poniedziałek, 29 kwietnia 2013

T-ara N4 - Jeon Won Diary

Na wstępie ustalmy trzy rzeczy. Po pierwsze kompletnie nie obchodzi mnie zawierucha internetowa wokół formacji T-ara, napiszę o niej kilka słów dalej w tekście, ale tylko dla dopełnienia pewnego obrazu. Po drugie nie przepadam za twórczością tej grupy, ponieważ, nawet jeśli jest to zabieg celowy, większość ich nagrań jest dla mnie zbyt kiczowata. Po trzecie prawie bym się dzisiaj rano spóźnił przez wielokrotne odsłuchiwanie tej piosenki.

Czy powinienem napisać coś więcej przed wrzuceniem klipu? Pewnie tak, bo ta piosenka, ten teledysk jak i nawet ta grupa potrzebuje sporo wyjaśniającego komentarza. Jednak boję się napisać za dużo. Cóż, spróbujmy chociaż wyjaśnić tytuł, a zarazem główną muzyczną i wizualną inspirację. "Jeon Won Diary" (lub "Countryside Diary") to jedna z ważniejszych produkcji w historii koreańskiej telewizji. Stacja MBC emitowała ten serial w latach 1980-2002. Słowa piosenki odwołują się do tytułu serialu. Ponadto teledysk jest wypchany gościnnymi występami osób związanych z tą produkcją i w ogólny sposób nawiązuje do serialu. Jednak na tym nie koniec, bo cała piosenka jest zbudowana wokół motywu muzycznego otwierającego czołówkę programu.

I jeszcze jedno - dajcie temu nagraniu szansę.



Okej, rzeczy takie jak muzyka i taniec odstawiam na razie na bok. Zajmijmy się teledyskiem. Podejrzewam, że jeżeli już tu jesteście, to spodobał się on Wam nie mniej niż mnie. Jeżeli jednak okazał się dla Was niestrawny, uspokajam, że jest jeszcze alternatywna, całkiem niezwiązana z serialem wersja klipu (niżej w tekście). Na razie pozostańmy jednak przy tym klipie. Jak dla mnie jest to wiejska wersja "Gangnam Style". Szaleństwo, głupota, absurd, nonsens - jak by tego klimatu nie nazwać, mnie trudno jest się powstrzymać od uśmiechu.

Na pewno klip jest jeszcze zabawniejszy dla koreańskich odbiorców, którzy znają serial, ale nie trzeba być fanem serii by uśmiechnąć się na widok głupkowatych podrygów sklepikarza, czy też na widok dziewczyn usiłujących sprawić seksowną kąpiel... ciągnikowi. Zresztą to właśnie dziewczyny z T-ara wnoszą do teledysku najwięcej uroku swoimi głupkowatymi minami, celowo niezgrabnymi ruchami i ogólną nadpobudliwością. Wbrew pozorom odstawianie skutecznych wygłupów przed kamerą wcale nie jest takie proste.

Oprócz gościnnych występów osób związanych z serialem, w teledysku pojawili się także wykonawcy z wytwórni Core Contents Media. Dziewczyna, której taniec nie podoba się publiczności, to nikt inny jak Kang Min Kyung znana chociażby z duetu Davichi. Z kolei raper, który współwykonuje piosenkę i pojawia się w obu wersjach klipu to na 99% Taewoon z grupy SPEED.

Biorąc pod uwagę liczbę gościnnych występów, nawiązanie do niezwykle znanego serialu, świetny teledysk i niezwykle przebojową piosenkę, wydawałoby się, że debiut T-ara N4 (bo jest to debiut podgrupy większej formacji) musi okazać się gigantycznym sukcesem. Tym bardziej, że macierzysta formacja - T-ara - cieszyła się oszałamiającą popularnością. No właśnie, cieszyła się...

To nie przypadek, że T-ara od kilku miesięcy przepadła na koreańskim rynku, że na siłę szukała występów wszędzie tylko nie w ojczyźnie, wreszcie to nie przypadek, że grupa powraca tylko częściowo, próbując w pewien sposób odciąć się od przeszłości. Bo tak się składa, że T-ara od kilku miesięcy zgarnia w koreańskim (i nie tylko) internecie pokaźną dozę "hejtu".

Powodem jest sytuacja z byłą już członkinią grupy - Hwayoung. Hwayoung nie należała do oryginalnego składu formacji T-ara i została dodana dopiero po jakimś czasie. Najwyraźniej nie dogadała się z koleżankami. W skrócie - napięcia w grupie były tak duże, że wylały się poza wewnętrzne grono. Członkinie z większym stażem za pomocą portali społecznościowych zaczęły bawić się w delikatnie zakamuflowane, ale jednak publiczne uszczypliwości pod adresem koleżanki. I to w dodatku w momencie, kiedy ta, z powodu urazu, nie mogła w pełni uczestniczyć w występach i przez większość czasu poruszała się na wózku.

Koniec końców wytwórnia wypowiedziała kontrakt Hwayoung podpierając się pisemnymi skargami personelu zaplecza na jej gwiazdorską postawę, brak profesjonalizmu i wieczne fochy. Czy to prawda, czy tylko manipulacja ze strony wytwórni - nie wiem. Jednak od tej pory członkinie T-ara są prześladowane w internecie. Przede wszystkim zarzuca im się znęcanie nad koleżanką i uprawianie wojskowej "fali" we własnych szeregach, choć nie brakuje też mniej wybrednych komentarzy obrażających piosenkarki.

Może warto w tym momencie zauważyć, że tekst "Jeon Won Diary" ma raczej niewiele wspólnego z serialem, natomiast ustawiony w kontekście ostatnich miesięcy dla dziewczyn z T-ara, okazuje się być środkowym palcem wymierzonym w ich "hejterów". Wróćmy jednak do samej piosenki.



Szczerze powiedziawszy, dziewczyny nie musiały wkładać nic osobistego do tekstu. Sama piosenka stanowi doskonałą ripostę na wszelką krytykę. To jest po prostu przebój i jeżeli jakimś cudem w Korei nie urośnie do rangi hitu sezonu, to oznacza, że T-ara nie ma już czego szukać w ojczyźnie. Aby ta piosenka nie przebiła się na szczyty list przebojów, trzeba by masowej, powszechnej i absolutnie szczerej fali nienawiści ze strony odbiorców.

Na wokalu może nie ma rewelacji, ale przynajmniej część linijek jest w bardzo przyjemny sposób podana, choćby ze względu na barwy głosów. Natomiast podkład to mistrzostwo gatunku. Nie oszukujmy się, jingiel wykradziony z serialu nie jest najpiękniejszy, a jednak na jego bazie zbudowano różnorodną, intensywną i ciekawą kompozycję, która z łatwością może stać się wielkim dyskotekowym przebojem, a jednocześnie mnogość zastosowanych wstawek nie pozwala wrzucić tej piosenki do jednego worka ze wszelkiej maści "umcawami".

Oryginalny motyw serialowy jest chyba grany na saksofonie, ale wszelkie dodatkowe wariacje na jego temat w tej piosence to zdecydowanie akordeon, co brzmieniowo zbliża piosenkę do bardziej europejskich klimatów. Poza tym na finale mamy dętą solówkę, przed tym ładny most z klawiszami i masę elektroniki - tak tej mocnej i wyraźnie słyszalnej w postaci beatu, jak i tej subtelniejszej, której dobrze nie słychać, ale sprawia, że poszczególne dźwięki nie brzmią surowo i prostacko. No i trzeba też wspomnieć o rewelacyjnym haczyku, którego trudno wyzbyć się z głowy, a przecież o to w przebojach chodzi.

Jest jeszcze jedna, czy nawet dwie rzeczy, o których muszę wspomnieć. Nad drugim teledyskiem nie będę się szczegółowo rozwodził, ale dwa szersze spostrzeżenia muszę tu opisać. Po pierwsze cała czwórka dziewczyn sprawia, że na klip patrzy się z dużą przyjemnością i oczywiście efekt ten nie ogranicza się do samego teledysku. W show-biznesie ładne buzie są zawsze w cenie.

Druga sprawa to taniec. Akurat choreografie zawsze były dla mnie zdecydowanie jaśniejszym punktem T-ara, ale to... Ja się zastanawiam, czy dziewczyny są to w stanie powtórzyć na żywo na scenie. Jeżeli tak, to ich występy będą czymś zdecydowanie wartym śledzenia, bo już sama intensywność choreografii wydaje się nieprawdopodobna. Wg internetowych zeznań samych dziewczyn, jest to idealny sposób na dietę. Ponoć każdorazowe wykonanie tego układu wymaga od nich doładowania się 1,5 litrową butelką mineralki. Jestem skłonny w to uwierzyć.

POSTSCRIPTUM
A jednak, w teledysku ktoś dał ciała. Przyznam, że też miałem takie niejasne skojarzenie, ale zwaliłem to na karb własnego zboczenia. Jednak w Korei jest sporo ludzi, którzy zareagowali podobnie. O co chodzi? O plakat konkursu tanecznego, do którego przygotowują sie bohaterki. 16 czerwonych promieni wyłaniających się zza kulistego kształtu... To jest flaga wojsk Imperialnej Japonii (nazywana "Flagą Wschodzącego Słońca"), ekwiwalent swastyki dla tamtej części świata. Oczywiście nie jest to celowe nawiązanie, choćby dlatego, że oryginalna flaga jest stylizowana - słońce nie jest ustawione centralnie, a promienie nie rozkładają się symetrycznie. A jednak skojarzenie jest silne i musi budzić niechęć w Korei, która przecież przez dziesięciolecia znajdowała się pod okupacją Imperialnej Japonii.

POSTSCRIPTUM 2
Występ w programie Mcountdown, jednak dziewczyny dają radę wykonać ten układ na żywo.



POSTSCRIPTUM 3
Występ w programie Music Core - jeszcze lepszy. Zmieniono kilka elementów choreografii, która teraz jest trochę płynniejsza i bardziej przystępna dla śmiertelników.



POSTSCRIPTUM 4
Tuż po tegorocznym "Dream Concert" na seulskim stadionie Sangam, T-ara N4 dość niespodziewanie uciekło do... USA. Historia jest dosyć ciekawa, bo jak się okazuje u podstaw wszystkiego stoi Dani - członkini macierzystej formacji T-ara. Przyszła członkini, dodajmy. Owa Dani dopiero szkoli się pod okiem wytwórni, by w bliżej niesprecyzowanym czasie dołączyć do grupy. Jak się okazało, nastoletnia Dani zna Chrisa Browna, którego ja kojarzę głównie z tego, że słyszałem, że pobił Rihannę (w domowej sprzeczce).

Znajomość egzotyczna, ale już zbierająca owoce. Dani pokazała znajomemu nowy klip koleżanek, a Amerykanin natychmiast zaprosił je do siebie do USA, by pogadać o tajemniczych muzycznych planach na przyszłość. Nic konkretnego jeszcze z tego wszystkiego oficjalnie nie wyniknęło, ale T-ara N4 spotkało się między innymi z producencką ekipą 1500 or NOTHIN (4 nagrody Grammy za 2012 rok) i urządziło krótkie, spontaniczne spotkanie z fanami.

Jestem bardzo ciekaw, co się z tego wszystkiego urodzi.

Jednak jeszcze przed wyjazdem dziewczyny zdążyły nagrać jeden ciekawy filmik - krótki kurs, jak zatańczyć przynajmniej część "Jeon Won Diary". Nagranie całkiem sympatyczne i z angielskimi napisami.



POSTSCRIPTUM 5
Zrobiło się ciekawie. Jak się okazuje, nie mnie jednemu piosenka przypadła do gustu i skojarzyła się z sukcesem "Gangnam Style". Wycieczka do Stanów jednak nie była stricte kurtuazyjna czy światopoznawcza. "Jeon Won Diary" doczeka się anglojęzycznego re-make'u! W projekcie mają współuczestniczyć m.in. Chris Brown i Snoop Dogg.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Ladies' Code - I Won't Cry (안울래)

Tematów chwilowo pod dostatkiem, ale czasu i sił trochę mniej, więc temat po najmniejszej linii oporu - Ladies' Code. Jeżeli ktoś wnikliwie śledzi mojego bloga, zapewne zauważył już, że strasznie przypadł mi do gustu debiut tej formacji. Od tamtej pory przy każdej nadarzającej się okazji, i bez okazji zresztą też, rozpisuję się o ich piosenkach i występach. Wcześniejsze wpisy znajdziecie >>TUTAJ<<, >>TUTAJ<< i >>TUTAJ<<.

Niestety wszystko ma swój kres i dziewczyny właśnie zakończyły promowanie swojego debiutanckiego mini-albumu "CODE#01" (ciekaw jestem czy wytrwają przy takim nazewnictwie). Oznacza to, że znikną trochę z telewizji i innych mediów i prawdoopdobnie aż do następnego wydawnictwa będzie o nich ciszej. No chyba, że wytwórnia postanowi promować dziewczyny poprzez jakieś programy rozrywkowe/reality tv.

Osobiście liczę na szybkie pójście za ciosem, bo debiut wypadł interesująco, spójnie i bardzo, bardzo obiecująco. Od samego początku dziewczyny pokazują dobre (jak na popowe standardy) umiejętności wokalne. W dodatku wytwórnia dostarczyła im już na starcie rozpoznawalne, dobre jakościowo piosenki i wydaje się stawiać na promowanie piątki dziewczyn właśnie poprzez muzykę. Choć trzeba przyznać, że od strony wizualnej i tanecznej Ladies' Code również prezentuje się dobrze.

Trzeba też przyznać, że Polaris Music dba o fanów swojej nowej formacji. Przez profil YT opublikowała już kilka ciekawych bonusowych materiałów. Najnowszym, niejako pożegnalnym, jest klip do piosenki "I Won't Cry", która jest jednym z 4 utworów, które wylądowały na debiutanckim kompakcie. Tak się ładnie złożyło, że jest to jedyna piosenka z tego wydawnictwa, której jeszcze nie prezentowałem na łamach tego bloga.



Tak, wiem, nic nadzwyczajnego, ale na dziewczyny zawsze miło popatrzeć, a i piosenka w swoim rodzaju daje radę. Ot taka łagodna, choć wcale nie rozwleczona balladka porozstaniowa. Może nawet byłaby to idealna piosenka na pożegnanie z fanami, gdyby nie to, że dziewczyny śpiewają o tym, że płakać nie zamierzają i po rozstaniu będzie im lepiej. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<, chociaż niczego szczególnego się nie spodziewajcie.

Piosenki słucha się przyjemnie. W wokalach prym wiedzie oczywiście Sojung, ale i jej koleżanki dostają trochę więcej miejsca do pokazania umiejętności i swoich bardzo miłych dla ucha barw. Od strony kompozycji jest dosyć sztampowo, choć to raczej nie zarzut. Z jednej strony te wzmocnione refreny to w tego typu nagraniach oklepany standard, ale z drugiej strony trzeba przyznać, że korzystnie wpływa na odbiór piosenki, dodając jej życia, no i pasuje do jej wydźwięku.

Jeżeli miałbym się czegoś czepiać to pewnego braku równowagi między wokalami i muzyką. Ladies' Code ma w swoich szeregach pięć dziewczyn, które radzą sobie ze śpiewaniem, a w tym nagraniu produceńci postanowili dać każdej z nich okazję do wykazania się. Przez to piosenka jest wypełniona po brzegi wokalem i brakuje miejsca dla instrumentów. W efekcie akompaniament schodzi bardzo głęboko w tło i nawet kiedy stanowi jakąś dodaną wartość muzyczną, to ma to nieduży wpływ na odbiór utworu. Można nawet odnieść wrażenie, że kompozycja jest bardzo prosta, a to nieprawda. Może nie ma tu zbyt wielu pomysłów, które chwytałyby za serce, ale jednak różnorodność dźwięków i całych muzycznych fraz jest naprawdę duża, a sama warstwa instrumentalna jest bardzo daleka od monotonii.

Cóż, wypada chyba pożegnać się na trochę z dziewczynami z Ladies' Code, choć jak znam życie, pewnie znajdę jeszcze jakiś pretekst, żeby do nich nawiązać. Prawdę mówiąc, jeden temat mam już odłożony, więc spodziewajcie się dalszego ciągu.

sobota, 27 kwietnia 2013

4Minute - Whatever + Domino + Gimme That

No tak, wczoraj zacząłem od narzekania na zalew nowych tematów, a dzisiaj zamiast ruszyć któryś z nich, dalej drążę wątek 4Minute. Dlaczego? Przez własną parszywą dociekliwość... Pomimo tego, że nie jestem żadnym fanboyem 4Minute i ich muzyka do tej pory nieszczególnie do mnie trafiała, rozmiar muzycznej klęski jaką jest ich nowy title-track "What's Your Name?" zmusił mnie do dalszego grzebania w tym temacie.

W głowie nie mieściło mi się, że ktoś mógł wybrać tak słabe nagranie na utwór promujący mini-album, tym bardziej, że piosenka "Whatever" wykonana przy okazji comebacku na antenie programu Music Bank zabrzmiała w moich uszach o niebo lepiej. Postanowiłem więc przejrzeć całe wydawnictwo - nie jest tego znowu tak dużo, raptem 4 piosenki, z czego dwie już wymieniłem. W każdym razie, pod pewnymi względami zaglądanie na ten krążek było moim błędem.

Zamiast dostać jakąś rozsądną odpowiedź na nurtujące mnie pytanie, które najzwięźlej można sformułować jako  "DLA-CZE-GO?", zostałem zdzielony przez łeb rzeczywistością. Ktoś w Cube Entertainment albo jest idiotą, albo jest sabotażystą - tak czy inaczej powinien ponieść konsekwencje swoich decyzji, które przeczą wszelkiej logice. Otóż na title-track albumu wybrano najsłabszą piosenkę na płycie. Mało tego, jest to jedyna zła piosenka na całym wydawnictwie, podczas gdy pozostałe piosenki są co najmniej dobre.

Na początek wróćmy jeszcze na moment do "What's Your Name?". Wczoraj napisałem, że gdyby nie ten dziwny zapętlony dźwięk, który przyprawiał mnie o ból głowy, piosenka pewnie byłaby strawna. Myliłem się i to podwójnie. Jak się okazuje to dopiero połączenie irytującego dźwięku z paskudnymi kolorami teledysku rozsadza mi czaszkę. Samo audio o dziwo jestem w stanie przetrwać. Moja druga pomyłka tyczy się strawności tego nagrania, które teraz mogłem na spokojnie ocenić. Cóż, ta piosenka - nawet kiedy nie próbuje mnie bezpośrednio zabić - jest śmiertelnie nudna i monotonna. Jestem skłonny uwierzyć, że to właśnie ta piosenka służy za kuranty w domu Śmierci. Albo jest przynajmniej ustawiona jako dzwonek w telefonie.

Dobra, koniec pastwienia się. Mikołajowi skończyły się rózgi, teraz będzie rozdawał dzieciom granaty i choroby weneryczne prezenty i miłość. Zaczynamy od "Whatever".



Można nie lubić takich muzycznych klimatów, ale trzeba przyznać, że w swoim rodzaju jest to świetne nagranie - z kilkoma ciekawymi elementami, chwytliwym refrenem, od którego już nie mogę się uwolnić, i niezłym pomysłem na całość kompozycji. Oczywiście po uszach bije szybki beat z drugiej części piosenki, który nie może się nie kojarzyć z tegorocznym hitem "I Got A Boy" (>>TUTAJ<<) foramcji Girls' Generation. Jednak mam wrażenie, że 4Minute robi zdecydowanie lepszy użytek z tego elementu.

Motywem przewodnim jest pewne rodzielenie podkładu i wokalu, bo obie części tej piosenki żyją osobnym życiem, choć wydają się komponować. Jest to zabieg jak najbardziej celowy, bo elektroniczne dźwięki w zwrotkach mają służyć jedynie za luźny podkład pod słowa stylizowane na rapowy freestyle. Z kolei każde powtórzenie refrenu odbywa się w zmienionej aranżacji, przy czym ostatnia wersja jest złożeniem dwóch pierwszych. Rozdzielenie głosów i akompaniamentu jest dodatkowo wzmocnione produkcyjnie. Nie wiem jak dokładnie osiągnięto ten efekt, ale w piosence słychać cieniutką warstwę buforowej ciszy pomiędzy obydwoma wątkami piosenki. Strasznie podoba mi się ten zabieg, ale i tak nie tak bardzo jak chórki wplecione w refrenowe tło.

Ta piosenka śmiało zasługuje na to, żeby promować krążek. Szczególnie jeśli zajrzycie do poprzedniego wpisu (>>TUTAJ<<) i obejrzycie występ telewizyjny, gdzie dziewczyny prezentują kawał ciekawej choreografii do tej piosenki. Wciąż mam odobinę nadziei, że "What's Your Name?" to tylko taka piosenka na rozgrzewkę, która dalej w trakcie promocji zostanie zastąpiona przez "Whatever"... albo "Domino".



Kolejne bardzo dobre, przebojowe nagranie z pomysłem. Tym razem motywem przewodnim jest zabawa dynamiką, przy nieustannym utrzymaniu mocy w brzmieniu poprzez silny, instrumentalny, lekko rockowy beat. Mam nieco odległe skojarzenie z taką starą, starą piosenką brytyjskiego girls bandu Girls Aloud zatytułowaną "Sound Of The Underground". W sumie nie wiem skąd to porównanie, bo ogólnie rzecz biorąc są to dwie całkiem różne piosenki, ale w obydwu produkcjach czuję podobny klimat.

Sama piosenka otwiera się dużym budowaniem energii, która zostaje umiejętnie przyduszona prostym przejściem. Następująca po nim zwrotka jest już nieco wytłumiona, ale moc nie znika całkowicie, bo przeradza się w zwiększoną dynamikę tej sekcji. Jednocześnie, w miarę rozwoju zwrotki, wokal też zaczyna narastać. Potem wchodzimy w most przed refrenem, piosenka zwalnia, ale znów rośnie moc brzmienia. Jeszcze krótkie przejście i jesteśmy w refrenie, który znów jest dynamiczny, a przy tym niezwykle płynny w porównaniu do reszty piosenki, przez co świetnie rozładowuje zebraną do tej pory energię. Przy czym sam refren kończy się znów sekcją budującą napięcie i wkręcającą słuchacza w piosenkę.

Dalej utwór bazuje na podobnych zabiegach, wciąż utrzymując uwagę słuchacza. Warto też zwrócić uwagę na dosyć szeroką gamę zastosowanych dźwięków. Oprócz wspomnianego beatu i wszelakiej maści elektronicznych efektów, słychać też drobne akcenty na gitarze elektrycznej. Jednak kluczowe w całej kompozycji są fantastycznie brzmiące, surowe, nieco folkowe skrzypce, które dają kawałkowi turbodoładowanie w okolicach refrenów.

Zostało jeszcze "Gimme That".



Ta piosenkanie nie ma dla mnie tego czegoś, co słyszę w dwóch nagraniach powyżej, bo cały pomysł na nią sprowadza się do świetnego wykonania pewnej standardowej koncepcji. Niemniej jednak jest to wciąż bardzo dobra piosenka, znów opatrzona dobrym refrenem i ciekawym haczykiem z fajnym zejściem w dół po dźwiękach. Ta piosenka to rap + elektronika + łatwo wyczuwalny rytm i okazjonalne bujanko. Natomiast jeszcze raz podkreślę, że jest to wszystko bardzo dobrze wykonane, przede wszystkim zróżnicowane w obrębie jednej estetyki, przez co - w przeciwieństwie do "What's Your Name?" - nie nudzi.

A propos nudzenia, to chyba wypada kończyć. Wciąż nie mam pojęcia, co dokładnie próbowali osiągnąć ludzie z Cube Entertainment dokonując wyboru title-tracku do nowego wydawnictwa. Mam tylko nadzieję, że jeszcze się zreflektują, bo marnują naprawdę dobre nagrania kosztem promowania chłamu, który w dodatku usilnie stara się naśladować wygląd i brzmienie innych wykonawców, styl 4Minute pozostawiając gdzieś w głębokim tle.

piątek, 26 kwietnia 2013

4Minute - What's Your Name? (이름이 뭐예요?)

No tak, jak przez cały kwiecień działo się niewiele, tak teraz nagle branża dostała głupawki i sam nie wiem o czym pisać. Tylko tej nocy pokazano premierowo kilka teledysków dużych grup, a następne dni przyniosą kolejne. W dodatku zaczyna się sezon na hallyu* i koreańscy wykonawcy będą dawali koncerty we wszelkich zakątkach globu. Np. Mnet właśnie umieścił w sieci nagranie ze specjalnego koncertu z cyklu Global Mcountdown, który dopiero co odbył się na Tajwanie. A to dopiero początek.

* Hallyu, lub inaczej Korean Wave, to zjawisko popularności koreańskiej popkultury poza granicami tego kraju. Hallyu początkowo dotykało kraje regionu, ale zaczyna rozprzestrzeniać się coraz bardziej, a stacje telewizyjne i wytwórnie muzyczne robią wiele, by temu zjawisku pomóc organizując specjalne sceny, koncerty i spotkania z fanami w różnych krajach. Ostatnio popularnym kierunkiem jest Ameryka Południowa, która w tym roku ma doczekać się kilku takich wydarzeń.

W każdym razie nie chce mi się i nie mam czasu płodzić kilku tekstów dziennie, więc siłą rzeczy musiałem wybrać jakiegoś bohatera dzisiejszego wpisu. Padło nie tyle na bohatera, co na piątkę bohaterek, choć z góry muszę zaznaczyć, że najnowsza odsłona 4Minute nieszczególnie przypadła mi do gustu. A przecież po teaserach obniżyłem nieco oczekiwania.



Mam do tej piosenki całą furę zastrzeżeń, a jednak tylko jedno z nich decyduje o tym, że ta piosenka ląduje u mnie po niewłaśiwej stronie skali. Mam wrażenie, że gdyby nie to, całość byłaby całkiem strawna. Przeszkodą nie do przebrnięcia jest dla mnie podkład, a raczej ten zapętlony elektroniczny dźwięk, który stanowi jego dominującą część. Nie dość, że sam dźwięk nie jest szczególnie pomysłowy, to jeszcze strasznie, ale to strasznie męczy uszy.

Co z tego, że melodyjny most przed refrenem śpiewany przez Ga-yoon jest autentycznie przyjemny. Co z tego, że w końcówce utworu pojawia się bardzo ciekawe i pomysłowe elektroniczne przejście. Co z tego, że przy swojej monotonii i prostocie piosenka jest nawet chwytliwa. To wszystko nie może mieć dla mnie najmniejszego znaczenia, skoro od tego cholernego, przewodniego dźwięku łeb mi pęka i chcę ściągnąć słuchawki.

Drugie zastrzeżenie, które akurat nie gra większej roli w odbiorze tego utworu to stylizacja. Widać olbrzymie inspiracje wyglądem i brzmieniem SNSD z ich styczniowego powrotu z piosenką "I Got A Boy" (>>TUTAJ<<). Jakkolwiek strasznie to zabrzmi, wolę Girls' Generation. Nie to żebym miał coś do tej formacji, ale "I Got A Boy" nie przypadło mi do gustu. A jednak tamta piosenka miała tylko swoje problemy wplecione w całkiem niezłe nagranie, podczas gdy piosenkę 4Minute odbieram jako pozytywy wplecione w jeden gigantyczny, fundamentalny problem.

Chociaż muszę też przyznać, że od strony wizerunku 4Minute z tą stylizacją poradziło sobie zdecydowanie lepiej. Ciuchy mają w sobie zdecydowanie więcej charakteru i zdecydowanie mniej różu. No i co tu dużo kryć, taki wizerunek to zdecydowanie bajka 4Minute, podczas gdy SNSD wyglądało w tym jak w garnitrurze po ojcu. Jeśli miałbym mieć jakieś zastrzeżenia co do to do wyglądu So-Hyun. W tej fryzurze i ciuchach wygląda jak pięcioletnie dziecko, które wpadło w złe towarzystwo i teraz nie myje zębów przed snem. Nie wiem czy to jakieś celowe zagranie pod wielbicieli aegyo, ale dla mnie nie działa.

Oczywiście na drugim biegunie jest HyunA, której wizerunek wydaje się być coraz ostrzejszy. Chociaż muszę przyznać, że chyba pierwszy raz autentycznie kupuję to, co z nią zrobiono. Wcześniej widziałem jakiś niespójności, tu wszystko do siebie pasuje. Inna sprawa, że jej strój i taniec już stał się przyczyną nowych zmarszczek u obrońców moralności (których szczerze powiedziawszy nawet nie krytykuję, niech robią swoje, bo jednak racji trochę mają).

Inną bolączką tego nagrania, choć znów nie tak poważną by przesądzać o czymkolwiek, jest teledysk, który momentami jest zwyczajnie brzydki i męczy oczy. Nie chodzi o stroje czy wizerunek 4Minute, tylko scenografię. Kolory chwilami domagają się żebym poszedł do kuchni po nóż i wyszedł na miasto mordować. Sen psychopaty, w dodatku o marnym zmyśle estetycznym. Oczywiście nie tyczy się to całości, ale chociażby różowe sceny wydają sie koszmarne. Oczojebna zieleń też momentami daje w kość.

W dodatku cały klip wygląda jak nieślubne dziecko wspomnianego wcześniej "I Got A Boy" SNSD, "So Cool" Sistar i "Ice Cream" (>>TUTAJ<<) Hyuny (zresztą brzmieniowe podobieństwa w piosence też słychać). Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że za całą czwórką teledysków stoją ci sami ludzie. No i jeszcze motyw z zombie. W zeszłym roku T-ara wypuściła do piosenki "Lovey-dovey" klip w wersji "zombie". Pomysł był baaardzo podobny, ale wtedy raz, że wydawał się świeższy; dwa, że został nieco lepiej wykonany; trzy, że był motywem przewodnim klipu, a nie wtf-em atakującym jak czołg - znienacka.

Ale najgorsze jest to, że 4Minute na nowym wydawnictwie zostawiło piosenkę lepszą. "Whatever", które zaprezentowano przy okazji comebacku na antenie Music Bank, jest pod każdym względem lepsze. Ma więcej charakteru, nie drażni uszu, wydaje się mieć ciekawszą choreografię i brzmieniowo jest bardziej w klimacie 4Minute, choć w pewnym momencie znów kłania się koleżankom z SNSD i ich "I Got A Boy". Mam wrażenie, że właśnie ta usilna próba skopiowania Girls' Generation jest tym, co zadecydowało o wyborze title-tracku nowego mini-albumu.



POSTSCRIPTUM
Wiedziony dociekliwością postanowiłemprzejrzeć pozostałe nagrania z mini-albumu i okazuje się, że wszystkie są zdecydowanie lepsze od "What's Your Name". Więcej na ten temat >>TUTAJ<<.

POSTSCRIPTUM 2
W trakcie trwania promocji dla piosenki "What's Your Name?", przez pewien okres (ponad tydzień) 4Minute występowało bez Hyuny. Powodem jej absencji było... przepracowanie. Ale nie rozumiany z punktu widzenia przeciętnego europejczyka. Hyuna przepracowała się do tego stopnia, że dostała poważnej gorączki, a jej organizm uległ wyraźnemu odwodnieniu. Sytuacja była na tyle poważna, że wokalistka wymagała kilkudniowej hospitalizacji, a wytwórnia nie naciskała na jej powrót, choć jej absencja wypadła w gorącym okresie plenerowych występów, w tym w tegorocznej edycji "Dream Concert", który po raz kolejny wypełnił seulski stadion Sangam, arenę półfinału MŚ w piłce nożnej 2002 (sprzedano ponad 45 000 wejściówek, pełna pojemność trybun obiektu to ponad 66 000, ale trzeba pamiętać, że nie można sprzedawać biletów na miejsca za sceną).

Co ciekawe, piosenka zimno odebrana przez krytyków świetnie radzi sobie na listach przebojów, tydzień za tygodniem utrzymując się na pierwszych miejscach w telewizyjnych audycjach.

czwartek, 25 kwietnia 2013

Juniel - 귀여운 남자 (Cute Guy)

Już za chwileczkę, już za momencik zacznie się wysyp powrotów dużych żeńskich formacji. Niestety, im bliżej premier nowych nagrań i im więcej teaserów zostaje ujawnionych, tym większe są moje obawy co do jakości tych piosenek. Cóż, najwyżej sobie ponarzekam, w końcu w tym akurat jestem ponoć całkiem niezły.

Ponarzekać chciałem też na dzisiejszą piosenkę, ale jakoś tak przeszła mi ochota. Od początku widziałem w tym kawałku także coś dobrego, a po kilku przesłuchaniach to plusy zaczęły mi przesłaniać minusy - co też ten kapitalizm robi z człowiekiem.

Jeszcze przed klipem tradycyjne ostrzeżenie. Poniżej znajdziecie sporą dawkę aegyo czyli koreańskiej słodyczy. Zęby od tego może nie popękają, ale wrażliwszych może zemdlić.



Tak, ten klip jest jak wyjadanie cukru z torebki łyżką. Strasznie dużo monotonnej słodyczy, której strasznie brakuje odrobiny doprawienia albo chociaż lepszego pomysłu na wykorzystanie. A jednak trudno mi ten teledysk krytykować, bo aegyo z grubsza rządzi się takimi właśnie prawami i mniej więcej tego oczekuje publika. Z jednej strony widziałem znacznie lepsze wideoklipy w tym rodzaju, z drugiej nie ma tu niczego poza gatunkowy standard, do czego mógłby się przyczepić.

O ile koncepcję, z racji jej natury, zostawiam w spokoju, o tyle przy pierwszych odtworzeniach samo wykonanie sprawiało na mnie nie najlepsze wrażenie. Z kolejnymi wyświetleniami uczucie minęło, ale z początku część scen, szczególnie z udziałem Juniel, w moich oczach wypadło nieco nienaturalnie i sztucznie, jeżeli możemy w ogóle mówić w tych kategoriach o takiej konwencji. Po prostu coś mi tam zgrzyta(ło) od strony aktorskiej, Juniel wygląda jakby nie do końca była w swojej bajce.

Sam pomysł na klip nie jest najgorszy, chociaż też mnie nie zachwycił. Chłopak goniący za Juniel, czy krępująca pomyłka bohaterki w kawiarni, są na swój sposób urocze, ale jest tego za mało, by wypełnić klip, który jednak prosi się o dodatkowe akcenty. Sama fabuła nawiązuje do słów piosenki (angielskie tłumaczenie >>TUTAJ<<), w których Juniel śpiewa, że szuka uroczego chłopaka, który wcale nie ma być samcem alfa, ale za to ma ją oczarować i wymienia kolejne przykładowe cechy, których oczekuje po swoim wybranku.

W tym samym czasie w klipie zalecają się do niej wszyscy okoliczni faceci, których ona oczywiście olewa, czekając na tego wyjątkowego. W końcu w kawiarni (czy co to tam jest) spotyka kogoś, kto wpada jej w oko - ale niestety, on okazuje się być nią niezainteresowany (odrzucałbym wariant, że te dzieci mają być jego, bo to oznaczałoby, że Juniel - rocznik '93 - mierzy w gościa z dyszkę od niej starszego, a to by się nie spodobało cenzorom). Jednak jakby tego było mało, na finał los postanowił zadrwić z niej dwukrotnie, bo do jej stolika dosiada się skryty adorator, który wokalistce raczej w głowie nie zawróci, ale tak się składa, że pasuje jak ulał do mało precyzyjnego rysopisu podanego w piosence. Taki żarcik, jak na mój gust nieco przekombinowany jak na swoją wartość humorystyczną.

Trochę zrzędzę, a miałem nie zrzędzić, więc zahaczmy o tekst i przejdźmy do pozytywów. Z początku to był jeden z moich głównych zarzutów do piosenki. Że zwrotki nie są górnolotne, to nieszczególnie robi mi różnicę, bo: 1 - nie spodziewałem się niczego innego; 2 - nie znam koreańskiego, więc jakoś mniej mnie to rusza; 3 - w połączeniu z żarcikiem z klipu, przy tekście zwrotek można postawić nawet maleńki plusik.

Jednak refren to inna historia. Ma bardzo fajne brzmienie - żywe, ale melodyjne, gitarowe - rock-and-rollowe. Niestety tekst refrenu to koszmarnie bezsensowna papka mieszająca przypadkowe słowa po angielsku i koreańsku. Siedzę więc, słucham enty raz tej piosenki i z jednej strony przytupuję stopą, a z drugiej zgrzytam zębami. Myślę sobie - Szkoda, że taki fajny rock-and-rollowy refren specjaliści od aegyo muszą jak zwykle zepsuć takim bezsensownym tekstem.

I nagle doznałem olśnienia. Cholera, przecież oryginalni rock-and-rollowi twórcy pisali równie miałkie i bezsensowne teksty do swoich hitów i nikomu to nie przeszkadzało. Weźmy takie "Tutti Frutti", przecież od strony tekstu to dramat w trzech słowach zapisany markerem na ścianie szkolnej ubikacji. Oczywiście, charyzmatycznie sprzedany, tutaj takiej dozy energii nie uświadczymy z racji przyjętej konwencji, jednak w obydwu przypadkach marny tekst nie powinien przeszkadzać w czerpaniu przyjemności z chwytliwego refrenu.

Teraz czuję się jak Dr Strangelove powstrzymujący swoją heilującą rękę, bo znowu muszę ponarzekać. Ale króciutko, obiecuję. Jeżeli w samej piosence mam wskazać wadę, to jest to konstrukcja, a konkretniej proporcje. To refren niesie ten utwór, tymczasem w stosunku do dosyć bezbarwnych zwrotek dostaje za mało czasu. Wyjścia z sytuacji były dwa - albo nieco podkoloryzować muzycznie zwrotki, albo je trochę skrócić.

No, ale teraz jeszcze trochę pozytywów. Świetnym pomysłem jest dorzucenie do Juniel grupy tancerzy, którzy szczególnie przy refrenach wnoszą do scen dużo ożywienia. Utwór w refrenach jest wybitnie taneczny i aż prosi się o rock-and-rollową choreografię. Taką też dostaje. W dodatku nie jest to droga obrana po najmniejszej linii oporu, bo elementy charakterystyczne dla tego tańca są umiejętnie wkomponowane w większą, zorganizowaną całość, typową dla innych k-popowych występów.

W klipie wygląda to bardzo obiecująco i jestem bardzo ciekaw jak sprawdzi się podczas występów telewizyjnych. Bo szczególnie z uwagi na te programy jest to posunięcie bardzo sprytne. Pomysł na Juniel jest prosty - dziewczyna z gitarą. Muzycznie Korea to kupiła, już poprzednie nagranie wokalistki na jesieni bardzo dobrze radziło sobie na listach przebojów. Jednak w programach telewizyjnych pojawiał się problem-ściana.

W Korei programy TV typu lista przebojów nie lubią się z instrumentami używanymi na żywo. Z tego powodu Juniel (i inni wykonawcy, dla których gra na instrumencie jest częścią występu) z rzadka pojawiała się w telewizyjnych studiach. Nie oszukujmy się, dziewczyna siedząca na krześle i udająca grę na gitarze to kiepskie show. Chociaż wiem też, że ostatnio przynajmniej w kilku przypadkach to nie telewizje bojkotowały artystów, tylko artyści telewizje - nie wiem jak było w przypadku Juniel. W każdym razie dodanie grupy tanecznej sugeruje, że piosenka prawdopodobnie będzie wykonywana w tego typu programach, a i sam występ zyska nieco rozrywkowej racji bytu.

POSTSCRIPTUM
Ilustracja do tego, co napisałem w ostatnim akapicie. Taki występ po odjęciu tancerzy nie miałby sensu.


sobota, 20 kwietnia 2013

Pascol - Gentleman (PSY cover)

Ze mną i z coverami sprawa jest trudna. Niby niczego z miejsca nie przekreślam, ale większość tego, co można znaleźć w sieci to jedynie marne podróbki, a nie covery pełną gębą. Nierzadko są jedynie bezczelną próbą uszczknięcia dla siebie części cudzego sukcesu. Dlatego np. niesamowicie irytowały mnie covery/parodie "Gangnam Style", które wyrastały jak grzyby po deszczu jeszcze długo po premierze piosenki, a same muzycznie, czy nawet rozrywkowo, niewiele wnosiły do tematu.

Dla mnie dobry cover to taki, który muzycznie ucieka jak najdalej od oryginału, który pokazuje, że na jednym temacie muzycznym można wypracować setki jeśli nie tysiące oryginalnie brzmiących aranżacji. Lubię kiedy cover jest dowodem muzycznej wyobraźni i polotu, kiedy proponuje słuchaczowi całkiem nowe, autorskie przeżycie, a nie odgrzewanie starego i twardego jak podeszwa kotleta. I dlatego nie mogę przemilczeć tego nagrania, posłuchajcie nawet jeżeli nie spodobał się Wam oryginał.



"Mado, fado, dżentylmen" jeszcze nigdy nie brzmiało tak dobrze. Dla mnie to wykonanie na głowę bije oryginał, który przecież w gruncie rzeczy przypadł mi do gustu. A jednak dziewczyny z Pascol zrobiły z tą piosenką coś takiego, że aż nie sposób się nie uśmiechnąć słuchając ich wykonania. I jest to uśmiech wywoływany samą muzyką. Prostota oryginalnej kompozycji niejako wymusza prostotę aranżacji, a jednak dziewczyny znalazły tam mnóstwo miejsca by wepchnąć i świetne muzyczne czucie, i niesamowitą dawkę wokalnego uroku.

Do odwołania najlepszy cover PSY'owego "Gentlemana" jaki znajdziecie.

piątek, 19 kwietnia 2013

Ladies' Code - Dada La

Nie będę krył się z tym, że debiut Ladies' Code strasznie przypadł mi do gustu i po kryjomu szukałem pretekstu żeby napisać o nich jakiś następny tekścik. Wydumane preteksty będą musiały poczekac na swoją kolej, bo dziewczyny właśnie dały autentyczny powód do klepnięcia paru linijek tekstu. Nie jest to może powód wybitnie poważny, ale mnie wystarczy.

Przy okazji debiutu z piosenką "Bad Girl" (>>TUTAJ<<) wspomniałem, że pozostałe piosenki na debiutanckim minialbumie nie są w żadnym razie zapychaczami i zdecydowanie trzymają poziom. Z biznesowego punktu widzenia nie opłaca się promować minialbumu więcej niż jedną piosenką, bo koszty włożone w dodatkowe występy czy teledysk nie przełożą się na wydatne zwiększenie sprzedaży krążka. Nie oznacza to jednak, że b-side'owe nagrania należy ukrywać przed ludzkością, szczególnie kiedy przyjemnie się ich słucha. Dlatego też ktoś w wytwórni zdecydował się sprezentować fanom formacji takie oto sympatyczne nagranie.



Zacznijmy od kwestii mniej interesującej, czyli od aranżacji. Jest w niej coś knajpianego. W oryginalnej wersji ta piosenka jest podlana mocno burleskowym sosem, tu ton akompaniamentu jest znacznie obniżony i bardziej pasuje właśnie do zadymionej, nocnej knajpy. Może to kwestia znacznie ograniczonej liczby towarzyszących intrumentów, w oryginale dziewczynom przygrywa cały band, który pozwala choćby na ciekawe wstawki sekcji dętej. Ale mnie tu jednak coś nie pasuje z fortepianem, i nie chodzi o jego skąpe wsparcie, a raczej to jak ten fortepian wykorzystano.

To wykonanie miało przede wszystkim uwypuklić talenty wokalne jakimi dysponuje formacja, a jednak fortepian gdzieś w tym wszystkim wpycha się na afisz jednocześnie nie mając samemu do zaoferowania nic ponad chwyty trącące banałem. Może to kwestia całkiem osobista, ale mnie klawisze w tym wykonaniu jednak nie podchodzą. Dlatego mimo wszystko wolę oryginalne nagranie.



Wróćmy jednak do wersji, którą zaprezentowałem jako pierwszą i zajmijmy się wokalami. Tak, wokale to inna historia. Jak na razie Ladies' Code prezentuje się jako jedna z lepszych pod tym względem grup. Nie mówię, że wszystkie dziewczyny świetnie śpiewają, ale właściwie każda ma to coś w głosie. Dodajmy, że już teraz mają pewne umiejętności techniczne, a przecież to młodziutkie debiutantki z dopiero co skleconej formacji, które muzycznych szlifów mają jeszcze wiele do zebrania.

Absolutnie na pierwszy plan wybija się tutaj głos Sojung, ale nic w tym dziwnego, bo w zasadzie wokół niej skonstruowano tę grupę. Sojung występowała w pierwszym sezonie "The Voice of Korea" i choć do ścisłego finału się nie dostała (była bodaj w topowej ósemce) to przykuła uwagę wytwórni Polaris Music. Nic dziwnego, bo nie dość, że ma duży zasięg głosu, muzyczne czucie i już ponadprzeciętną technikę, to jeszcze dochodzi do tego świetna barwa, która wyróżnia ją w tłumie wokalistek.

Na drugi głos Ladies' Code wyrasta Ashley. Co ciekawe do grupy trafiła ona poprzez youtube, gdzie dziewczyna zdobyła sporą popularnośc wykonując covery... Taneczne covery. Jak widać ze śpiewem też sobie radzi. Mnie bardzo ciekawi rozwój Zuny, która jest najmłodsza w zespole (rocznik '94). Technicznie słychać, ze jeszcze nad swoim głosem nie panuje, gdzieś coś jej ucieknie, ale barwę również ma ciekawą i charakterystyczną. Wydaje się także, że głos ma podparty przynajmniej jakimś rozsądnym zakresem mocy.

Największy medialny dorobek ma RiSe, która wygrała telewizyjny talent show "Birth of a Great Star", gdzie wokalnie może nie błyszczała, ale dawała świetne taneczne popisy. Potem występowała także w programie rozrywkowym "We Got Married". Poza tym startowała w jednym z konkursów na miss czegośtam i ma niesamowitą talię. Na drugim biegunie jest EunB. Tzn. nie sugeruję, że boki się jej wylewają (wręcz przeciwnie) tylko, że na razie najmniej można o niej najmniej powiedzieć, choć to, że na tle utalentowanych koleżanek nie wyróżnia się na minus też jest dobrym świadectwem.

To jeszcze tak na zakończenie nie odmówię sobie przyjemności wrzucenia jeszcze jednego telewizyjnego wykonania "Bad Girl" (więcej wrzuciłem już >>TUTAJ<<). Oczywiście trochę jest w tym playbacku, bo tego wymagają telewizje, ale jednak dziewczyny sporą część piosenki starają się uciągnąć na żywo. Słychać to chociażby kiedy Sojung myli tekst i zamiast "no, no, no, no, no more" zaczyna śpiewać "bad, bad, bad, bad, bad girl". W ogóle podoba mi się, że dziewczyny, pomimo oczywistych atutów wizualnych, koncentrują się na promowaniu się poprzez muzykę.


czwartek, 18 kwietnia 2013

Immortal Song: Kim Tae Woo - 아름다운 강산

Chwilowo w Korei cisza przed burzą, kilka dużych grup szykuje powroty, jeśli nie w najbliższych tygodniach, to najbliższych dwóch miesiącach. Secret i 4Minute mają już wyznaczone daty, podobnie jak nowa podgrupa formacji T-ara - N4. Bliżej niż dalej powrotu są dziewczyny z After School. Oprócz After School, Pledis Entertainment planuje także powrót Hello Venus, a przecież wciąż wyczekiwany jest też solowy comeback Kahi, byłej liderki After School. Na koniec maja przesunięto powrót innej solistki - Lee Hyori. Mówi się także, że nowe nagrania od Sistar, Brown Eyed Girls i 2NE1 zbliżają się wielkimi krokami. A to tylko żeńska część sceny.

Dlatego dzisiaj dla odmiany śpiewający facet i to śpiewający nie byle co, nie byle jak. W sylwetkę Kima Tae Woona nie będę się zagłębiał. Głos, o czym przekonacie się za chwilę, ma niezły, ale jego tegoroczny powrót, w okolicach walentynek, pominąłem nieprzypadkowo, bo piosenka miała sporo słabych elementów i brzydki teledysk, przypominający w najgorszy sposób klip do "Take Me Away" grupy Blue Oyster Cult (wiem, wiem - nad "o" jest umlaut, tylko nie chce mi się szukać). Jeżeli nie wiecie o czym piszę, to nie czujcie się z tym źle, to amerykańskie dinozaury rocka/metalu, które jednak nigdy nie przebiły się do masowej świadomości poza USA.

Wokalistę zostawiam jednak w spokoju, za to muszę napisać kilka słów o programie, w ramach którego odbył się ten występ. Program ten to "Immortal Song", o którym już kilkakrotnie wspominałem na tym blogu (np. >>TUTAJ<<). "Immortal Song" to audycja o dosyć zawiłej historii emisji, ale prostej idei. Najbardziej utalentowani, profesjonalni wykonawcy występują na żywo przed publicznością z nowymi aranżacjami doskonale znanych piosenek innych artystów. Przeważnie motywem przewodnim programu jest repertuar znanego artysty innej genracji, ale zdarzają się też programy ze świeższymi piosenkami połączonymi jakimś innym motywem okolicznościowym.

Ten konkretny występ pochodzi z dwuczęściowego (odcinki 71 i 72) specjalnego programu "King of Kings", który jest swojego rodzaju finałem audycji, w którym spotykają się zwycięzcy poprzednich odcinków (choć chodzi tu głównie o muzykę i zabawę, publiczność w studiu w trakcie każdego nagrania wyłania zwycięzcę danej audycji). Ten konkretny program poświęcony był twórczości Shin Joong Hyuna - tekściarza, kompozytora, gitarzysty i wokalisty, nazywanego ojcem chrzestnym koreańskiego rocka (wiem, powtarzam się, pisałem już to wszystko przy okazji >>TEGO<< tekstu).

Co do samej piosenki czuję, że musze wyjaśnić jeszcze dwie kwestie. Pierwszą jest tytuł. Powyżej widzicie zapewne jakieś hangulowe krzaczki lub ich systemowy substytut jeżeli przeglądarka nie obsługuje tego typu znaków. Piosenka nie ma oficjalnego angielskiego tytułu, w internecie trudno także o jednoznaczne tłumaczenie. potkałem się z wersjami "Beautiful Rivers and Mountains" i "Beautiful Land", więc łatwo domyślić się, że chodzi o jakieś piękne krajobrazy, choć google translate proponuje "mocne kwasy" zamiast krajobrazów.

Druga kwestia to mój apel. Dajcie tej piosence szansę i przesłuchajcie wykonania do końca, nawet jeżeli brzmienie na początku nie będzie Wam odpowiadało. Ta konkretna aranzacja ma dużo muzycznej dynamiki... Co dokładnie mam na myśli? Ta piosenka nie brzmi od początku do końca tak samo.



Albo ujmując jeszcze inaczej, na scenie po prostu dzieje się. To, co warto docenić, to że dzieje się przede wszystkim pod względem uzycznym. Oczywiście jest "show", bo przecież o to chodzi w telewizji, ale muzyka w tym wszystkim nie jest na drugim planie. Sam pomysł na taką aranżację już zasługuje na oklaski, ale także wykonanie brzmi świetnie. Szczególnie pod koniec piosenki kilka współbrzmień obydwu wykonawców powala na kolana (niestety nie wiem kim jest śpiewak towarzyszący Kimowi), ale także wcześniejsze partie solo Kima są warte uwagi - pełne mocy, ale i subtelności i aż gęste od jego barwy głosu.

Jednak ja przede wszystkim zwracam tu uwagę na rewelacyjną aranżację. Jednym jej aspektem jest dodanie pewnej dramaturgii do występu poprzez łagodne otwarcie, które wraz z kolejnymi wprowadzanymi elementami zyskuje na intensywności. Tuż przed finałem mamy nawet dorzuconą rytmiczną wstawkę ("bam-bam"), której nie ma w oryginale a i sam finał brzmi naraz spektakularnie, ale jest też świetnym wentylem dla całej tej energii zbieranej w trakcie utworu. Na koniec wykonania słuchacz nie ma wrażenie, że piosenka nagle się urwała, że coś go omnięło, czy czegoś zabrakło.

Jednak drugi, ważniejszy aspekt tej aranżacji to jej odległość od oryginału. Ta piosenka powstała jako długa, choć o nieco żywszym tempie, rockowa ballada, w dodatku utrzymana w nietypowej dziś estetyce psychodelicznego rocka (The Doors "Riders on the Storm", Iron Butterfly "In A Gadda Da Vida") na której brzmienie składają się charakterystyczne klwisze i oczywiście gitary, a sekcja instrumentalna zabiera lwią część z ponad 10 minut oryginalnego nagrania. Ta aranżacja jest zdecydowanie bardziej intensywna, nie tylko poprzez pewne zbicie treści, ale także poprzez zastosowanie silniejszego brzmienia, nie tylko w temacie wokalu.

Co ciekawe efekt ten uzyskano koncentrując się wokół instrumentów smyczkowych, co w pierwszej chwili wydaje się nieintuicyjne. Instrumenty smyczkowe w pierwszej kolejności kojarzą się z pewną subtelnością, a nie mocą. Jednak to właśnie tu tkwi sedno sukcesu tej aranżacji. Oryginalna kompozycja jest bardzo subtelna jak na swój gatunek i zastosowane w niej instrumenty. Wykonanie jej z większą mocą na tych samych instrumentach odarłoby ją z tej delikatności. Jedyną drogą do wpompowania większej ilości energii do tego utworu, bez niszczenia jego naturalnego charakteru, było dobranie instrumentów, które brzmią subtelnie, a potem zaaranżowanie ich w taki sposób by maksymalnie wydobyć z nich moc.

Dobra, późno się zrobiło, tekst miał być krótki, a się spasł bardziej niż ja przez zimę - trzeba kończyć. Zauważę jeszcze tylko, że jest to jeden z lepszych występów z tych dwóch odcinków programu, jednak w moim odczuciu nie jest on najlepszym spośród nich. Prędzej czy później spodziewajcie się kolejnych tekstów na ten temat. A na zakończenie zostawiam oryginalną wersję dzisiejszej piosenki. Przyznam, że wokale nie każdemu muszą podejść, ale od strony instrumentalnej i kompozycyjnej to kawał dobrego słuchania.


wtorek, 16 kwietnia 2013

Brown Eyed Girls - Abracadabra

Przy okazji poprzedniego wpisu (>>TUTAJ<<) wspomniałem, że nowy taniec PSY'a do złudzenia przypomina fragment choreografii do innego koreańskiego hitu - "Abracadabra" formacji Brown Eyed Girls, w skład której wchodzi Gain - towarzyszka PSY'a w klipie do "Gentlemana". Stwierdziłem, że dobrym pomysłem będzie, zamiast pisać, pokazać o co chodzi, tym bardziej, że o klipie i piosence i tak chciałem kiedyś napisać kilka słów.

Zanim wrzucę teledysk jeszcze kilka zdań wprowadzenia. Brown Eyed Girls to jedna ze starszych wciąż działających żeńskich formacji na koreańskim rynku - tak pod względem stażu, jak i wieku członkiń. Najmłodsza jest Gain (rocznik '87), pozostała trójka właśnie napoczęła czwartą dekadę życia. Grupa zadebiutowała w 2006 roku i przed nagraniem piosenki "Abracadabra" zdążyła wydać dwa pełne albumy i dwie EP-ki. Jednak dopiero piosenka "Abracadabra", wydana w 2009 roku jako pierwszy singiel z albumu "G-sound", wyniosła dziewczyny do prawdziwej sławy.



Teledysk jest zdecydowanie pieprzny, choć to nie nasycenie erotyzmem i innymi obrazami, które cenzorów doprowadziły do zgrzytania zębami, przysporzyło piosence takiej popularności. Wręcz przeciwnie, w konserwatywnej Korei klip spotkał się ze sporą dozą krytyki. Również słowa piosenki i jej oryginalny tytuł działały na nerwy cenzorom, którym ten ostatni element udało się nawet zmienić. Piosenka oryginalnie nosiła tytuł "Voodoo" i tekst w wielu miejscach nawiązuje do czarnej magii kojarzonej z tym kultem. Jednak cenzurze nie poszło o samo nawiązanie do takiej tematyki, a o jawne wymienienie nazwy religii. Dlatego piosenka stała się "Abracadabrą", a jak się dobrze wsłuchacie we fragment, podczas którego Gain wraz z tancerkami wiją się na podłodze, to nawet usłyszycie, kiedy jeden, jedyny raz słowo to pada w utworze.

W telegraficznym skrócie - piosenka śpiewana jest z punktu widzenia ślepo zauroczonej kobiety, która wie, że obiekt jej westchnień ma inną. Dlatego śpiewająca kobieta odgraża się, że ucieknie się do wszelkich możliwych sposobów, w tym do czarnej magii, by omotać swojego wybranka i odciągnąć go od drugiej kobiety. Słowa i teledysk razem kręcą się wokół motywu zdrady i obsesyjnej miłości (Miryo otoczona jest przez śledzące wszystko monitory, a z jej ust padają słowa "Im like a supervisor"). Jeżeli jesteście ciekawi pełnego tekstu, wersję audio z angielskimi napisami znajdziecie >>TUTAJ<<.

Jednak, oprócz powyższego teledysku, powstała także alternatywna, taneczna wersja kilpu. Jest to popularny zabieg w Korei w wypadku dłuższych lub nazbyt kontrowersyjnych teledysków, który pozwala na emitowanie piosenki w głównych pasmach telewizyjnych, a nie w godzinach niższej oglądalności. Co ciekawe, klip ten, sądząc choćby po liczbie wyświetleń na YT, wcale nie jest mniej popularny od wymieszanego z fabułą pierwowzoru.



To nawet ciekawe, że choć dziewczyny nie robią tu niczego szczególnie nieprzyzwoitego, klip wręcz ocieka seksapilem. Duża w tym zasługa wykreowanego przez kostiumy i stylizację ostrego wizerunku, który także dla Brown Eyed Girls był wtedy nowością. Teraz formacja jest silnie kojarzona z ostrym, niepokornym wizerunkiem i niesztampową twórczością - tak od strony muzycznej, jak i wizualnej.

Jednak, jak już pisałem, "Abracadabrę" do popularności poniósł nie teledysk, nie wizerunek grupy, nie erotyzm, a przede wszystkim elektroniczne, taneczne i bardzo chwytliwe brzmienie, a także... Taniec. Dokładnie ten taniec, który teraz widzimy w nowym klipie "PSY'a". Bujające się biodra, założone ręce, nawet sposób obrotu jest identyczny. Dla światowej publiczności może to być swojego rodzaju nowość, ale w Korei natychmiast w "Gentlemanie" rozpoznano ruchy z "Abracadbry", bo taniec, który nazwano "sigeonbang chum" swojego czasu był tam narodowym fenomenem. Chyba jedynie osoba Gain pojawiająca się w klipie powstrzymała burzę wokół tego posunięcia.

Jednak "Abracadabra" ma też swoją słabszą stronę. Teledysk w obydwu wersjach jest atrakcyjny wizualnie, choćby z kolorystycznego i kompozycyjnego punktu widzenia, jeśli koniecznie chcemy udawać, że to, co dzieje się na ekranie, kompletnie nas nie kręci. Również piosenka brzmi ciekawie i lekko. Jest zróżnicowana kompozycyjnie i dosyć bogata we wszelakiej maści efekty, przez co nie tylko łatwo wskakuje do głowy, ale także nawet po wielu powtórzeniach nie nudzi i nie drażni uszu. W czym więc problem? W wokalu, który jest strasznie przeprodukowany. Na płycie czy w teledysku nie stanowi to problemu, ale kiedy trzeba wystąpić na żywo i na dodatek nie chce się całej piosenki lecieć na playbacku, to pojawia się problem...



Nie dość, że od strony wokalnej kompozycja jest niewymagająca, momentami wręcz mówiona, a nie śpiewana, to jeszcze głosy wokalistek w wersji płytowej są tak poprzerabiane, że mieszanie tych wstawek z ich prawdziwymi głosami brzmi gorzej niż jakby dziewczyny miały występować bez tych efektów. Co więcej, po obejrzeniu takiego występu ktoś mógłby odnieść wrażenie, że Brown Eyed Girls nie potrafią śpiewać, co oczywiście nie jest prawdą.

Cała czwórka zaistniała także jako solowe artystki. Najmniej znaczącej kariery doczekała się raperka Miryo, zdecydowanie najwięcej projektów i blasku na swoje konto zagarnęła Gain i choćby poprzez liczbę dostępnych próbek jej talentu z łatwością można stwierdzić, że ze śpiewaniem radzi sobie co najmniej bardzo solidnie.

Jeszcze lepsze od niej wydają się Narsha i JeA, które przez pewien czas trafiły nawet do obsady programu "Immortal Song 2", a tam nawet pojedynczy, gościnny występ jest miarą muzycznego uznania. Jednak przede wszystkim polecałbym zaznajomienie się z nowym mini-albumem JeA, który jest po prostu świetny od strony muzycznej, a w szczególności wokalnej. Teksty o piosenkach z tego wydawnictwa znajdziecie >>TUTAJ<<, >>TUTAJ<< i >>TUTAJ<<.

Natomiast dla leniwych na dowód pozostawiam poniżej Brown Eyed Girls wykonujące ich inny przebój - "Cleansing Cream". Swoją drogą gorąco polecam zajrzeć >>TUTAJ<< i nawet jeśli nie przeczytać moją przydługawą analizę teledysku, to chociaż obejrzeć klip do tej piosenki, który bezapelacyjnie jest arcydziełem w swoim rodzaju.


sobota, 13 kwietnia 2013

PSY - Gentleman

Stało się, PSY wraca z nowym hitowym klipem! Kiedy piszę te słowa wciąż trwa jeszcze koncert PSY'a "Happening", w trakcie którego zaprezentowano teledysk do piosenki "Gentleman", więc nie wiem, czy na YT udostępniony zostanie za moment, czy jeszcze trochę na niego poczekamy - w zależności od tego poniżej znajdziecie wideoklip, albo pustą przestrzeń oczekującą na wypełnienie. Tak czy inaczej, już teraz mogę powiedzieć, że klip mnie nie zawiódł.



Powstaje jedno podstawowe pytanie, czy "Gentleman" dorówna popularnością "Gangnam Style"? Pytanie, które jeszcze przez pewien czas pozostanie bez odpowiedzi. Powód jest prosty, klip z "końskim tańcem" jest niesamowitym fenomenem (już ponad 1,5 miliarda wyświetleń na YT) i tak naprawdę nikt nie rozumie przyczyn jego popularności.

A jednak YG Entertainment zrobiło wiele, by "Gentleman" było "Gangnam Style 2.0", a jednocześnie by nikt nie mógł powiedzieć, że to ta sama piosenka. Elektroniczne brzmienie jest podobne w konstrukcji, przebojowe, ale zupełnie inne w klimacie. Przyznam szczerze, że ten utwór, podobnie jak "Gangnam Style", to zdecydowanie nie są moje muzyczne rewiry. A jednak całokształt okazuje się dla mnie strawny, więc podejrzewam, że amatorom tego typu brzmienia tym bardziej przypadnie do gustu. Zresztą piosenka już pierwszego dnia stała się hitem w Korei, a także - za pośrednictwem iTunes - wdarła się na szczyty list sprzedaży na całym świecie.

Jednak w całej tej mieszance kluczową kwestią jest teledysk. W moim odczuciu jest niebezpiecznie podobny do "Gangnam Style", co z jednej strony było wyjściem sprawdzonym, z drugiej może spowodować oskarżenia o wtórność, które to oskarżenia z pewności padną ze strony ludzi, którym popularność PSY'a jest nie w smak i tylko czekają na okazję żeby się doczepić, a ludzi takich nie brakuje.

Przy pierwszym obejrzeniu klip wywarł na mnie zdecydowanie pozytywne wrażenie. Jest zabawny, choć jest to ten specyficzny koreański humor, momentami szyty bardzo grubymi nićmi, który nie wszystkim przypadnie do gustu. Jeśli idzie o powtórki, to powracają postaci znane z "Gangnam Style" - facet z windy (HaHa - tym razem nieco schowany w kadrze w restauracji) i facet z parkingu (Yoo Jae Suk - tym razem w windzie). Ale nie wracją sami...

Obaj należą do stałej obsady koreańskiego programu rozrywkowego "Infinity Challenge", który od lat jest najpopularniejszą audycją telewizyjną w Korei, a w jej odcinkach pojawiały się już takie gwiazdy jak Thierry Henry czy Maria Szarapowa. W teledysku do "Gentleman" pojawia się cała obsada tego programu (oprócz już wymienionych, są to: Noh Hong Chul, Park Myung Soo, Jung Jun Ha, Gil i Jung Hyung Don), co właściwie z miejsca gwarantuje klipowi sukces na rodzimym rynku.

Ostatniego z wymienionych - Hyungdona - możecie kojarzyć też z programu "Weekly Idol", który współprowadzi z Defconnem, oraz z muzycznego duetu, który razem współtworzą (ich walentynkowe nagranie znajdziecie >>TUTAJ<<, w główną rolę w klipie wciela się Jung Jun Ha i jego niebieski dres). Poza tym Hyungdon na początku roku nagrał piosenkę "Gangbuk Dandy". Było to jedno z wyzwań w ramach programu "Infinity Challenge". Kawałek był niskobudżetową parodią "Gangnam Style"... mnie nie przekonał, ale przez krótki czas królował na koreańskich listach przebojów.

Z nowych twarzy trzeba też wspomnieć o nowej dziewczynie Bonda Psy'a. Jest nią Gain (wymawia się Ga-in, w żadnym razie nie "gejn") z formacji Brown Eyed Girls, jednej z ciekawszych, bardziej wyrazistych i oryginalnych grup - tak wizerunkowo, jak i muzycznie - na koreańskim rynku. Swoją drogą ten taniec, który od biedy nazwę kołyszącymi się biodrami, strasznie przypomina element choreografii do jednego z większych przebojów BEG - "Abracadabra" (>>TUTAJ<<).

Czy to wszystko wystarczy żeby przekonać publikę na całym świecie? Czy "Gentleman" będzie fenomenem na miarę "Gangnam Style"? A może pozostanie tylko przebojem kilku dni, o którym wszyscy szybko zapomną (bo przy ilości "hype'u" wokół tego kawałka, to nagranie nie może zostać niezuważone)? Jest też opcja, że "Gentleman" będzie jeszcze bardziej popularny niż "Gangnam Style", bo na dobrą sprawę robi wszystko tak samo albo nawet lepiej niż poprzednik. Bardzo trudno to wszystko dzisiaj ocenić, bo o wszystkim koniec końców zadecyduje prosta kwestia - czy piosence będzie "żarło".

Jeżeli publika chce więcej PSY'a, to pewnie nie ma siły, która by ten kawałek powstrzymała przed zdobyciem oszałamiającej popularności. Ale jeżeli świat PSY'em jest już zmęczony i chce mu już tylko dokopać za nadmiar popularność, to nie pomogłoby mu nawet nagranie czegoś na miarę "Bohemian Rhapsody" czy "Stairway to Heaven".

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

15& - Somebody

Cholera, znowu muszę ponarzekać na w gruncie rzeczy dobrą piosenkę. W dodatku okoliczności i powody moich stękań będą bliźniaczo podobne do ostatniego razu, który znajdziecie >>TUTAJ<<. Jednak zanim przejdę do samej piosenki, trochę przypomnienia.

15& to duet złożony z dwóch piętnastolatek - Park Jimin i Baek Yerin. Ta pierwsza wygrała w zeszłym roku pierwszą edycję programu "
"


"



Cóż, piosenka zapowiadała się świetnie, wyszła dobrze, a ja czuję się znowu rozczarowany. Zanim wejdę w szczegóły, wyjaśnię jeszcze o co chodzi z tym "Nobody" i "Somebody". "Nobody" to tytuł jednego z większych przebojów bodaj największej marki w stajni JYP (obok samego JYP) - Wonder Girls.



Nie mam żadnych zarzutów pod adresem dziewczyn, które śpiewają świetnie - z pięknym czuciem, melodyjnie, a przede wszystkim wspaniale współbrzmią. Słuchanie jak ich głosy się nakładają i wzajemnie uzupełniają sprawia mi wielką przyjemność. Sama piosenka też jest dobra - przyjemna dla ucha, chwytliwa, melodyjna i nośna - lekka, ale niebanalna. A jednak mam z nią problem!

Po teaserze i haczyku otwierającym utwór, miałem jakieś przeczucie nadchodzącej mocy, jakiegoś solidnego ładunku energii. Tymczasem podkład okazuje się być dosyć monotonny, a haczyki zamiast przechodzić w jakiś mocniejszy most, kończą się aż za spokojnymi zwrotkami. Jednak przede wszystkim chodzi mi o to, że uważam, że ta kompozycja nie potrafi zagospodarować głósów jakimi dysponują obie wokalistki. W całym utworze nie ma właściwie momentu, gdzie któraś z dziewczyn mogłaby wtrącić nieco więcej popisów bez burzenia koncepcji utworu. A jeżeli ktoś przesłuchał nagrań z poprzedniego tekstu o formacji (podlinkowany już wyżej), musi zdawać sobie sprawę jak wielki potencjał drzemie w tych dziewczynach i na ile więcej tak naprawdę je stać. Tymczasem tę piosenkę mogłyby z powodzeniem zaśpiewać wokalistki słabsze.

Co do teledysku, to nawiązuje on oczywiście do programu, w którym występowała Jimin. Dziewczyny są ucharakteryzowane na jurorów z programu i właściwie niewiele więcej można powiedzieć o tym klipie. Jest kolorowo i sympatycznie, adekwatnie do nastroju muzyki, a jednak w samym teledysku nie dzieje się zbyt wiele ciekawego. Tak, dziewczyny naśladują charakterystyczne maniery jurorów, ale czy jest to aż tak zabawne i zajmujące? Chyba jedyny prawdziwy smaczek w tym klipie to gościnny występ samego JYP, który pojawia się z "potwornym" nadrukiem na bluzie i czapce i zaczyna tańczyć. Jako facet, który umie uprawiać co najwyżej bezruch dens, a i to jedynie przy pełni księżyca i pomyślnych wiatrach, muszę przyznać, że cholernie mu zazdroszczę tych jego ruchów.

Najbardziej bawi mnie to, że tak sobie ponarzekałem, ale piosenki i tak słucham z przyjemnością. Aha, >>TUTAJ<< znajdziecie angielskie tłumaczenie słów. Coś w nim mi zgrzyta, ale jest zrozumiale, więc lepsze coś niż nic.

sobota, 6 kwietnia 2013

Sistar19 - Ma Boy + Electroboyz - Ma Boy 2 (feat. Hyorin) & Ma Boy 3 (feat. Nana)

Czasami bywa tak, że serce pragnie, a dusza śpiewa... Czasami bywa tak, że piosenka ma sequele, a wszystko wokół niej jest bardziej interesujące niż ona sama.

Jeżeli miałbym wskazać koreańską żeńską grupę, która w ostatnim czasie najbardziej zyskała na popularności, to byłby to kwartet Sistar. Dziewczyny aktualnie zaczyna wymieniać się na równi z dwiema superformacjami SM Entertainment - Girls' Generation i f(x) oraz zyskującym światową sławę 2NE1 z wytwórni YG Entertainment.

Sistar nie ma za swoimi plecami tak prężnego patrona, Starship Entertainment wciąż daleko do "wielkiej trójki" tego rynku, a jednak szczególnie w ostatnim czasie odnosi znaczące sukcesy. Po części składa się na to fakt, że od samego początku nad stroną muzyczną zespołu czuwa Brave Brothers - znany i ceniony producent muzyczny, który 5 lat temu rzucił pracę dla YG i założył własną, niezależną wytwórnię - Brave Entertainment.

Choć współpraca Sistar i Brave Brothers wchodzi już w czwarty rok funkcjonowania, grupa do wielkiej sławy urosła dopiero przed rokiem, za sprawą hitu "Alone" (>>TUTAJ<<). Co nie oznacza, że wcześniej formacja nie odnosiła komercyjnych sukcesów. Od samego początku Sistar stawiało na seksapil i muzykę przebojową, choć nie najwyższych lotów, co dosyć szybko przełożyło się na całkiem sporą rzeszę popleczników. Jednak i do tego potrzebny był punkt zwrotny.

W 2011 roku Starship entertainment zdecydowało się uruchomić podgrupę Sistar nazwaną Sistar19, złożoną z Hyorin i Bory. Za stroną muzyczną znów stanął Brave Brothers i Sistar w okrojonym składzie doczekało się pierwszego naprawdę dużego przeboju - "Ma Boy".



W moim odczuciu na sukces złożyły się dwa czynniki. Po pierwsze stylizacja w lepszym guście niż przy okazji poprzednich singli. Nie twierdzę, że tu jest rewelacyjnie - po prostu pod względem stylu Sistar z początku było beznadziejne, na tym tle błyszczałaby nawet HyunA z "Bubble Pop" czy "Ice Cream"(>>TUTAJ<<).

Po drugie więcej miejsca dla Hyorin. Dziewczyna świetnie śpiewa i świetnie się rusza, a ta piosenka nareszcie pozwoliła jej to chociaż częściowo zaprezentować. Tym bardziej, że Bora wokalnie dla Hyorin może robić tylko za tło, co zresztą sprawiło, że jeden z największych przebojów tego roku, czyli powrót Sistar19 z piosenką "Gone not around any longer" (>>TUTAJ<<), brzmi bardziej jak solowy występ Hyorin z gościnnym udziałem Bory, niż jak duet.

Nie wiem ile w sukcesie "Ma Boy" było przemyślanych decyzji, a ile przypadku, ale projekt wypalił. A może inaczej, piosenka stała się fenomenem. Bez wsparcia żadnej dużej wytwórni, nagrano piosenkę, która na YT ma ponad 25 milionów wyświetleń. Ale to nic w porównaniu z innym klipem, który wyznaczył nowe standardy w K-popie. Ta sama piosenka, te same dziewczyny, ale...



Teraz chyba rozumiecie, co miałem na myśli pisząc, że Hyorin świetnie się rusza. Co w tym klipie takiego niezwykłego, poza tym, że miło się na niego patrzy? Otóż zapoczątkował on modę na wrzucanie do internetu  przez wytwórnie takich zakulisowych, treningowych występów. Oficjalny klip, który widzicie powyżej, zbliża się do 6 milionów odsłon. To więcej niż teledysk do wspomnianego wyżej tegorocznego hitu Sistar19, który tygodniami nie schodził z pierwszych miejsc list przebojów. Ale to i tak mało. Nieoficjalny mirror powyższego klipu na YT ma... blisko 39 mln wyświetleń.

Ale na tym historia "Ma Boy" się nie kończy. O ile Starship Entertainment aż do tego roku z grubsza zapomniało o tym, że stworzyło jakąś podgrupę, o tyle Brave Brothers nie zapomniał, że wylansował duży przebój. A jeżeli nawet zaopomniał, to rok później przypomniał sobie przy okazji promowania nowej formacji wywodzącej się z jego wytwórni. Electroboyz to coś pomiędzy hip-hopowym tercetem a boys-bandem. Jakim cudem taka formacja może nagrać kontynuację piosenki rozpisanej na dwie wokalistki? Proste, wystarczy do śpiewania refrenów zaprosić Hyorin.



Nie mój rodzaj brzmienia, ale powiedzmy, że jestem w stanie to strawić. Coś mi mówi, że głównie ze względu na nieznajomość języka. Co ciekawe, w klipie nie pojawia się Hyorin, ale jako że substytutki wizualnie wypadają nie najgorzej, to wklejam taką wersję. Uzupełnię jeszcze, że naturalnie piosenka odniosła spory sukces, szczególnie patrząc przez pryzmat grupy wywodzącej się z małej, autorskiej wytwórni.

Jednak dalej robi się dziwnie. W tym roku Electroboyz postanowiło powrócić i swój powrót lansować... Trzecią odsłoną piosenki "Ma Boy". Okej, to było jeszcze do przewidzenia. Więc kto towarzyszy im tym razem? Bora? Znowu Hyorin? Może ktoś inny z Sistar albo z Brave Girls (żeńska formacja pod opieką Brave Entertainment, Ye-jin z tej formacji zastępowała czasem Hyorin w wykonaniach "Ma Boy 2")? Może nikt? Nie...

Otóż towarzyszy im Nana. Osobiście nic nie mam do jej śpiewania. Choć skali głosu raczej wielkiej nie ma, to barwę ma dosyć ciekawą. Mimo to w Korei stanowczo nie uchodzi za jedną z czołowych wokalistek. Więcej, nawet w After School, które koncentruje się jednak bardziej na tańcu niż śpiewaniu, Nana nie uchodzi za pierwszą wokalistkę... Bez względu na to, czy dziewczyna jest niedoceniana pod względem wokalnym, czy też nie, to jednak ceniona jest za coś innego...



Tak, każdy powód, żeby wkleić ten klip, jest dobry :) Jakby ktoś się zastanawiał, Nana to blondynka. Dziewczyna otwierająca klip to Son Dam Bi, a dwie pozostałe to Raina i Lizzy, które wespół z Naną tworzą tercet Orange Caramel będący podgrupą ośmioosobowego After School. Wracając do meritum - Nana to modelka rozpoznawana także poza Koreą (przede wszystkim w Japonii). Co z tego wynika? Nana jest osobą zapracowaną i... nie pojawia się w teledysku do tej piosenki.

Tak - do współpracy zaangażowano wokalistkę, która w obiegowej opinii bardziej doceniana jest za urodę niż za głos, i nawet nie ma jej w wideoklipie. Powiem więcej, After School ma obecnie tak napięty grafik, że Uee zrezygnowała z posady prowadzącej w programie Music Bank tydzień wcześniej niż zakładano, nie mając nawet okazji pożegnać się z widzami. Co za tym idzie, wygląda na to, że także Nana nie będzie miała za dużo czasu na solowe występy z Electroboyz. Już teraz wyręczają ją inne wokalistki (więcej w bonusach), podczas gdy Nana do tej pory wzięła udział jedynie w debiutanckim występie w programie Mcountdown.



Paradoksalnie, to chyba dobrze, że Nana nie mieszała się do teledysku. Co tu dużo mówić, klip, szczególnie w połączeniu z piosenką, jest słaby, nudny i do bólu sztampowy (jeżeli koniecznie chcecie go obejrzeć, to zapraszam do bonusów). Zresztą piosenka też nie porywa i tak naprawdę refreny Nany jakoś to wszystko ratują. Podkład jest okej, głosy też nawet dają radę, ale sama treść bije ponadwerbalnym banałem. Jednak mnie zastanawia co innego. Nana i jej rola w powrocie After School.

Już przy okazji poprzedniego comebacku z utworem "Flashback" (>>TUTAJ<<) spekulowało się, że rola Nany wzrośnie i że wobec odejścia Kahi, Nana może nawet zostać liderką grupy. Ostatecznie nie doszło to do skutku, jednak Nana dostała solową piosenkę na mini-albumie. W dodatku jej popularność znacznie wzrosła za sprawą Orange Caramel, które obecnie jest chyba nawet bardziej popularne niż macierzysta formacja. Ponadto Nana zaistniała jako twarz obydwu zespołów w Japonii. Wybór padł na nią chociażby z tego względu, że ogarnia język.

Ale przede wszystkim zastanawia mnie, czy Nana nie popadła w łaski Brave Brothers? Producent uchodzi za jednego z bardziej krytycznych, wymagających, ale także takiego, który faworyzuje głosy, które uważa za utalentowane. Ewidentnie jego ulubienicą jest Hyorin, która jeżeli współpracują, z automatu dostaje najlepsze partie, a także ilościowo dostaje większy udział w piosence. Tak było nie tylko przy okazji dotychczasowych nagrań Sistar, ale także choćby przy okazji specjalnego nagrania formacji Dazzling Red (>>TUTAJ<<).

Tu właśnie rodzi się pytanie - czy wzmożona współpraca na linii Nana - Brave Brothers to przypadek czy jednak coś zaplanowanego? Warto nadmienić coś, o czym zapomniałem do tej pory wspomnieć. Nadchodzący, najprawdopodobniej w maju, comeback After School jest produkowany właśnie przez Brave Brothers i jego studio. Czy Nana do nagrania Electroboyz wpadła, bo była akurat pod ręką, czy też jednak Brave Brothers miał ją upatrzoną do tego projektu od dłuższego czasu?

Prawdopodobnie wszystko niedługo się wyjaśni, a ja zostawię poniżej jeszcze trochę bonusów wideo.

BONUS
Inny spot reklamowy marki MIXXO, tym razem Nana solo.



"Ma Boy" w Nowym Jorku wykonuje... całe Sistar, czyli jak Dasom i Soyu nagle zaczęły śpiewać głosem Hyorin ;)



Teledysk do "Ma Boy 3".



"Ma Boy 3" feat. Sojin of Girl's Day



"Ma Boy 3" feat. Yoojin of The SeeYa


czwartek, 4 kwietnia 2013

K.Will - Love Blossom

Jak to dobrze wiedzieć, że gdzieś na świecie jednak jest wiosna. To rodzi nadzieję, że i do nas kiedyś zawita. Bo w gruncie rzeczy wiosna jest fajna. Ptaszki ćwierkają, słoneczko świeci, ale jeszcze nie przypieka. Przyroda budzi się do życia, a przynajmniej to co z niej zostało po długiej i wyniszczającej zimie. Ale przede wszystkim wiosna to czas, kiedy miłość rozkwita. Wszędzie widzimy spacerujące pod rękę szczęśliwe pary. Nic tylko otworzyć okno, wziąć głęboki wdech i zacząć strzelać - ludzie zakochani mają -5 do testów spostrzegawczości i wolniej uciekają, jeśli postrzeli się jedno z pary.



Korea momentami mnie przeraża. Można popełnić taki wstęp jak powyżej i wciąż pozostać w temacie. Lekka, żartobliwa scenka, aż tu nagle główny bohater (grany przez L z formacji Infinite) wyciąga ulubiony koreański punchline - pistolet - i zabija jakiegoś gościa, żeby mieć chwilę spokoju od przełożonych. Znaczy się, ja wiem, korpo-życie nie należy do najpiękniejszych i pewnie wielu by tu bohatera rozgrzeszyło, ale jednak na potrzeby teledysku chyba można było wymyślić coś innego niż morderstwo.

Z drugiej strony, tak szczerze powiedziawszy, to mnie motyw z morderstwem odpowiada. Pomimo napisania >>TEGO<< tekstu, zostałem zaskoczony i w moim odczuciu ten jeden pomysł dodaje teledyskowi dość absurdu i szaleństwa, żeby wyłamać go ze stereotypowych ram, w które wpasowuje się niemal cała reszta tego klipu. Może ja też jestem jakiś spaczony, ale to morderstwo dodaje klipowi uroku (sam nie wierzę, co właśnie napisałem). Dodatkowym smaczkiem jest fakt, że w zabijaną postać wciela się sam K.Will. Wokalista, którego piosenki słuchacie, pojawia się w sielankowym klipie na kilka sekund tylko po to, żeby zostać zastrzelonym. Czyż to nie... urocze? Pozostając w temacie uroku i wyjaśniania kto jest kim, wspomnę jeszcze, że dziewczynę gra tutaj Dasom z formacji Sistar, działającej pod skrzydłami tej samej wytwórni, co K.Will - Starship Entertainment.

Patrząc szerzej na teledysk, to z początku trąci on trochę "babskim" serialem telewizyjnym ("Brzydula" i wszystko pokrewne) - nieco banalnie rozrysowana konwencja i wykastrowany dowcip, który nie potrafi do końca przekonać. Powtarzam się, ale dopiero niesztampowa scena zabójstwa zmienia spojrzenie na ten teledysk, przesuwając wskazówkę konwencji z napisu "żartobliwa" na słowo "zwariowana". Bo tak poza tym i ogólnym, pogodnym duchem teledysku, nie mogę powiedzieć, żeby którykolwiek dowcip w stu procentach do mnie trafił. Przewijający się w tle dorosły mężczyzna, który na poszczególnych kolejkach zachowuje się jak rozwrzeszczane dziecko, wypada tak sobie. Również krawaciarze bawią ze zmienną skutecznością. Dopiero sam pomysł morderstwa, żeby wyrwać się z pracy, i beztroska bohatera po popełnionym czynie, wtrącają tu nieco humorystycznego błysku nie szytego grubymi nićmi.

Jednak od początku do końca obraz pasuje do przyjętej lekkiej konwencji muzycznej i do brzmienia poszczególnych sekcji piosenki. Szczególnie radosne refreny zostają adekwatnie zaakcentowane na ekranie. Samej piosenki też słucha się przyjemnie, a myślę, że i jej odbiór byłby o wiele cieplejszy, gdybym za oknem miał kilka kresek więcej na termometrze i kilka ton śniegu mniej w zasięgu wzroku.

Piosenka ładnie łączy rytmikę z melodyką i bardzo dobrze komponuje się z barwą K.Willa. Jeżeli miałbym się czegoś czepiać, to podkładu, który jest lekko nijaki, schowany głęboko w piosenkę. Dźwięki zbijają się w nim w pewną nierozróżnialną papkę, która może i spełnia funkcję akompaniamentu dla wokalu, ale sama w sobie niesie niewiele ładunku emocjonalnego i muzycznego. Gdyby pojawiło się tu kilka bardziej charakterystycznych akcentów, choćby ze strony sekcji dętej, to myślę, że mogłoby to nieco ożywić kompozycję. Choć i tak nie jest przecież źle, bo piosenki słucha się z przyjemnością, a takie przecież przyświeca jej założenie - lekko i przyjemnie - wiosennie.

środa, 3 kwietnia 2013

Choiza - Going Down

Tę piosenkę kliknąłem trochę w ciemno, bo nie do końca wiedziałem, czego się spodziewać. Sam Choiza migał mi od czasu do czasu w jakichś newsach i dość mgliście kojarzyłem go z kolaboracji w przeboju Primary pod tytułem "?". Myślowo upychałem gościa gdzieś w kategoriach hip-hop / elektronika. Mimo, że to nie moje rewiry, dałem szansę jego nowej piosence i... Zdecydowanie tego nie żałuję.

Nie zapomnijcie włączyć napisów.



Zdecydowanie przedkładam podkład instrumentalny nad elektroniczny i śpiew nad rap, a jednak ten utwór zrobił na mnie duże wrażenie. Nawet jeszcze zanim udostępniono napisy, byłem w stanie przesłuchać całość bez znużenia. Już pierwsze dźwięki tego nagrania intrygują - jest w nich coś ciemnego, opustoszałego, ale też lirycznego i pełnego zadumy. Potem wchodzi rap, który, choć wyciszony, wylewa z siebie strumień emocji, które czuć nawet nie rozumiejąc znaczenia słów.

Znając ich sens jest nawet lepiej, bo brzmienie kolejnych wersów doskonale komponuje się z ich znaczeniem. Przy czym warto docenić, że nie dostajemy tu jednej wielkiej grudy żalu i boleści, którą raper rzuca nam w twarz. Nie, tu jest dużo pytań, wiele wątpliwości, wspomnień, również tych radosnych, a jego głos wszystko to świetnie oddaje, jednocześnie nie wymykając się z tej ciężkiej, dołującej konwencji przyjętej za motyw przewodni nagrania.

Oczywiście nie znając języka, zawsze pozostaje znak zapytania co do jakości tekstu od strony językowej. Samo znaczenie słów oddane w tłumaczeniu zdecydowanie punktuje na plus, bo nie tylko treść nie jest monotonna, ale sama konstrukcja wywodu wydaje się zgrabna i spójna. W przyjętej konwencji nawet porównanie do flegmy zalegającej w gardle nie razi, a nawet wydaje się nad wyraz zręczne i trafne.

Warto też zauważyć, że choć muzycznie piosenka ma bardzo wyraźny, zapętlony motyw przewodni, to ulega on nieustannym modyfikacjom - pojawiają się nowe dźwięki lub stare zyskują nowego brzmienia, nowego charakteru, dopasowując się do znaczenia posczególnych strof. Z jednej strony krótki, zapętlony motyw potęguje uczucie monotonii, o której traktują słowa utworu, a także daje piosence poczucie spójności. Z drugiej strony te wszystkie delikatne zmiany pozwalają nałożyć dodatkowe znaczenia także na muzykę, a także uchronić słuchacza przed zaśnięciem ze słuchawkami na uszach.

Piosenka i tekst są tak dobre, że aż trudno mi skupić się na teledysku, który sam w sobie nie jest szczególnie efektowny, ale taki przecież ma być. Ma być wyciszony, wytłumiony, zamyślony, pełen pustki. Poza głównym bohaterem właściwie nie widzimy żadnych postaci. Obraz trudno interpretować jako wizualizację konkretnych słów. Jest to raczej wizualizacja brzmienia, ale także pewnych motywów tego utworu.

Mamy pustkę, mamy odosobnienie, mamy też nieco abstrakcyjną, oderwaną od rzeczywistości scenografię, potęgującą nastrój zadumy. Jednak przede wszystkim mamy nieustanną wędrówkę i obserwację, która ma odpowiadać samemu procesowi zadawania sobie pytań i szukania na nie odpowiedzi. Wędrówka ma też obrazować upływający czas, ale także to, jak sam bohater poprzez wspomnienia podróżuje w czasie (widzimy np. postać idącą wstecz).

W informacji pod klipem można przeczytać, że dla artysty jest to całkiem nowy kierunek w twórczości, ale jeżeli z tego tytułu ma dostarczać więcej takich nagrań, to ja nie mam nic przeciwko.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Davichi - Be Warmed (feat. Verbal Jint) + Turtle + Just the Two of Us

Od kilku tygodni na listach przebojów w Korei króluje jedna formacja - żeński duet Davichi, który po latach oczekiwania powrócił z drugim albumem zatytułowanym "Mystic Ballad pt.2". Davichi najpierw zaatakowało utworem "Turtle", a całkiem niedawno poprawiło jeszcze piosenką "Just the Two of Us". A mnie dość regularnie przyprawiało o ból głowy - napisać coś, czy nie napisać? Bo z jednej strony rozumiem w jaki sposób te piosenki mogą się ludziom podobać - są w końcu zwyczajnie dobre - ale w obydwu przypadkach ja odnajdywałem gdzieś ten enigmatyczny "meh-factor" (czynnik zobojętnienia po naszemu), który sprawiał, że piosenkami nie potrafiłem się zainteresować.

Davichi jednak w końcu samo rozwiązało mój problem, wydając piosenkę, wobec której nie potrafię pozostać obojętnym (warto odnotować, że "Be Warmed" pierwotnie mialo znaleźć się na albumie, ale ostatecznie pojawia się jako samodzielny cyfrowy singiel). Uprzedzę trochę fakty i napiszę, że ta piosenka w moim odczuciu jest rewelacyjna, bo nie dość, że słucha się jej bardzo przyjemnie, to jeszcze brzmi świeżo i ciekawie.

Za utworem stoi Verbal Jint, który jak na razie zdominował rok 2013. Raper pojawiał się gościnnie już w kilku udanych piosenkach innych wykonawców, a także (przy asyście dwóch utalentowanych wokalistek) wypromował dwa własne przeboje (znajdziecie je >>TUTAJ<< i >>TUTAJ<<). Jednak przy okazji kolaboracji z Davichi i nagrania "Be Warmed", miało dojść do precedensu, ponieważ podobno jest to pierwsza piosenka, którą Verbal Jint napisał dla innego artysty.



Korea chyba też stęskniła się za wiosną. Utwór jest niesamowicie ciepły i niewiarygodnie przyjemny dla uszu. Na pierwszym planie są oczywiście wokale Minkyung oraz Haeri i choć dziewczyny pokazują trochę mocy, to prawdziwa siła piosenki leży gdzie indziej. Oczywiście te wysokie, silne dźwięki wzmacniają i wzbogacają brzmienie, pilnują żeby słuchacz czasem nie przysnął w fotelu. Ale bardziej od nich cenię te niskie, subtelne wersy, pełne drżenia i delikatności. Wbrew pozorom, wiele piosenkarek potrafi popisać się dobrymi nutami w górze, ale w dole kończy się śpiewanie - dźwięk idzie z gardła, jest brzydki, niezrozumiały albo brzmi jak zwykła, pozbawiona melodyki mowa. To w żadnym razie nie tyczy się Davichi, które z tymi dźwiękami radzą sobie wspaniale.

To, że obie wokalistki radzą sobie i w górnych, i w dolnych partiach, tworzy pozytywny kontrast w obrębie piosenki. Z jednej strony słyszymy dźwięki bardzo silne, ekspresyjne - z drugiej ciche, delikatne, ale bogate w brzmienie i znaczenie. To buduje pewną wewnętrzną, muzyczną dynamikę poza samym tempem utworu, bo oba rodzaje dźwięków nieustannie się mieszają. Ale jest to mieszanka zorganizowana i nieprzypadkowa, tworząca pewien porządek. Dzięki temu piosenka nie brzmi jak kakofoniczna kłótnia, płynie swobodnie nurtem swojego brzmienia, gdzieniegdzie przyspieszając i zwalniając, ale nie tracąc na płynności i nie powodując żadnego zauważalnego wzburzenia w muzyce.

Nie chcę tutaj niczego odbierać wokalistkom, które zaśpiewały pięknie i przekonująco i koniec końców to one są odpowiedzialne za finalny kształt i brzmienie nagrania. Jednak w moim odczuciu na jeszcze więcej pochwał zasługuje kompozycja, pod którą piosenkarki tak naprawdę są podporządkowane. Warto zauważyć, że nawet te wysokie nuty nigdy nie uciekają poza pewien zasięg, nie wspinają się wyżej niż jest to potrzebne - to nie są popisy czy zbędne ozdobniki, te dźwięki są integralną częścią pewnej przemyślanej całości.

Strasznie podoba mi się, jak inteligentnie nagrany został podkład. Cały czas pozostaje on w cieniu Davichi, chyba nawet przez sekundę ze swoim brzmieniem nie wychodzi na pierwszy plan - a jednak, cały czas tam jest, wpasowany w konwencję, może nawet samemu ją dyktujący, ale przede wszystkim zauważalny w ten zgrabny, nienachalny sposób. Bo słuchając piosenki, nagle rodzą się w słuchaczu odczucia, które niekoniecznie sprzedawane są poprzez linię wokalu, a jednak ktoś je gdzieś tam w utworze ukrył. Te subtelne smyczkowe pociągnięcia ilustrujące płomień, te rytmiczne klawiszowe sekcje podparte chórkami, które oddają rytmikę wody kapiącej z topiącej się bryły lodu naraz wkładając w kompozycję i ciepło, i poczucie upływu czasu.

Patrząc szerzej, podkład w tym utworze mniej służy utrzymywaniu melodyki, a bardziej właśnie sprzedawaniu tych dodatkowych doznań i wzbogacaniu samych odczuć płynących ze słuchania. Wokalistki są na tyle dobre, by melodię udźwignąć niemal całkiem samemu, dzięki czemu dźwięki instrumentów w obrębie utworu mogą być zdecydowanie bardziej rozproszone, oddalone, nawet mniej spójne, a co za tym idzie ciekawsze i bardziej różnorodne.

Więcej o szczegółach muzycznych nie będę się rozpisywał, bo muzyka jest jednak od słuchania, a nie od rozbierania jej na czynniki pierwsze - zamiast czytać kolejny akapit lepiej po prostu posłuchać jeszcze raz tego doskonałego nagrania. Zanim przejdę dalej, do piosenek wcześniej zaniedbanych, jeszcze kilka słów niemuzycznych. W klipie powyżej możecie włączyć angielskie napisy, całkiem niezłe. Ciekawe, alternatywne tłumaczenie na angielski znajdziecie też >>TUTAJ<<. Słowa bardzo dobrze komponują się z brzmieniem utworu, a sama wokalna interpretacja jest po prostu przekonująca, choć przyznam, że sens śpiewanych słów nie wpłynął na mój odbiór piosenki, która zachwyciła mnie jeszcze zanim mogłem spojrzeć na jakieś tłumaczenie.

Ostatnia kwestia tycząca się "Be Warmed" to teledysk. Nie chcę się nad nim rozwodzić, bo w oczywisty sposób nie jest on tu ważnym punktem, raczej dodatkiem do muzyki. A jednak nie mogę go nie pochwalić. Przy całej swojej skromności bardzo plastycznie ilustruje muzykę. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to podział sceny na segmenty - ciepły i zimny. Choć już tu warto zaznaczyć, że kontrast pomiędzy nimi jest bardzo miękki, nie ma dużego przeskoku pomiędzy oboma obrazami, choć odczucia wizualne są wyraźnie różne.

W segmencie zimnym źródła światła są wyciszone, dając raczej żarzenie się niż blask, bo światło w pomieszczeniu jest przecież całkiem innej barwy - zimne, niebieskawe. Warto też zwrócić uwagę na przewróconą lampę i strącony żyrandol, co dodatkowo podkreśla, że te źródła światła nie mogą pełnić swojej funkcji. Ponadto zimny pokój wydaje się wyraźnie bardziej pusty i przestronny.

Pokój ciepły ma bardziej zawiłą zabudowę i choć jego źródła światła nie są w żaden sposób ostre, to jednak ich kolor zlewa się z kolorem oświetlenia w pomieszczeniu, tworząc pewną jedność sugerującą faktyczne rozświetlenie pokoju poprzez te wszystkie rozliczne świece i lampy. Różni się też garderoba wokalistek, które w scenach dzielonych i zimnych ubrane są na czarno, a w scenach zamkniętych w ciepłym pomieszczeniu ubrane są na biało.

Szalenie fajnym efektem są czarno-białe sceny, które kradnąc przedmiotom kolor, kradną im ich ciepło. Kolor przedmiotom zwraca dopiero gorejący płomień, który z jednej strony wraca im barwę, ciepło i pewną pełnię istnienia, ale z drugiej strony nszczy je. Osadzając to w kontekście słów piosenki, naprawdę warto docenić ten inteligentny myk ze strony filmowców.

To by było na tyle o "Be Warmed", idziemy dalej, czyli cofamy się wstecz - do piosenki zapowiadającej album, czyli do "Turtle". Obiecuję, że nie będę się już tak rozpisywał.



Tak, tej piosenki słucha się bardzo przyjemnie. Refren jest doskonały - nie dość, że ma bardzo ładną melodię, to w dodatku właściwie po pierwszym przesłuchaniu zagnieżdża się w głowie. Sęk w tym, że to, co dzieje się pomiędzy kolejnymi refrenami, nie jest szczególnie ciekawe. Rozumiem, że jest w tej piosence sporo niewinności i subtelności i może to nawet nadmiar tych odczuć właśnie mnie gryzie, ale jednak od czysto muzycznej strony na dłuższą metę zwrotki odbieram jako nieco zbyt mdłe i rozwleczone.

Od strony podkładu w zwrotkach dzieje się bardzo mało. Beat wyciągający rytm na tych bardzo długich segmentach jest szalenie prosty i przez to zbyt monotonny, aby obronić tempo utworu. Przez to wszystko piosenka wydaje się za długa, a proporcje pomiędzy refrenami i zwrotkami wydają się zaburzone, choć w liczbach to wcale nie musi być prawdą.

No i jeszcze teledysk, który tworzy przed moimi oczami ścianę różu. Z jednej strony pasuje do konwencji piosenki, rozumiem też tę stylizację na Alicję w Krainie Czarów. Ale z drugiej strony, jeżeli ktoś nie szuka aktualnie ładunku różu i wszędobylskiej, nawet nieco przesadzonej delikatności, to nie ma po co do tego klipu wracać, bo właśnie przez tak skrajnie wyspecjalizowaną, zawężoną stylizację, klip jest mniej interesujący.

No i jeszcze na zakończenie "Just the Two of Us".



Ballada o kobiecie popadającej w alkoholizm - całe życie chciałem to usłyszeć. Zaczyna się niewinnie, od filiżanki kawy, a potem - Screw this, I'm getting wasted tonight... Jako osobnik, który nigdy nie próbował zapijania smutków, najwyraźniej nie jestem grupą docelową dla tego utworu. Nie mogę powiedzieć, żeby piosenka była zła. Wręcz przeciwnie, jej brzmienie jest całkiem niezłe, ale nie odczuwam żadnej motywacji, żeby tego słuchać. Ani takie mało dynamiczne ballady nie są moją muzyczną dziedziną, ani tematyka mnie nie porywa. No i jeszcze na dodatek teledysk ściąga całość niebezpiecznie blisko mielizny zwanej telewizyjnym banałem, bo trzeba też zauważyć, że brzmieniowo takich ballad w Korei jest cały wysyp i robią one właśnie za ścieżki dźwiękowe do seriali (tu zaznaczmy - nie telenowel, a seriali czyli tzw. k-dram).