

Do strony muzycznej jednak jeszcze wrócę, najpierw chciałem skoncentrować się na stronie wizualnej. Pomimo tego, że jest to jeden z tych videoklipów, które brną donikąd, to nie mogę mu odmówić pewnego uroku. Kluczem jest tu obrana i konsekwentnie utrzymywana koncepcja, która w dodatku świetnie współgra z brzmieniem nagrania.

Założenia dla klipu były proste i jasno zdefiniowane w tekście piosenki - Kahi ma być "bad", ma być "cool" i ma być "sexy". Jednak podobne założenia przyświecają wielu teledyskom, a nie wszystkie realizują je z podobną gracją. I tu na scenę wchodzi koncept, który najłatwiej opisać jednym słowem - "klasa". Wszystko w tym teledysku ma być z klasą. Wiele rzeczy może być "cool", ale tutaj postawiono na plener w Barcelonie, na charakterystyczne przygaszone słońce końca lata, na drogę nad brzegiem morza i klasyczny samochód.

Podobnie jest z samym wizerunkiem wokalistki. Wiele dziewczyn próbowało w tym roku być "bad girl", ale chyba żadnej nie wyszło to tak zgrabnie jak Kahi. Luźny, męski strój, nonszalanckie zachowanie i totalny luz - to z pewnością nie obraz księżniczki czy innej porcelanowej lalki. No i aspekt "sexy", który zaskakująco nie został nadmiernie uwypuklony w tym klipie. Jest taniec, jest scena w basenie, ale niewiele więcej - i dobrze, bo tyle wystarczy, a więcej mogło zachwiać równowagę w obrazie.

Pochwalić muszę kompozycję obrazu, kadry, oświetlenie - w zasadzie wszystko jest tutaj efektowne, ale nie efekciarskie - widać, że kręcone wprawną ręką i na dodatek przemyślane. Ot choćby sceny Kahi przechadzającej się jakby od niechcenia ulicami i uliczkami Barcelony świetnie wpasowują się w ten leniwy klimat zwrotek piosenki, z kolei bardziej pikantny klimat rapowanej wstawki zostaje odzwierciedlony poprzez przeniesienie akcji w czasie do nocy, co zresztą nadaje całości pewnej namiastki struktury fabularnej, poczucia zmiany akcji, ale także upływu czasu.

Jednak to, co przykuło moją uwagę, to przede wszystkim układ taneczny. Został on bardzo fajnie wprowadzony do teledysku - bez zbędnego pośpiechu, z klasą. W dodatku bardzo ładnie wyeksponowano kilka figur, jak choćby sprowadzając tańczącą Kahi do rangi sylwetki, ale... Jakkolwiek taniec został ładnie wkomponowany w teledysk, to trzeba przyznać, że klip tylko w niewielkim stopniu oddaje faktyczną - nie bójmy się tego słowa - zajebistość tego układu.



To chyba dobry moment, żeby wyjaśnić skąd Kahi wzięła się w kpopie. Dziewczyna dorastała na prowincji i o karierze w show-biznesie zaczęła myśleć dość późno, bo w wieku lat 16. Nie miała możliwości trenować z profesjonalistami, nie miała odpowiedniego zaplecza do nauki, nie miała nawet wsparcia rodziny - ojciec wysłał ją, żeby studiowała turystykę czy coś w podobie. Ale chciała zostać tancerką, więc uciekła do Seulu.

Tam zaczynała właściwie od zera, z ojcem nie rozmawiała ponoć przez kolejnych 7 lat. Nie miała wsparcia, nie miała wyszkolenia, ale miała talent, więc szybko zaczęła występować jako tancerka  wspierająca występy innych artystów. Była na tyle dobra, że wkrótce po debiucie w 2000 roku została główną tancerką dla niesamowicie popularnej grupy DJ Doc. I pękła.

Po prostu nie wytrzymała ciśnienia, nie wytrzymała warunków pracy w show-biznesie, często niemal bezsennych dni w trakcie okresu promocyjnego, ale przede wszystkim stresu związanego z błyskawicznym dojściem do sporej sławy, bo w tamtych czasach główni tancerze byli znacznie bardziej eksponowani niż dziś. Teraz to ludzie tła, kiedyś na kilkanaście czy kilkadziesiąt sekund scena stawała się tylko ich.

Kelnerka, sprzątaczka, sprzedawczyni - przez pewien czas znów stała się kolejną dziewczyną na dorobku w wielkim mieście. Ale show-biznes o niej nie zapomniał. SM Entertainment szukało tymczasowej tancerki do występów z BoA - tą BoA. Kahi nie tylko dostała tę posadę, ale jeszcze sprawiła, że w wytwórni całkiem zapomniano o tymczasowej naturze współpracy. Kahi od nowa pracowała na swoją markę występując nie tylko z BoĄ, ale wieloma innymi dużymi gwiazdami tamtego okresu.

Jednak od samego początku Kahi po głowie chodziło coś więcej niż bycie tylko tancerką. W miarę możliwości szkoliła się także jako piosenkarka i w 2007 zadebiutowała z na poły amerykańską, żeńską grupą S.Blush, w której skład wchodziła także Son Dam Bi. Ich debiutancka piosenka  poradziła sobie nawet nieźle na listach przebojów, ale wokół grupy doszło do wielu zawirowań personalnych i organizacyjnych, co sprawiło, że S.Blush okazało się tworem bardzo krótkotrwałym.

W zasadzie od tamtej pory Kahi rozpoczęła pracę nad swoim nowym projektem - żeńską formacją zorientowaną na taniec. Uruchomiła swoje znajomości w branży i tak zaczęła się praca nad stworzeniem After School, które zadebiutowało w styczniu 2009 roku z Kahi w roli liderki. Przez lata była ona kluczową postacią grupy i dopiero w zeszłym roku zadecydowano, że w ramach "systemu absolwenckiego" opuści formację by występować solo. Na jej powrót trzeba było czekać rok z okładem, ale myślę, że się opłaciło.

Dużo napisałem o Kahi, ale prawie nic o tym układzie. Całkiem celowo, bo uznałem, że najlepiej oddać głos samej piosenkarce, która w segmencie "Let's Dance" dla kanału LOEN, przeprowadza widzów przez kilka kluczowych figur i ogólny koncept swojego występu. Warto także wspomnieć, że Kahi sama wyszkoliła kilka niezłych tancerek jak Son Dam Bi czy Jungah, co oznacza, że jesteście w rękach profesjonalistki ;). (Jak zwykle są angielskie napisy.)



Dobra, chyba pora zająć się stroną muzyczną. Jak już wspomniałem, od strony wokalu jest to dla mnie pozytywne zaskoczenie. Do tej pory Kahi uważałem za solidną, dosyć uniwersalną piosenkarkę, którą charyzma predystynuje jednak bardziej w kierunku rapowanych sekwencji. W "It's Me" pokazuje, że na bazie jej barwy można zrobić też dużo ciekawego z melodią. Co najciekawsze, pomimo tego, że jest tu wciśnięte dużo zręcznej produkcji (np. zwielokrotnienie wokalu przy wejściu refrenu), to wiele fajnych akcentów bierze się bezpośrednio z tego jak śpiewa sama wokalistka - z tego jak kończy dźwięki, jak akcentuje. Jeżeli dobrać się do sedna tej kompozycji, to jest ona dość monotonna i bez dostatecznie atrakcyjnego głosu i dobrej interpretacji, byłaby nudna.

Sekwencja rapu też jest dobrze wykonana, wydaje się mieć swoje miejsce w całości i dobrze wpasowuje się w brzmienie utworu. Pozostaje kwestia słów piosenki i tu chyba dostrzegam największe zgrzyty. Chodzi o angielski. Po pierwsze nie kupuję porównania "Your body is a party that i never wanna leave, cause I'm having so much fun". Może nawet nie dlatego, że jest wybitnie złe, po prostu ten poziom bezpośredniości - to nie są moje klimaty. Inna sprawa, że to dopowiedzenie "cause I'm having so much fun" wydaje się trochę zbędne.

Po drugie - refren. "I'm so bad girl..." wydaje się niegramatyczne. Co innego, gdyby było tam "I'm so bad, girl", co zdaje się nawet sugerować sam sposób śpiewania. Sęk w tym, że pomimo tego, że bardzo bym chciał, by taki był tekst tej piosenki, to zwrotki wskazują, że to kolejny przykład azjatyckiego "engrish". >>TUTAJ<< znajdziecie angielskie tłumaczenie całości. Choć pojawia się tu jakaś inna dziewczyna, to nie widać powodu, by Kahi zwracała się bezpośrednio do niej. C'est la vie.

Co do samej kompozycji to w uszy rzuca się jedno - Pledis Entertainment tym razem nie poszło do żadnego z popularnych koreańskich producentów. Piosenka brzmi oryginalnie. Jest tu trochę inpiracji amerykańskim i europejskim popem, ale wymieszanych w ciekawy sposób. Tu i ówdzie mam niejasne skojarzenie z jakąś piosenką Lady Gaga, ale jest to skojarzenie jak najbardziej pozytywne i nie tyle odnosi się do konkretnych fragmentów kompozycji, co raczej brzmienia pewnych dźwięków, czy może nawet nastroju przez nie budowanego.

Bardzo trudno rozebrać mi ten utwór na czynniki pierwsze, bo choć kompozycja składa się z powtarzających się elementów, to jest tu bardzo dużo warstw dźwięków, więc choć pojedyncze klocki powtarzają się, to liczba kombinacji sprawia, że każdy moment piosenki ma coś na kształt swojego własnego brzmienia. Patrząc szerzej głównym motywem, jest konfrontacja dość akustycznie brzmiących akordów opartych na soczystej perkusji, klawiszach, gitarze, klaskaniu czy pstrykaniu z fragmentami ewidentnie elektronicznymi, ale inspirowanymi brzmieniem retro, co sprawia, że nie odcinają się tak wyraźnie na tle reszty brzmienia.

Choć to nie jest ostatni akapit tego tekstu, już teraz podsumuję to, co do tej pory napisałem. Jeżeli dobrnęliście tak daleko, proszę, żebyście przeczytali też resztę tego tekstu - przez prosty szacunek dla autorów muzyki. "It's ME" to dla mnie ze wszech miar udany powrót. Nie tylko każdy element z osobna trzyma wysoki poziom, ale także jako całość piosenka, teledysk i występ wypadają bardzo spójnie. Kluczowa jest oczywiście piosenka, której słucha się bardzo przyjemnie. Jedynym drobnym zarzutem jest tutaj angielski tekst - ale to nie pierwsza i nie ostatnia koreańska piosenka, która ma z tym problem. Szkoda, że Kahi z promocjami wstrzeliła się w bardzo gorący okres i po prostu nie ma szans poważniej zaistnieć na listach przebojów. Nie dlatego, że jej piosenka jest gorsza, a dlatego, że listy te są głównie odzwierciedleniem popularności samych wykonawców.

To tyle tytułem podsumowania, teraz pora na nieprzyjemną część tekstu, której wolałbym nie musieć pisać. To nagranie jest w pewien sposób bardzo, bardzo szczególne. Jeżeli odtworzycie piosenkę jeszcze raz, na samym początku usłyszycie słowa "Alice Sky". Wiele osób może się zastanawiać o co chodzi. W koreańskiej branży muzycznej dość popularnym zabiegiem jest wstawianie na początku (lub na końcu) kompozycji tego typu fraz, które są swojego rodzaju znakiem rozpoznawczym kompozytora/producenta.

"It's ME" to pierwsza i ostatnia piosenka ze słowami "Alice Sky". Jeżeli śledzicie portale z nowinkami z branży, zapewne rzuciła się Wam w oczy wiadomość o śmierci młodej wokalistki Kim Hanul. Wiele znanych osób składało publicznie kondolencje rodzinie, czy też na swój sposób żegnało się z artystką. Hanul po koreańsku znaczy "niebo", wokalistka w 2010 roku zaczęła nagrywać piosenki pod pseudonimem Rottyful Sky, Alice Sky to przezwisko, które przyjęła jako kompozytorka.

Kahi i Hanul poznały się na spotkaniach towarzystwa biblijnego dla kobiet. Hanul walczyła z guzem mózgu, co zmusiło ją do zawieszenia kariery wokalnej, ale wciąż dawała upust siedzącej w niej muzyce komponując. Niestety nie doczekała premiery swojej kompozycji, zmarła nagle, 8 października 2013, w wieku 25 lat. Szkoda talentu, szkoda człowieka.

Crayon Pop - 팥에동동 / CaffeBene CF

Gdybym miał wytypować jedną rzecz, która w kulturze dalekiego wschodu wydaje mi się najbardziej egzotyczna, najbardziej inna od tego, co widzę na co dzień w telewizji, w internecie, czy na ulicy, padłoby najprawdopodobniej na reklamy. Szczególnie Japończycy gustują w spotach, które potrafią zmusić widza do tarzania się po podłodze z pianą na ustach, niekoniecznie z powodu ataku epilepsji, choć to też się zdarza. Jednak, jak się okazuje, Koreańczycy nie gęsi, też potrafią przygotować coś odjechanego.

Kojarzycie jeszcze koreański przebój tego lata - Crayon Pop i ich "Bar, Bar, Bar"? Jeżeli nie, to >>TUTAJ<< znajdziecie małą przypominajkę. Naturalną koleją rzeczy jest, że twarze podobnego sukcesu prędzej czy później stają się także twarzami jakiejś marki. Tym razem padło na sieć kawiarni CaffeBene, która postanowiła skojarzyć swoje produkty z podskakującymi dziewczynami w kaskach.

Czy jest to godne odrębnego wpisu? W moim odczuciu tak, bo CaffeBene postanowiło nie tylko skorzystać z twarzy dziewczyn, nie tylko wpleść ich przebój w swoje reklamy. Nie, eksperci od reklamy postanowili pójść krok dalej i nakręcono kompletny teledysk dla lekko zmodyfikowanej wersji "Bar, Bar, Bar", w której centrum znajduje się oczywiście sieć kawiarni i jej produkty.

Jeżeli to wciąż nie wydaje się Wam interesujące, to zestawcie sobie w głowach szalony koncept "Bar, Bar, Bar" z towarzyszącą grupie otoczką niskobudżetowości, posypcie chojnie dalekowschodnim poczuciem humoru i przemieszajcie z absurdem przeciętnej japońskiej reklamy. Efekt powinien wyglądać mniej więcej tak:



Dziwne, ale chyba skuteczne. Nie mam pojęcia, co oni tam jedzą, ale chcę tego spróbować.

niedziela, 20 października 2013

Aleosochozi? [2]

Nie mam weny, więc forma będzie jaka będzie, ale napisać coś wypada, bo ku mojemu przerażeniu okazuje się, że dziś mija rok od kiedy piszę na tym tutaj skrawku internetu. Ten mój brak weny jest chyba nawet łatwy do wytłumaczenia. Zakładając tego bloga nie stawiałem sobie żadnych celów, nie miałem żadnych większych ambicji, toteż trudno mi się teraz rozliczać z wykonania nieistniejącego planu.

Gdybym jednak założył, że jakiś plan istniał, to pewnie musiałbym przyznać, że jestem nawet zadowolony z efektów jego wdrażania. Przede wszystkim - ku mojemu zdziwieniu - są ludzie, którzy tu zaglądają. W pewnym stopniu pozostaje dla mnie zagadką czemu to robią, ale to robią i szczerze im za to dziękuję, bo jest to główny z powodów, dla których nawet jeżeli zdarzają mi się jakieś krótsze przestoje w pisaniu, to jednak zawsze wracam z kolejnymi tekstami.

Jeszcze większym zaskoczeniem - znów jak najbardziej pozytywnym - są komentarze. Nawet jeśli nie ma ich zbyt wiele, to wciąż jestem zaskoczony i wdzięczny, że w ogóle się pojawiają. To taki miarodajny dowód na to, że wejścia generują nie tylko spam-boty. Więcej, to dowód, że ktoś nie tylko tutaj zagląda, ale także poświęca swój czas, żeby przeczytać nierzadko przydługie teksty mojego autorstwa, a nawet pozostawić jakąś odpowiedź. Bardzo za to dziękuję.

Wiem także, że całkiem bezinteresownie i anonimowo (bo dowiedziałem się o tym ze źródeł wejść :P) zostałem polecony przez innych blogerów na ich stronach. Na dziś wiem o trzech takich miejscach, więc to dobra okazja żeby się zrewanżować. Te blogi to:
About-kmusic, Skośnoocy Flower Boys i Świat według Anylki
Zamiast liczyć na moje streszczenia, po prostu kliknijcie linki i sami sprawdźcie, co się pod nimi kryje ;) Myślę, że znajdziecie coś dla siebie.

Ale na razie sporo ogólników z mojej strony. Jak "5 Smaków Dźwięku" przedstawia się w liczbach? Śmiem twierdzić, że całkiem przyzwoicie, biorąc pod uwagę, że sam nigdy nie zabiegałem o stworzenie temu miejscu jakiejś większej publiki, ot zostawiam linki do tekstów na swoim osobistym fb i na jednym, całkiem niezwiązanym z tą tematyką, forum mam link w podpisie. Więc jak tam z tymi liczbami?

Ten wpis to post numer 174.
Pod wpisami pozostawiono 45 komentarzy.
Blog zanotował do tej pory ponad 18 000 wyświetleń.
Najwięcej wejść - 2957 - blog miał w lipcu tego roku.

Tyle o sukcesach, pora na porażki.

Porażką numer jeden jest dla mnie segment "Brejking Nius". W pewnym momencie zabrakło mi baterii. Zacząłem częściej wychodzić wieczorami z domu, po powrocie opadał mnie absolutny brak chciejstwa i tak kolumna zaczęła się sypać. Gwoździem do trumny okazał się mój "perfekcjonizm". Za każdym razem, kiedy chcę wrócić do pisania tego działu, przypominam sobie o porzuconych tematach z minionych tygodni, które przecież też należałoby opisać.

Nie chcę niczego obiecywać, ale sterta zaległości zaczyna piętrzyć się tak wysoko, że nawet ja przestaję wierzyć, że są to zaległości do nadrobienia, więc tym większe prawdopodobieństwo, że wspomniany perfekcjonizm skapituluje wobec rozsądku i po prostu odzeruję dział. Raczej nie nastąpi to po tym tygodniu, ale od nowego miesiąca jest to całkiem prawdopodobne.

Porażką numer dwa, znacznie bardziej spektakularną, jest "segment" "Show, show, show", który umarł śmiercią naturalną po odcinku pilotażowym. A szkoda, bo chciałbym do niego wrócić, choćby w formie comiesięcznej. Jednak tutaj jestem jeszcze dalszy od jakichkolwiek obietnic, bo wiem, jak ciężko przychodzi mi sklecenie takiego tekstu.

Porażka numer trzy to coś, o czym akurat wspomniałem już w pierwszym wpisie i choć od tamtego czasu wielokrotnie myślałem sobie "Cholera, trzeba coś z tym zrobić", to do tej pory nie kiwnąłem nawet palcem. Chodzi o czywiście o szatę graficzną bloga. Ta obecna może nie razi po oczach, ale na tym pozytywy się kończą. To szablon. Muszę popracować nad czymś bardziej rozpoznawalnym.

Plany na nadchodzący rok? Na pewno zrewanżowanie się za dotychczasowe porażki. Taki ze mnie mściwy typ ;) . Może poszukanie szerszej publiki dla bloga? To temat na osobny wpis (np. po przebiciu 20k wyświetleń), ale moje spojrzenie na kpop odrobinę się zmieniło przez ten rok - oprócz fajnych lasek widzę tu też sporo naprawdę ciekawej muzyki, która zasługuje na odrobinę miłości od szerszego grona odbiorców. Fajnie byłoby zapoznać Polaków z twórczością choćby takiej Lim Kim czy Younhy.

To jeszcze tak na zakończenie, żeby nie było, że tylko przynudzam - fajny coverek w wykonaniu właśnie Younhy. O, właśnie - covery - to też coś, czego chciałbym w nadchodzącym roku więcej na tym blogu.


czwartek, 17 października 2013

T-ara - 느낌 아니까 / Beacuse I Know + Number Nine MV ver. 2

Core Contents Media, oni są nieprzewidywalni nawet w tym jak bardzo są przewidywalni. Druga wersja teledysku do "Number Nine" miała pojawić się 18.10, tymczasem w ostatniej chwili ktoś w CCM zmienił zdanie i stwierdził, że nie - lepiej wypuścić ją dzień wcześniej. Ale to nie jedyne zaskoczenie związane z tym klipem.



Wczorajszy wpis poświęcony piosence "Number Nine" (>>TUTAJ<<) kończyłem słowami :
Wizualnie teledysk wypada atrakcyjnie ze względu na dziewczyny, choć cała reszta jest raczej mało efektowna, ale to jest akurat zrozumiałe - ta wersja nie jest daniem głównym.
Jak się okazuje, pierwszy teledysk chyba jednak jest daniem głównym. Do tej pory nie mogę wyjść z szoku. CCM słynie z długich, fabularnych teledysków, więc miałem prawo spodziewać się, że klip kręcony w dość egzotycznym plenerze będzie reprezentantem tego gatunku. Tymczasem dostaliśmy nagranie, które nie dość, że jest krótsze niż sama piosenka, to jeszcze sztucznie wydłużone poprzez wstawienie kadrów z pierwszego teledysku, czy też delikatny slow-motion użyty w większości scen.

Co do samego teledysku osadzonego powyżej, to podoba mi się zestawienie tej dziwnej elektroniki z kadrami Jeep'ów pędzących przez pustkowie. Reszta materiału już nie tak bardzo. Niby dziewczyny w większości fajnie oddają emocje twarzami, ale obraz troszeczkę sypie się nie z ich winy. Po prostu ktoś postanowił, że mają wyglądać nie tylko lirycznie, ale także seksownie, co w niektórych kadrach psuje efekt i wygląda niespójnie. Także slow-motion nieco drażni moje oczy, a cała stylizacja klipu wypada jakoś dziwnie. Aż zaczynam się zastanawiać, czy to nie jest celowa zagrywka.

Od samego początku w "Number Nine" wszystkich zastanawia sam tytuł nagrania i to dlaczego jest on regularnie powtarzany w piosence. Niektórzy - w tym ja - liczyli, że druga wersja klipu coś w tej kwestii wyjaśni. Tymczasem ten teledysk jest nawet bardziej tajemniczy. Przedstawia sceny, które wyraźnie dzieją się po jakimś bliżej niesprecyzowanym wydarzeniu, ale jednocześnie - poza samym nastrojem i emocjami - obraz nie zdradza ani co mogło się wydarzyć przed nim, ani jaki może być ciąg dalszy. Jeżeli właśnie to chcieli osiągnąć twórcy - skupić się na tym momencie "pomiędzy" i towarzyszących mu emocjach - to brawo, bo im się udało.

CCM wybrało się do byłego ZSRR po to, by nakręcić w przybliżeniu 2 minuty materiału. Wciąż nie jestem w stanie uwierzyć w to, co piszę i podskórnie mam nadzieję, że wytwórnia po prostu drażni się z fanami i gdzieś w odwodzie trzyma kilkunastominutową wersję klipu. Moja nadzieja jest o tyle silniejsza, że wraz z "Number Nine" T-ara promuje piosenkę "느낌 아니까", którą można by włączyć do dłuższego teledysku, tym bardziej, że oryginalny klip do tej piosenki jest dosyć skromny.



Wizualnie nie dzieje się tu zbyt wiele. Można wspomnieć o tym, że klip dzieli plan z segmentem otwierającym oryginalny teledysk do "Number Nine" i na upartego można też wysnuć wniosek, że przez to obie piosenki są dwiema częściami większej narracji. Co prawda pomiędzy piosenkami zieje pustka, którą należałoby zapełnić swoją wyobraźnią - lub inną piosenką - ale nie zmienia to faktu, że takie połączenie jest możliwe.

To, na co ja chciałem zwrócić uwagę w tym klipie, to stroje. Szczerze powiedziawszy nie mam do nich przekonania. Nie zrozumcie mnie źle - dziewczyny wyglądają w nich dobrze, ale nie mogę też oprzeć się wrażeniu, że są to koszule nocne. Może to kwestia tego błękitnego, "księżycowego" światła, ale nie umiem uwolnić się od tego skojarzenia. A szereg dziewczyn stojących przed mikrofonami i śpiewających w koszulach nocnych jest dla mnie widokiem dziwnym... Choć nie powiem, że niepożądanym ;)



Okej, to chyba jednak nie są koszule nocne, no chyba, że kupione w seks-shopie. Materiał wydaje się za gruby. Chociaż wciąż krój, kolorystyka i te koronkowe wykończenia wydają mi się dziwne. Całkiem możliwe, że to po prostu jedna z wielu różnic kulturowych między spojrzeniem Polaka i Koreańczyka. Albo po prostu kamera nie lubi tych kiecek, przynajmniej w takim oświetleniu.

Sam tekst nie narzuca takiej pościelowej stylizacji, więc muszę założyć, że jest ona efektem mojej osobistej optyki (no chyba, że macie podobne skojarzenia :P ). Jeszcze zanim o samym tekście, wyjaśnię może kwestię tytułu. Piosenka ma jeden, koreański tytuł "느낌 아니까". Tytuły angielskie wydają się nieoficjalne. Na potrzeby programów muzycznych jak MCountdown przetłumaczono to jako "Because I Know" i biorąc pod uwagę tłumaczenie całego tekstu, ta fraza może być dobrym wyborem, choć sam tłumacz sugeruje inny tytuł, więc nie wiem, który wariant jest tłumaczeniem wiernym.

Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<. Ja też poświęcę kilka słów tekstowi piosenki, bo choć brak w nim jakiegoś literackiego błysku, to uważam, że jest całkiem niezły. Tekst jest dosyć bezpośredni i na swój sposób codzienny, odwołujący się do - jakby na to nie patrzeć - pospolitych przeżyć, z którymi wiele osób może się jakoś utożsamiać. Ale nie ma tu nic ani ordynarnego, ani pretensjonalnego, a sam wydźwięk tekstu bardzo zgrabnie komponuje się z muzyką, co jest dużym atutem tego nagrania.

Piosenka, pomimo swojej lekkości, ma trochę ładunku emocjonalnego. Jest w niej trochę subtelności, trochę niepewności, wyczekiwania, nadziei. Nie jest to w żadnym razie przytłaczający zalew uczuć, ale to dobrze - dzięki temu piosenka nie robi się kiczowata ani pompatyczna, za to wciąż wytwarza nieco nastroju. Kompozycja jest wręcz prosta, ale w tym chyba leży jej siła, bo ta prostota pozwala utrzymać bardzo przywoite tempo pomimo przyjętej konwencji ballady.

Ta sama treść ubrana w jakąś powolną, efektowną wokalnie balladę byłaby pretensjonalnie banalna. Tymczasem w takiej formie ta piosenka jest nad wyraz strawna - nie próbuje być niczym więcej niż jest, a jednocześnie w żaden sposób nie rani moich odczuć estetycznych. Co prawda trudno mi też wskazać jakiś jeden wyraźny atut tego nagrania, ale nie zmienia to faktu, że całokształt moich odczuć jest zdecydowanie pozytywny.

Czy jest to piosenka godna własnego teledysku i cyklu promocyjnego - nie wiem. Jednak biorąc pod uwagę sytuację T-ara, uważam, że to akurat słuszna decyzja. Formacja od dobrego roku starała się przeczekać lawinę "hejtu" w ojczyźnie (pisałem o tym choćby >>TUTAJ<< i >>TUTAJ<<) i mam wrażenie, że w końcu jej się udało. Teledyski nie mają już tak wielu kciuków w dół, ludzie nie poświęcają już tak wiele uwagi tamtej sprawie, temat się wyczerpał. Oczywiście od czasu do czasu ktoś i tak im to będzie jeszcze wypominał, ale sytuacja wydaje się opanowana.

Dlatego też uważam, że wytwórnia dobrze robi wydając od razu dwie piosenki promujące mini-album, bo jest to swojego rodzaju ukłon w stronę fanów, którzy od formacji się nie odwrócili. Oni na pełnoprawny powrót T-ara czekali dobry rok i coś im się od życia należy.

środa, 16 października 2013

T-ara - Number Nine

W anglojęzycznym slangu ukuto ciekawy termin - guilty pleasure. Przyjemność, przeważnie drobna, na którą pozwalamy sobie pomimo towarzyszącego poczucia winy. Na przykład okazjonalne ciastko może być "guilty pleasure" dla osoby starającej się trzymać dietę. Dziś jednak częściej terminu używa się w stosunku do szeroko pojmowanej twórczości (film, telewizja, muzyka, książki). Twórczości, która powszechnie cieszy się złą estymą lub kojarzy się z niską jakością - horrory klasy B, programy telewizyjne w stylu "Rozmów w toku", sensacyjne czytadła w stylu Dana Browna itd.

Dla mnie od samego początku przygody z K-popem T-ara jest synonimem guilty pleasure. Ich najbardziej znane piosenki zawsze mają w sobie coś niewybaczalnie tandetnego - czy, jeśli wolicie, kiczowatego - trącącego wyczynami rodzimych disco-polowców - porównanie tym bardziej samonarzucające się, że dziewczyny wykonują głównie disco i to w stylizacji retro. A jednak coś mnie ciągnie do tych piosenek i nie chodzi tylko o to, że na dziewczyny bardzo fajnie się patrzy. Jest w tym wszystkim jakiś niewytłyumaczalny urok, który sprawia, że każda kolejna piosenka tej formacji jest wręcz uzależniająca.

"Number Nine" to nie wyjątek.



Nie zrozumcie mnie źle - to w żadnym razie nie jest disco-polo. Dziewczyny za dobrze śpiewają... No przynajmniej w większości. Kompozycja też jest zanadto złożona jak na królów remizowych parkietów. A jednak podkład użyty w zwrotce mnie po prostu zabija, brzmi jak 5-latek męczący dwa klawisze na nowo zakupionym syntezatorze. Ale to nie jest najpoważniejszy zarzut pod adresem tego nagrania.

Bardziej męczy mnie sam pomysł i jego wdrożenie. Jeżeli czytacie mojego bloga regularnie (zdziwiłbym się gdyby ktoś taki był :P ), to wiecie, że agencja stojąca za tą grupą - Core Contents Media - nieustannie dostarcza mi rozrywki. Ich działalność to temat rzeka, teraz skupię się na jednym aspekcie - na stylach muzycznych. W CCM znają dwa - retro-disco i ballada. "Number Nine" z początku brzmi jak upiorna kombinacja obydwu.

Piosenka otwiera się bardzo atrakcyjnym i obiecującym intrem, a potem zdziela słuchacza jakąś ubogą techniawą. Ten fragment wypada nieco lepiej w klubowej wersji piosenki, która jest dołączona do najnowszego wydawnictwa grupy. Choć jest to zmiana kosmetyczna, dotycząca jedynie brzmienia samej elektronicznej wstawki, to jest to zmiana na plus - nowy elektroniczny temat ma znacznie silniejsze brzmienie i wypada znacznie bardziej charakterystycznie. Mimo to wciąż jest sporym zaskoczeniem dla słuchacza.

Co gorsza, w obydwu wersjach po elektronicznym haczyku następuje zwrotka, a to może dla niektórych być dość, żeby zamknąć okienko z klipem. Ja za pierwszym razem wytrwałem tylko ze względu na to, że to T-ara. Spodziewałem się czegoś szokująco kiczowatego, więc nie mogłem czuć się aż tak bardzo zaskoczony.

Jeżeli wymiękliście przed refrenem, ale jakimś cudem czytacie dalej moje wypociny, to wróćcie do tej piosenki. Warto, bo w refrenie zaczyna robić się ciekawie. Kompozycja robi się nieprzyzwoicie chwytliwa, choć prosta. Dzieje się tak z kilku względów. Jednym jest linia wokali, która ma łatwo wyczuwalną, wyraźną melodię, która wydaje się bardzo naturalna - to coś na kształt muzycznej frazy, którą każdy zna i jest w stanie w myślach dopowiedzieć do końca, słysząc zaledwie kilka pierwszych dźwięków.

Drugi atut to nastrojowość. O ile zwrotki są dość miałkie pod każdym względem, to po nich następuje wyraźne ożywienie i rozpoczyna się muzyczne budowanie napięcia. No i co tu dużo kryć, muzycznie to jest całkiem zgrabne opowiadanko, pomimo tego, że zbudowane bardzo prostymi środkami. Jest trochę podbudowy w postaci narastających dźwięków, jest skuteczne wyzwolenie energii w punkcie kulminacyjnym, jest nawet skromny denouement - stosując nomenklaturę dramaturgów, czyli po naszemu rozwiązanie akcji.

Powyższy akapit tyczy się samej muzyki, nie słów piosenki, bo o nich dopiero za chwilę. Teraz chciałbym jeszcze przez moment skupić się na dźwiękach. Poza okropną zwrotką i zaskakującym wprowadzeniem tanecznego haczyka, cała reszta piosenki to bardzo dobra aranżacja i produkcja. Świetnym pomysłem jest zestawienie akustycznej gitary z rozproszonym, tanecznym beatem i elektronicznymi zapełniaczami tła. Jednak mnie najbardziej do gustu przypada ten przedziwny efekt, którego nie umiem nawet nazwać, wypełnia on podkład w moście prowadzącym do refrenu, czyli w segmencie, w którym wysamplowany głos powtarza słowa "Number Nine".

Nie, jeszcze nie pora na zajęcie się słowami piosenki. Najpierw o teledysku i układzie tanecznym. Klip, który widzicie powyżej to koreański, standard, czyli konwencja tanecznego boksu poszerzonego o solowe ujęcia. O ile dekoracje same w sobie wypadają blado, nie są żadną atrakcją, to klimatycznie dobrze wpisują się w ten obraz - na pewno nie zawadzają, a to chyba najważniejsze, bo ten klip powstał głównie po to by pokazać jak dziewczyny z T-ara wdzięczą się do kamer i tańczą.

Jeżeli idzie o wdzięczenie, to jestem na kolanach, to jest chyba lepsze niż ich teledysk do "I Go Crazy Because of You". To wręcz nieprawdopodobne jak seksowny teledysk udało się nakręcić nie tylko nie epatując golizną, ale nawet niespecjalnie siląc się na jakieś bardzo eksponujące stroje czy pozy. Tak, kamera tu i ówdzie nie omieszka zaakcentować jakiegoś apetycznego tyłka, ale w żadnym razie nie ma tu nic gorszącego. Tym bardziej, że znamienitą część roboty dziewczyny wykonują mimiką. W tym względzie są po prostu powalające, choć trzeba też podkreślić pracę całej ekipy filmowej, która przygotowała i wyedytowała te zdjęcia.



Nawet więcej ich ręki widać w sekwencjach tanecznych, które w teledysku wypadają zauważalnie lepiej niż na żywo. Nie chodzi nawet o to, że w teledysku dziewczyny miały więcej dubli i po prostu zatańczyły lepiej, czy, że ukryto nieporządane szczegóły. Po prostu zręczna praca kamery i kilka tricków z klatkażem, czy filtrami obrazu jest w stanie wydobyć z tej choreografii coś ekstra. Choć paradoksalnie na żywo, nawet pomimo drobnych niedoróbek jak brak werwy przy przejściach, lepiej czuję więź piosenki z układem. Możliwe, że to kwestia tego, że teledysk częstuje nas jedynie urywkami całości, a może to po prostu te lasery przy techniawie.

Nie mogę też przemilczeć świetnych kostiumów, które składają się tak na całkiem udane występy, jak i na urok teledysku. Szczególnie w klipie są wartością dodaną. Oczywiście, spieprzyć kombinację czerni i bieli niezwykle trudno, ale tutaj stroje robią coś na plus. wpisują się w klimat utworu, podkreślają sylwetki dziewczyn, nęcą męskie oko, ale jednocześnie w żaden sposób nie są nazbyt odsłaniające.

Dobra, pora zająć się słowami piosenki. Właściwie niewiele tu mam do napisania, utwór brzmi jak rozpaczliwe wołanie do utraconej, idealnej miłości i jedynym wyróżnikiem jest tutaj nieco enigmatyczna formuła "Number Nine", którą używają dziewczyny, kiedy zwracają się do adresata. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<. Ale...

Może się jeszcze zdarzyć, że to tytułowe "Number Nine" okaże się czymś więcej i po cichu liczę na coś ciekawego. Otóż, jeszcze zanim CCM oficjalnie się do tego przyznało, wiedziałem, że to nie będzie jedyny teledysk do tej piosenki. Wystarczy prześledzić wcześniejszą działalność wytwórni - oni byliby bardzo nieszczęśliwi, gdyby do piosenki wypuścili tylko jeden wideoklip. Mam wrażenie, że oni i tak już są nieszczęśliwi, bo znów stworzyli coś, co trwa krócej niż pięć minut. Ale to nie wszystko...



Nikt przy zdrowych zmysłach nie leci do byłego ZSRR żeby nakręcić 50 sekundowy zwiastun. Widząc klimat tego nagrania i wiedząc, że mówimy o CCM, spodziewam się absolutnie wszystkiego. Z popromiennymi mutantami włącznie. W tym roku CCM nakręciło teledysk o masakrze w Gwangju opatrując go piosenką, która pasowała jak pięść do nosa (>>TUTAJ<<), w zeszłym roku T-ara promowała piosenkę "Lovey Dovey", której teledysk nosił tytuł "Lovey Dovey Zombie" i chyba nie muszę tłumaczyć, co tam się działo - zombie tańczące disco.

A najdziwniejsze jest to, że te wszystkie klipy, jakkolwiek śmieszne wydają się ich koncepcje, koniec końców należy uznać za udane. Tutaj też spodziewam się przynajmniej czegoś niezłego. Jeżeli tak będzie, to klip prawdopodobnie doczeka się odrębnego wpisu. Premiera 18.10, czyli w zasadzie jutro. O czymś zapomniałem? A, dziewczyny równocześnie występują z drugą piosenką, która też ma teledysk i która prawdopodobnie zostanie także wpleciona w klip do "Number Nine". W dzisiejszym wpisie już się nią nie zajmę, ale z pewnością jeszcze do niej wrócę, możliwe, że w odrębnym tekście.

Zbierając to, co do tej pory napisałem o "Number Nine". Dla mnie to kawał przeboju, nawet jeżeli niektóre części piosenki uważam za obciachowe. Taki styl T-ara i nic na to nie poradzę, choć muszę też przyznać, że tym razem było całkiem blisko zaliczenia czyściutkiego rzutu za trzy punkty. W uszy gryzie mnie tak naprawdę tylko podkład w zwrotce, to dosłownie urywek całości. No może ten felerny haczyk też można było zręczniej wprowadzić. Ale poza tym to nagranie jest naprawdę udane i jak rzadko co wywołuje syndrom jeszcze jednego odtworzenia, szczególnie w połączeniu z klipem. Wizualnie teledysk wypada atrakcyjnie ze względu na dziewczyny, choć cała reszta jest raczej mało efektowna, ale to jest akurat zrozumiałe - ta wersja nie jest daniem głównym.

wtorek, 15 października 2013

IU - The Red Shoes

Zbieram się do tego tekstu już dobry tydzień i wciąż nie wiem jak go ugryźć. Z jednej strony powrót IU to duże muzyczne wydarzenie - z wielu różnych względów. Z drugiej strony - przy całej swojej niezwykłości - album, a w szczególności piosenka promująca wydawnictwo, nie wywarły na mnie tak dużego wrażenia jak się spodziewałem. Zanim mnie zabijecie, spróbujcie przebrnąć przez ten tekst.

Miałem nawet pomysł jak zgrabnie przedstawić tu pewną historię, którą spodziewałem się usłyszeć na tym albumie. Więcej, historię, którą wydawało mi się, że słyszę. Jednak im więcej słucham promującego album nagrania "The Red Shoes", tym więcej mam tego nieprzyjemnego uczucia, które czasem nawiedza mnie po przebudzeniu. Uczucia straty czegoś, co tak naprawdę mi się przyśniło. Im bardziej skupiam się na tym, co miałem napisać, tym sam mniej zaczynam wierzyć, że mam rację.

Chyba jednak zabiorę się za ten tekst normalnie, bo zbyt wiele mam wątpliwości co do własnego toku rozumowania, by móc przedstawić go bez znaków zapytania. Ujmując sedno problemu - ta piosenka może być bardzo subtelną ironią na przebieg kariery IU. Może, ale nie musi. Całość rozbija się o te felerne czerwone buty z tytułu piosenki promującej najnowszy album wokalistki - "Modern Times". Ale może najpierw trochę tła, bo bez pewnego kontekstu, ten podtekst jest niemożliwy do wychwycenia.

IU to niezwykle utalentowana i wciąż jeszcze bardzo młoda (rocznik '93) koreańska wokalistka, ciesząca się olbrzymią popularnością wśród rodaków. Jak dużą? >>TUTAJ<< znajdziecie screeny najważniejszych list sprzedaży w kilka godzin po wydaniu jej nowego albumu. W pierwszych dziesiątkach notowań próżno szukać piosenek spoza tego wydawnictwa. Ale ta popularność nie przyszła darmo.

Ceną za tak oszałamiającą karierę w tak młodym wieku jest pewien wizerunek, który przylgnął do wokalistki. IU przez lata nazywano Młodszą Siostrą Narodu i tak też na nią patrzono - nie dla niej były śmielsze kreacje, nie dla niej były dojrzałe piosenki, w których miłość to nie tylko ckliwe uczucie narysowane świecowymi kredkami. Dziewczyna próbowała od tego uciec. Nagrała nieco mroczniejszą piosenkę, stanowczo mroczniejszy teledysk, a przed rokiem głośno zrobiło się o jej zdjęciu z prawdopodobnie rozebranym kolegą (o wszystkim przeczytacie >>TUTAJ<<)

Ale na tym problemy wizerunkowe wcale się nie kończą. Kpop to kpop - tańcz albo giń. Siłą rzeczy, aby stać się tak popularną, IU musiała też tańczyć. Taniec, warunki głosowe wokalistki i ten niewinny wizerunek - to wszystko pchało jej twórczość w bardzo dziwnym kierunku, który najłatwiej przyrównać chyba do musicali.

I to jest chyba dobry moment, żeby wstawić teledysk do "The Red Shoes". Nie martwcie się, piosenka nie trwa 8 minut, duża część klipu to napisy końcowe (poważnie).



Tak... I jak tu to teraz ugryźć? Zacznijmy od tego, co jest normalne - od piosenki. Może przesadziłem ze słowem normalne, bo gdzie poza Koreą, 20-letnia idolka tłumów wychodzi na scenę i śpiewa w takt  swingu? I to swingu w niemal najczystszej postaci. Ale już po samej serii muzycznych zwiastunów tego albumu, to nagranie nie mogło zabrzmieć zaskakująco, bo cała płyta "Modern Times" utrzymana jest w podobnym klimacie - swing, jazz, bossa nova - dominują lata 20-ste, 30-ste minionego stulecia. I tylko zbrodnią wydaje się, że kompakt nie może zatrzeszczeć winylem.

Reprezentatywna dla albumu stylistyka to jeden, mniej istotny aspekt "normalności" tego nagrania. Drugi aspekt to to specyficzne "coś", które każdego fana dotychczasowych przebojów IU jak "U & I" czy "Good Day" utwierdzi w przekonaniu, że oto powraca ich IU - młoda, niewinna wokalistka, która o uczuciach śpiewa z dziecięcą naiwnością. Choć to swing, wciąż gdzieś pobrzmiewają te specyficzne, tak charakterystyczne dla jej dotychczasowych nagrań łuki, szczególnie tyczy się to refrenów i partii ze słowami "Summer Time". W dodatku wszystko wydaje się brzmieć jakby było skrojone pod układ taneczny.



I tu przechodzimy powoli do moich podłych podejrzeń. IU w wywiadzie (filmik z występami przeplatany wywiadem osadzę na końcu tekstu) twierdzi, że długo zastanawiano się, która z piosenek ma promować nowy album. Wierzę, że dziewczyna chciała postawić na swoim, ale jestem też przekonany, że nie istniały argumenty, które przekonałyby wytwórnię do zastąpienia "The Red Shoes" jakimś innym tytułem.



Powód jest dosyć prosty, dwie pozostałe piosenki, które IU wykonała w trakcie showcase'u i które wykonuje w programach telewizyjnych, a które myślę też, że bezpiecznie można nazwać najciekawszymi a zarazem najprzystępniejszymi na całym kompakcie - "Modern Times" i "Between The Lips" - nie nadają się na podkład pod choreografię. O ile w "Modern Times" IU dodano obstawę tancerzy, to sama wokalistka oba kawałki wykonuje na stojąco/siedząco.



W dodatku "Between The Lips" nie nadawało się do firmowania albumu z jeszcze jednego względu. Jeżeli IU miała na tym albumie pokazać swoją dojrzalszą twarz, to zrobiła to właśnie tym, ociekającym namiętnością kawałkiem. A jestem przekonany, że wytwórnia jak ognia chciała uniknąć - póki co - jakiegoś drastycznego odejścia od doytychczasowego wizerunku, przynajmniej w kwestii piosenki promującej album. I to słychać, bo tylko głuchy nie zauważy, że "The Red Shoes" swoją formułą i tanecznym charkterem, spójnością z dotychczasową twórczością piosenkarki - odcina się od reszty tego albumu. Na całym kompakcie nie ma drugiej takiej piosenki i trudno nie podejrzewać, że została przygotowana celowo z myślą o takim jej wykorzystaniu.

Ale takie podejrzenia to jedno, a sugerowanie, że ktoś gdzieś tutaj przemycił ironiczny komentarz na temat takich właśnie posunięć, to co innego. Ta retro stylistyka nie jest tu dodatkiem do kompozycji, a jej integralną częścią, co sprawia, że piosenka jednak ma swoje miejsce na albumie i nie wyskakuje na słuchacza jak diabeł z pudełka. W tekście też trudno doszukać się jakichś jawnych tropów przemawiających na korzyść mojej teorii. Ot kolejny, ckliwy kawałek o miłości - nie ma w nim nic złego, ale nastrojowo wydaje się klonem poprzednich przebojów piosenkarki.

Skąd więc te moje podejrzenia? Czemu twierdzę, że gdzieś tu czai się ironia? Tytuł. Nie potrafię uwierzyć, że ktoś te czerwone trzewiki wplótł w piosenkę tylko po to, żeby dać IU pretekst do tańca i nie dostrzegł ironii całej sytuacji. Czerwone trzewiki są bardzo negatywnie kojarzącym się symbolem. Są pokutą, a może nawet karą wyznaczoną za nadmierną dumę, pychę. Czerwone trzewiki są źródłem źle rozumianego porządania, w niektórych inkarnacjach zawiści, a także chorobliwej ambicji, która popycha człowieka do wiary w to, że jest wart więcej niż naprawdę jest.

Czerwone trzewiki są uniwersalnie złe. I używam tutaj słowa uniwersalnie całkiem naumyślnie. Ich koncepcja zrodziła się w Europie. Oryginalnie pojawiły się w bajce Andersena pod tym samym tytułem. Dziewczynka kilkukrotnie napotyka na swojej życiowej drodze czerwone trzewiki, za każdym razem przyjmując je jako dobro najwyższe, ceniąc noszenie ich ponad wszelkie inne wartości - rodzinę, szacunek publiczny, majestat Boga i kościoła. I zostaje ukarana. Buty zaczynają tańczyć wbrew jej woli - nie może ich zdjąć, nie może przestać tańczyć, w końcu zrozpaczona każe uciąć sobie stopy... Jednak gdziekolwiek by nie poszła, buty (ze stopami w środku, a jakże) tańczą przed nią. Dopiero szczera pokora, uznanie się za gorszą od innych, zyskuje jej przebaczenie i wyzwala od klątwy.

Bajka doczekała się dwóch istotnych produkcji inspirowanych motywem, które musiały być dostrzeżone w Korei. Jedną jest brytyjski film "The Red Shoes" z 1948 roku, który zdobył dwa Oscary. Nie widziałem tego filmu, raczej nie moje klimaty, więc nie jestem w stanie ocenić na ile piosenka, czy teledysk, nawiązują do tej produkcji. Jedno wiem na pewno - film był kolorowy, a nie czarno-biały.

Drugą jest koreański film pod tym samym tytułem z 2005 roku. Ten akurat pod wpływem piosenki obejrzałem i niewiele mi to pomogło. Koreańskie "Czerwone trzewiki" to horror - dobry, jeżeli ktoś lubi atmosferę napięcia, niejasną fabułę i sporo fabularnego dramatu, dla którego paranormalne zdarzenia są tylko urozmaiceniem. Na pewno warto obejrzeć go dla zdjęć, które są mieszanką bardzo plastycznych, świetnie oświetlonych kadrów dla części fabularnej oraz specyficznych, celowo odrealnionych sekwencji grozy, które nawiązują wizualnie do klasyki gatunku jak "Egzorcysta".

Jedyne podobieństwo, które dostrzegam między tymi dwiema koreańskimi produkcjami to buty, a raczej ich kolor. Filmowe czerwone trzewiki były tak naprawdę różowe (jeżeli ktoś nie łapie - czerwonymi czyniła je krew, a nie ich naturalny kolor) i w teledysku też pojawia się para różowych butów, zresztą podobnego kroju. Ale nie sądzę by było to coś ponad delikatny ukłon.

Wracając jednak do teledysku, piosenki i czerwonych trzewików, które już zdążyłem okrzyknąć ironicznymi. Cóż, jak napisałem we wstępie - sam nie jestem przekonany do swojego zdania. Tzn. jestem przekonany, że trzewiki wypadają ironicznie, ale trudno znaleźć mi dostateczne dowody, by uznać tę ironię za zamierzoną. Czy uznamy, że buty są tylko pretekstem, żeby IU tańczyła, elementem wizualnego konceptu, czy też dołożymy do tego ten prztyczek w nos wytwórni - sugestię, że IU chce przestać tańczyć, uwolnić się od dotychczasowego wizerunku, ale nie może - nieważne. W każdym z tych dwóch wypadków cała reszta znaczenia oryginalnej baśni zostaje nie tyle spłycona, co pominięta, a samo nawiązanie wypada bardzo powierzchownie.

Sam teledysk nie przypadł mi do gustu. Wizualnie jest naprawdę solidny, ale poprzednie klipy IU już do tego mnie przyzwyczaiły. Natomiast ten zdaje się być pozbawiony treści - od samego początku brnie donikąd. Tak, jest tu jakaś namiastka fabuły. Dziewczyna z czarno-białego filmu przenosi się do prawdziwego świata, tam zostaje wyzwolona od czerwonych butów i dostaje parę różowych, zaznaje trochę wytchnienia od tańca. Jednak czerwone buty dalej ją prześladują i w końcu dopadają, znów zmuszając do tańca. Ja jednak tego nie kupuję.

Cały ten sielankowy klimat kompletnie do mnie nie trafia, wizualnie podoba mi się tylko finał z efektowną panoramą i nieliczne przebitki na parkiet, na którym tańczy IU. Zdecydowanie wolę samą piosenkę, która bez teledysku chyba broni się nawet odrobinę lepiej. Co prawda uważam, że wstawki hołdujące dotychczasowym nagraniom IU szkodzą kompozycji i wypadają nieco blado na tle reszty utworu, jednak jestem w stanie zrozumieć dlaczego wylądowały w tym utworze i jestem też w stanie pogodzić się z ich istnieniem, tak jak pogodziłem się z faktem, że na tej płycie są zdecydowanie lepsze piosenki.

Jednak całemu albumowi postaram się poświęcić kilka(naście) akapitów w osobnym tekście, bo myślę, że warto. Na zakończenie jeszcze obiecany showcase przeplatany wywiadem. Są napisy.

niedziela, 6 października 2013

Seo In Young - 나를 사랑해줘 / Love Me (feat. Gaeko)

Ostatnio głównie chwalę, więc dzisiaj - tak dla odmiany - będę chwalił trochę mniej. Pomimo najszczerszych chęci nie mogę tej piosenki zjechać, nie mogę jej nawet poważnie skrytykować. Mogę co najwyżej wytknąć, że z pewnych względów nie przypadła mi do gustu. Ale do tego jeszcze dojdziemy.

Zacznijmy może od samej Seo In Young. Kto to właściwie jest? Sam niedawno zadawałem sobie to pytanie, bo wokalistka do tej pory przemykała przez sceny i media nie zwracając mojej uwagi. Jednak w minionym tygodniu zrobiło się sporo szumu wokół jej powrotu, a fakt, że na niektórych listach już zaczęła przeskakiwać Busker Busker, jasno potwierdza, że szum wokół niej nie został sztucznie wygenerowany.

Kim więc jest Seo In Young? Odpowiem pokrętnie - marzeniem. Nie moim, a tysięcy dziewczyn pukających do bram tego biznesu, każda z nich śniąca o karierze takiej jak ta ich starszej koleżanki. Urodzona w 1984 roku wokalistka zaczynała jak większość - w girls-bandzie. Różnica jest taka, że Seo In Young miała szczęście (czyt. dość talentu) trafić do grupy Jewelry, która zaraz po jej przyjściu rozpoczęła marsz na sam top koreańskiej sceny.

Samą In Young szybko doceniono jako wokalistkę, ale na solowy debiut czekała aż do 2007 roku. W tym czasie dorobiła się także sławy jako wprawna tancerka, jednak na tym nie koniec jej sukcesów. In Young nie jest może szczególnie wysoka, ale bardzo zgrabna, więc naturalnie magazyny często wykorzystywały ją jako modelkę. Co więcej, szybko zaczęto doceniać nie tylko to jak prezentują się narzucone na nią ubrania, ale także to, co sama na siebie zakłada. In Young stała się koreańską ikoną stylu. Poza tym Seo In Young do dziś pojawia się w wielu programach telewizyjnych - nie tylko w charakterze gościa, ale także prowadzącej.

Dziś Jewelry występuje nadal, ale w składzie formacji próżno szukać In Young, zresztą nie tylko jej. Grupa w swojej długiej historii przeszła wiele personalnych przetasowań, ale nie będę się o tym rozpisywał, tym bardziej, że zrobiłem to już >>TUTAJ<<. Drogi zespołu i In Young rozeszły się w 2009 roku - piosenkarka chciała poświęcić się solowej działalności.

Jeszcze do 2012 współpracowała z wytwórnią swojej formacji - Star Empire Entertainment, używała także nadal swojego pseudonimu - Elly. Jednak w zeszłym roku jej sytuacja zmieniła się. Wokalistka otworzyła swoją własną wytwórnię IY Company, oczywiście w parze z tą decyzją szło wygaśnięcie kontraktu z SEE. Ponadto piosenkarka przestała nawiązywać tytułami wydawnictw do swojej scenicznej ksywki. "Love Me" to czwarty singiel wokalistki po założeniu własnej wytwórni.



Całkiem fajna piosenka, szczególnie przypadają mi do gustu fragmenty z gołym beatem, który brzmi dość oryginalnie i nadaje nagraniu charakteru, ale i nachodzące na to klawisze czy gitary brzmią ciekawie. W ogóle w tegorocznym zalewie disco-inpiracji, taki wytłumiony, ale wciąż taneczny kawałek jest przyjemnym powiewem świeżości. Ciekawie pomyślany został haczyk, który sprytnie wpisuje się w konwencję utworu. No i na rap w wykonaniu Gaeko z Dynamic Duo nie mam alergii, więc i tu nie ma punktów ujemnych.

Chwila, przecież na wstępie zaznaczyłem, że ta piosenka nie przypadła mi do gustu. Ano, bo tak właśnie jest. Chodzi o Seo In Young, a raczej jej głos. Dziewczyna śpiewa dobrze - z czuciem, z subtelnością, umie wpasować się w tę konwencję, ale dla mnie to nic nie zmienia. Po prostu nie podoba mi się jej głos. Jest w nim przesadnie dużo takich... "cyknięć". W dodatku całokształt wywiera na moich uszach wrażenie jakby był śpiewany przez nieśmiałą nastolatkę. A to nie są moje klimaty.

Wróć, źle się wyraziłem. Napisałem właśnie, że nie podoba mi się jej głos. To z grubsza kłamstwo. Powinienem napisać - nie podoba mi się jej głos w tej tonacji, a może nawet w tej piosence. Ja wiem, że w Korei cenią czasem głosy dla mnie całkiem niestrawne, ale wiedziony jakimś instynktem, nie wierzyłem, że dziewczyna mogła zbudować sobie taką renomę podobnymi piosenkami. Sięgnąłem po inne nagranie z tego roku i...



Wciąż na progu słyszalności czai się to drażniące coś, czego nie lubię w głosach, ale to i tak całkiem inna rozmowa. Tutaj nawet to enigmatyczne coś potrafię odebrać jako plus - dodatkowe ubarwienie już i tak niezwykle bogatego i ekspresyjnego głosu. Jeżeli miałbym porównywać obie piosenki, to poza oczywistym brakiem "górek" w "Love Me", w uszy rzuca mi się także brak tych specyficznych, mocnych, dolnych dźwięków, które tak przyjemnie otwierają powyższe nagranie.

Nad "Let's Break Up" nie będę się szczególie rozwodził, choć w moim odczuciu to znacznie lepsza piosenka, przynajmniej od strony wokalnej. Wrócę natomiast jeszcze do "Love Me". Rozumiem, że w wypadku tej piosenki celowano w pewną spójność muzyczną, że tam kompozycyjnie mogło brakować miejsca nie tylko dla tych górnych, ale także dla tych dolnych dźwięków - ograniczeniem nie były tyle technikalia, co chęć zaprezentowania nastrojowo spójnego brzmienia, a może także świeżej muzycznie twarzy wokalistki. Ale nawet biorąc pod uwagę subtelność tekstu, może nawet jego delikatną naiwność, zamierzoną dziecinną niewinność (angielskie tłumaczenie >>TUTAJ<<), ja wciąż nie potrafię tego do końca kupić brzmieniowo.

Od strony teledysku niewiele mam do napisania. Nawet spójny obraz - tak wewnętrznie, jak i w zestawieniu z dźwiękiem. Klocki LEGO to zawsze plus. No i stylizacja samej In Young wypada ciekawie. Wygląda trochę jak wczesna Madonna, minus wąsy i posądzenia o transseksualizm. Nie, to wciąż paskudne porównanie, chodzi mi raczej o samą stylizację, która przywodzi mi na myśl "Who's That Girl". To dosyć dziwne skojarzenie zważywszy, że stylizacja teledysku Koreanki akurat mi się podoba, podczas gdy stylizacji Madonny, samej Madonny, jej "Who's That Girl" i ogólnie mody tamtego okresu zwyczajnie nie trawię.

Miałem podsumowywać, to podsumuję. To w żadnym razie nie jest zła piosenka, wręcz przeciwnie - wydaje mi się spójna, ciekawa i świeża. Niestety konsekwencją jest też wokal, do którego brzmienia bardzo trudno mi przywyknąć i o ile po kilku kolejnych przesłuchaniach jestem w stanie go przecierpieć, to wiem, że kiedy wrócę do tej piosenki, moja pierwsza reakcja znów będzie negatywna.