poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Davichi - Be Warmed (feat. Verbal Jint) + Turtle + Just the Two of Us

Od kilku tygodni na listach przebojów w Korei króluje jedna formacja - żeński duet Davichi, który po latach oczekiwania powrócił z drugim albumem zatytułowanym "Mystic Ballad pt.2". Davichi najpierw zaatakowało utworem "Turtle", a całkiem niedawno poprawiło jeszcze piosenką "Just the Two of Us". A mnie dość regularnie przyprawiało o ból głowy - napisać coś, czy nie napisać? Bo z jednej strony rozumiem w jaki sposób te piosenki mogą się ludziom podobać - są w końcu zwyczajnie dobre - ale w obydwu przypadkach ja odnajdywałem gdzieś ten enigmatyczny "meh-factor" (czynnik zobojętnienia po naszemu), który sprawiał, że piosenkami nie potrafiłem się zainteresować.

Davichi jednak w końcu samo rozwiązało mój problem, wydając piosenkę, wobec której nie potrafię pozostać obojętnym (warto odnotować, że "Be Warmed" pierwotnie mialo znaleźć się na albumie, ale ostatecznie pojawia się jako samodzielny cyfrowy singiel). Uprzedzę trochę fakty i napiszę, że ta piosenka w moim odczuciu jest rewelacyjna, bo nie dość, że słucha się jej bardzo przyjemnie, to jeszcze brzmi świeżo i ciekawie.

Za utworem stoi Verbal Jint, który jak na razie zdominował rok 2013. Raper pojawiał się gościnnie już w kilku udanych piosenkach innych wykonawców, a także (przy asyście dwóch utalentowanych wokalistek) wypromował dwa własne przeboje (znajdziecie je >>TUTAJ<< i >>TUTAJ<<). Jednak przy okazji kolaboracji z Davichi i nagrania "Be Warmed", miało dojść do precedensu, ponieważ podobno jest to pierwsza piosenka, którą Verbal Jint napisał dla innego artysty.



Korea chyba też stęskniła się za wiosną. Utwór jest niesamowicie ciepły i niewiarygodnie przyjemny dla uszu. Na pierwszym planie są oczywiście wokale Minkyung oraz Haeri i choć dziewczyny pokazują trochę mocy, to prawdziwa siła piosenki leży gdzie indziej. Oczywiście te wysokie, silne dźwięki wzmacniają i wzbogacają brzmienie, pilnują żeby słuchacz czasem nie przysnął w fotelu. Ale bardziej od nich cenię te niskie, subtelne wersy, pełne drżenia i delikatności. Wbrew pozorom, wiele piosenkarek potrafi popisać się dobrymi nutami w górze, ale w dole kończy się śpiewanie - dźwięk idzie z gardła, jest brzydki, niezrozumiały albo brzmi jak zwykła, pozbawiona melodyki mowa. To w żadnym razie nie tyczy się Davichi, które z tymi dźwiękami radzą sobie wspaniale.

To, że obie wokalistki radzą sobie i w górnych, i w dolnych partiach, tworzy pozytywny kontrast w obrębie piosenki. Z jednej strony słyszymy dźwięki bardzo silne, ekspresyjne - z drugiej ciche, delikatne, ale bogate w brzmienie i znaczenie. To buduje pewną wewnętrzną, muzyczną dynamikę poza samym tempem utworu, bo oba rodzaje dźwięków nieustannie się mieszają. Ale jest to mieszanka zorganizowana i nieprzypadkowa, tworząca pewien porządek. Dzięki temu piosenka nie brzmi jak kakofoniczna kłótnia, płynie swobodnie nurtem swojego brzmienia, gdzieniegdzie przyspieszając i zwalniając, ale nie tracąc na płynności i nie powodując żadnego zauważalnego wzburzenia w muzyce.

Nie chcę tutaj niczego odbierać wokalistkom, które zaśpiewały pięknie i przekonująco i koniec końców to one są odpowiedzialne za finalny kształt i brzmienie nagrania. Jednak w moim odczuciu na jeszcze więcej pochwał zasługuje kompozycja, pod którą piosenkarki tak naprawdę są podporządkowane. Warto zauważyć, że nawet te wysokie nuty nigdy nie uciekają poza pewien zasięg, nie wspinają się wyżej niż jest to potrzebne - to nie są popisy czy zbędne ozdobniki, te dźwięki są integralną częścią pewnej przemyślanej całości.

Strasznie podoba mi się, jak inteligentnie nagrany został podkład. Cały czas pozostaje on w cieniu Davichi, chyba nawet przez sekundę ze swoim brzmieniem nie wychodzi na pierwszy plan - a jednak, cały czas tam jest, wpasowany w konwencję, może nawet samemu ją dyktujący, ale przede wszystkim zauważalny w ten zgrabny, nienachalny sposób. Bo słuchając piosenki, nagle rodzą się w słuchaczu odczucia, które niekoniecznie sprzedawane są poprzez linię wokalu, a jednak ktoś je gdzieś tam w utworze ukrył. Te subtelne smyczkowe pociągnięcia ilustrujące płomień, te rytmiczne klawiszowe sekcje podparte chórkami, które oddają rytmikę wody kapiącej z topiącej się bryły lodu naraz wkładając w kompozycję i ciepło, i poczucie upływu czasu.

Patrząc szerzej, podkład w tym utworze mniej służy utrzymywaniu melodyki, a bardziej właśnie sprzedawaniu tych dodatkowych doznań i wzbogacaniu samych odczuć płynących ze słuchania. Wokalistki są na tyle dobre, by melodię udźwignąć niemal całkiem samemu, dzięki czemu dźwięki instrumentów w obrębie utworu mogą być zdecydowanie bardziej rozproszone, oddalone, nawet mniej spójne, a co za tym idzie ciekawsze i bardziej różnorodne.

Więcej o szczegółach muzycznych nie będę się rozpisywał, bo muzyka jest jednak od słuchania, a nie od rozbierania jej na czynniki pierwsze - zamiast czytać kolejny akapit lepiej po prostu posłuchać jeszcze raz tego doskonałego nagrania. Zanim przejdę dalej, do piosenek wcześniej zaniedbanych, jeszcze kilka słów niemuzycznych. W klipie powyżej możecie włączyć angielskie napisy, całkiem niezłe. Ciekawe, alternatywne tłumaczenie na angielski znajdziecie też >>TUTAJ<<. Słowa bardzo dobrze komponują się z brzmieniem utworu, a sama wokalna interpretacja jest po prostu przekonująca, choć przyznam, że sens śpiewanych słów nie wpłynął na mój odbiór piosenki, która zachwyciła mnie jeszcze zanim mogłem spojrzeć na jakieś tłumaczenie.

Ostatnia kwestia tycząca się "Be Warmed" to teledysk. Nie chcę się nad nim rozwodzić, bo w oczywisty sposób nie jest on tu ważnym punktem, raczej dodatkiem do muzyki. A jednak nie mogę go nie pochwalić. Przy całej swojej skromności bardzo plastycznie ilustruje muzykę. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to podział sceny na segmenty - ciepły i zimny. Choć już tu warto zaznaczyć, że kontrast pomiędzy nimi jest bardzo miękki, nie ma dużego przeskoku pomiędzy oboma obrazami, choć odczucia wizualne są wyraźnie różne.

W segmencie zimnym źródła światła są wyciszone, dając raczej żarzenie się niż blask, bo światło w pomieszczeniu jest przecież całkiem innej barwy - zimne, niebieskawe. Warto też zwrócić uwagę na przewróconą lampę i strącony żyrandol, co dodatkowo podkreśla, że te źródła światła nie mogą pełnić swojej funkcji. Ponadto zimny pokój wydaje się wyraźnie bardziej pusty i przestronny.

Pokój ciepły ma bardziej zawiłą zabudowę i choć jego źródła światła nie są w żaden sposób ostre, to jednak ich kolor zlewa się z kolorem oświetlenia w pomieszczeniu, tworząc pewną jedność sugerującą faktyczne rozświetlenie pokoju poprzez te wszystkie rozliczne świece i lampy. Różni się też garderoba wokalistek, które w scenach dzielonych i zimnych ubrane są na czarno, a w scenach zamkniętych w ciepłym pomieszczeniu ubrane są na biało.

Szalenie fajnym efektem są czarno-białe sceny, które kradnąc przedmiotom kolor, kradną im ich ciepło. Kolor przedmiotom zwraca dopiero gorejący płomień, który z jednej strony wraca im barwę, ciepło i pewną pełnię istnienia, ale z drugiej strony nszczy je. Osadzając to w kontekście słów piosenki, naprawdę warto docenić ten inteligentny myk ze strony filmowców.

To by było na tyle o "Be Warmed", idziemy dalej, czyli cofamy się wstecz - do piosenki zapowiadającej album, czyli do "Turtle". Obiecuję, że nie będę się już tak rozpisywał.



Tak, tej piosenki słucha się bardzo przyjemnie. Refren jest doskonały - nie dość, że ma bardzo ładną melodię, to w dodatku właściwie po pierwszym przesłuchaniu zagnieżdża się w głowie. Sęk w tym, że to, co dzieje się pomiędzy kolejnymi refrenami, nie jest szczególnie ciekawe. Rozumiem, że jest w tej piosence sporo niewinności i subtelności i może to nawet nadmiar tych odczuć właśnie mnie gryzie, ale jednak od czysto muzycznej strony na dłuższą metę zwrotki odbieram jako nieco zbyt mdłe i rozwleczone.

Od strony podkładu w zwrotkach dzieje się bardzo mało. Beat wyciągający rytm na tych bardzo długich segmentach jest szalenie prosty i przez to zbyt monotonny, aby obronić tempo utworu. Przez to wszystko piosenka wydaje się za długa, a proporcje pomiędzy refrenami i zwrotkami wydają się zaburzone, choć w liczbach to wcale nie musi być prawdą.

No i jeszcze teledysk, który tworzy przed moimi oczami ścianę różu. Z jednej strony pasuje do konwencji piosenki, rozumiem też tę stylizację na Alicję w Krainie Czarów. Ale z drugiej strony, jeżeli ktoś nie szuka aktualnie ładunku różu i wszędobylskiej, nawet nieco przesadzonej delikatności, to nie ma po co do tego klipu wracać, bo właśnie przez tak skrajnie wyspecjalizowaną, zawężoną stylizację, klip jest mniej interesujący.

No i jeszcze na zakończenie "Just the Two of Us".



Ballada o kobiecie popadającej w alkoholizm - całe życie chciałem to usłyszeć. Zaczyna się niewinnie, od filiżanki kawy, a potem - Screw this, I'm getting wasted tonight... Jako osobnik, który nigdy nie próbował zapijania smutków, najwyraźniej nie jestem grupą docelową dla tego utworu. Nie mogę powiedzieć, żeby piosenka była zła. Wręcz przeciwnie, jej brzmienie jest całkiem niezłe, ale nie odczuwam żadnej motywacji, żeby tego słuchać. Ani takie mało dynamiczne ballady nie są moją muzyczną dziedziną, ani tematyka mnie nie porywa. No i jeszcze na dodatek teledysk ściąga całość niebezpiecznie blisko mielizny zwanej telewizyjnym banałem, bo trzeba też zauważyć, że brzmieniowo takich ballad w Korei jest cały wysyp i robią one właśnie za ścieżki dźwiękowe do seriali (tu zaznaczmy - nie telenowel, a seriali czyli tzw. k-dram).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz