czwartek, 29 listopada 2012

Nozomi Sasaki - Kamu To Funyan / LOTTE Fit's CM

Dzisiaj będzie mało tekstu, za to dużo szalonego wideo. Znowu wędrujemy na japońskie terytorium, jednak tym razem bez koreańskiego towarzystwa. Cel? Pooglądamy japońskie reklamy, a raczej serię reklam pewnego produktu. Bardzo możliwe, że już je gdzieś kiedyś widzieliści. Pod klipami na YT jest sporo komentarzy po polsku, niestety...



Po...szaleli, nie? Jest w tych reklamach coś niezwykle sympatycznego i uzależniającego - i nie chodzi tylko o osobę Nozomi Sasaki - modelki, która została jedną z twarzy kampanii reklamowej. Ale to dopiero początek...



Tak, tego jest więcej - dużo, dużo więcej, ale trudno się dziwić. Kampania reklamowa wystartowała w 2009 roku i po 5 miesiącach przyniosła efekt w postaci 40 mln sprzedanych opakowań reklamowanej gumy do żucia. Artykuł na wikipedii twierdzi, że 4 mln rocznie to dobry wynik na japońskim rynku.



Producentem gumy jest azjatycki koncern LOTTE. Firma została założona po drugiej wojnie światowej w Tokio przez Koreańczyka Shin Kyukho. Startowała w branży spożywczej, która z czasem stała się bardzo szeroko pojęta. Aktualnie Korea żyje zmianą "twarzy" LOTTE Liquor, gałęzi koncernu, która - jak łatwo się domyślić - zajmuje się produkcją napojów alkoholowych. W teledysku grupy The SeeYa (>>TUTAJ<<) wielokrotnie pojawia się puszka kawy LOTTE. A od lat kocern działa na wielu innych polach, sprzedając przysłowiowe "mydło, powidło i nieruchomości".



Jak widać, Japończykom nie brakuje pomysłów, by maksymalnie wyeksploatować dosyć prostą formułę reklamy. Ale wróćmy do LOTTE, którego macki sięgają dalej niż myślimy. Jakiś czas temu polska firma E.Wedel stała się częścią doskonale znanej brytyjskiej marki cukierniczej Cadbury. W 2010 Cadbury zostało nabyte przez koncern Kraft foods. I wtedy interweniowała Komisja Europejska.



Tak, tańczące kaktusy... Ale chociaż jest Nozomi. Wracając do wątku E.Wedel. Otóż połączone siły owej firmy z marką Cadbury i pozostałymi markami w rękach koncernu Kraft foods, zdaniem Komisji Europejskiej, groziły destabilizacją rynku słodyczy w Polsce. Dlatego też KE wymogła na Kf odsprzedanie firmy E.Wedel. Kupcem okazał się koncern LOTTE, dla którego jest to pierwsza inwestycja na kontynencie.



Tak, Ptasie Mleczko jest teraz japońsko-koreańskie! Tak samo jak Pawełek i Torcik Wedlowski... Ale nie Delicje. Jakimś dziwnym trafem Kf zachowało sobie prawa do delicji i jeśli zwracacie uwagę na to, co wrzucacie do koszyka, to mogliście zauważyć, że z opakowania Delicji zniknęło logo E.Wedel, natomiast z wedlowskich "delicji" zniknęła nazwa "Delicje". A Wy się ekscytujecie patentami Apple'a...



Jak random, to random. Pozostańmy w temacie Delicji. Oryginalne delicje pochodzą z Anglii, gdzie nazywają się "Jaffa Cakes" - od nazwy gatunku pomarańczy. Na początku lat 90-tych w GB toczyła się ciekawa sprawa dotycząca VAT-u na delicje. Otóż w GB ciastka (biscuits) oblewane czekoladą podlegają wyższemu opodatkowaniu VAT niż ciasta (cakes) oblewane czekoladą.



Pytanie - czy delicje to ciastka, czy miniaturowe ciasta? Rozmiarem i funkcją przypominają ciastka, ale patrząc od strony sztuki kulinarnej - bazą jest ciasto biszkoptowe. Sąd podatkowy analizował różne za i przeciw i ostatecznie ustanowił, że delicje są ciastami i nie podlegają pod wyższy VAT. Podobno na sali sądowej wypieczono wielki "Jaffa Cake", by udowodnić, że to ciasto.



Kończą mi się tematy zastępcze, a reklam jest jeszcze kilka. Są one tak popularne, że doczekały się własnego oficjalnego kanału na YT. Samych spotów jest kilkanaście, ale na kanale filmików jest zdecydowanie więcej. Ludzie z Japonii (i chyba nie tylko) podsyłają swoje wariacje na temat melodii i klipów. W sumie wszystkich filmów na kanale jest ponad 3000 i odtworzono je ponad 87 milionów razy.



Szczerze powiedziawszy, nie wiem, czy to są wszystkie klipy, ale nawigowanie po ichnich playlistach jest skomplikowane, kiedy nie zna się japońskiego, a filmy nierzadko się dublują lub przeplatają z amatorskimi nagraniami. Następny będzie ostatnim, który wrzucę i jest też chyba najnowszym.



I na zakończenie dodam jeszcze jeden filmik, tym razem dłuższy. Otóż modelka z reklamy - Nozomi - wypuściła, we współpracy z grupą Astro, piosenkę inspirowaną motywem muzycznym z reklamy - "Kamu To Funyan". Poza refrenem, który znamy już z reklamy, nie za bardzo da się tego słuchać, ale zawsze można sobie chociaż popatrzeć na Sasaki.



PS
Nozo-nozo-nozomiiii XD

wtorek, 27 listopada 2012

Secret - Magic

Po próbach podboju rynku japońskiego formacja Secret powróciła do Korei. Z odświeżonym wizerunkiem i hitową piosenką "Poison" (>>TUTAJ<<), zespół znów święcił sukcesy. Postanowiono więc iść za ciosem i na 4 grudnia zaplanowano premierę nowego singla "Talk That". Jedną z ciekawszych wiadomości związanych z nową piosenką jest ujawnienie osoby kompozytora i producenta utworu - Shinsadonga Tigera.

Tak, to tylko pseudonim. Facet tak naprawdę nazywa się Lee Ho Yang, ale nie ma to znaczenia. Dla Korei to Shinsadong Tiger i jest synonimem muzycznego sukcesu. W branży nazywają go "Dłonią Midasa" - jakby mało było mu efektownych ksywek. Wypromował już wiele przebojów, niejeden zespół swoje miejsce na rynku zawdzięcza jego utworom. Stoi między innymi za przebojem "Every Night" (>>TUTAJ<<) grupy EXID. Sama formacja jest zresztą jego pomysłem.

Wokół historii powstania niektórych hitów krążą legendy związane z wpatrywaniem się w papier toaletowy, czy układaniem piosenki od zera podczas prezentowania jej zarządowi wytwórni. Oczywiście, trzeba wziąć poprawkę na to, że opowieści te padają z ust człowieka, który każe tytułować się Shinsadong Tiger.

Jednak wracając do tematu. Dla dziewczyn z grupy Secret, "Talk That" nie będzie pierwszą okazją do współpracy z utalentowanym twórcą. Na początku kariery - w 2010 roku - formacja zaśpiewała inną piosenkę jego autorstwa - "Magic" - i był to ich pierwszy prawdziwy przebój.



Nie, nie mam pojęcia, czemu dziewczyny śpiewają "mezik" zamiast "medżik". Ale poza tym utwór jest świetny. Dobra mieszanka R'n'B z brzmieniem retro. W podkładzie słychać instrumenty, a nie jakieś dziwaczne sample i wszystko ładnie współgra. Z jednej strony jest rytm, z drugiej całość fajnie się "buja".

Trochę blado na tym tle wypadają wokale. Nie to, żeby było z nimi coś nie tak - po prostu sam śpiew, choć dobry od strony warsztatu, w całej kompozycji nie zajmuje szczególnie wyeksponowanego miejsca. Raczej ma współbrzmieć z instrumentami, żadna z piosenkarek nie dostaje specjalnie pola by popisać się swoimi umiejętnościami.

Ma to swoje złe i dobre strony. Takie podporządkowanie wokalu pod kompozycję sprawia, że na dłuższą metę utwór staje się nieco wtórny i nie przykuwa już takiej uwagi jak przy pierwszym przesłuchaniu. Dla mnie jest to jednak także plusem. Choć piosenka jest żywa i zwyczajnie dobra pod względem muzycznym, to dzięki temu, że nie jest tak absorbująca, można ją sobie puścić w tle, żeby umilała lekturę czy klepanie w klawiaturę. Wiele jest bardzo dobrych kawałków, które do podobnych zadań się nie nadają.

Teledysk na swój sposób jest świetny. Choć nie ma w nim nic szczególnego, to jest po prostu bardzo dobrze wykonany i pasuje do piosenki. Chociaż przez trzy i pół minuty na ekranie widzimy tylko tańczące wokalistki, to świetny montaż, doskonała praca kamery - która cały czas jest w ruchu - i dobry dobór stylizacji sprawiają, że na całość patrzy się przyjemnie i z zainteresowaniem.

Co tu dużo kryć, czekam z niecierpliwością na nowy teledysk grupy i efekty współpracy z Tigerem, choć coś mi mówi, że tym razem dostaniemy nieco wolniejszą, może trochę bardziej liryczną piosenkę. Może to mylne przeczucie, ale jest coś takiego w obrazie wokalistki siedzącej ze spuszczoną głową w wannie (teaser), co sugeruje, że tym razem melodia nie będzie zbyt skoczna.

POSTSCRIPTUM
Tekst o "Talk That" znajdziecie >>TUTAJ<<.

poniedziałek, 26 listopada 2012

After School - Ah!

Na wiele koreańskich grup bardzo przyjemnie się patrzy, jednak na żadną tak przyjemnie jak na After School. Przy okazji poprzedniego tekstu o tej formacji (>>TUTAJ<<) wspomniałem, że grupa jest pod pewnymi względami specyficzna. Dzisiaj postaram się to wytłumaczyć. Jednocześnie będę starał się nie zamienić tekstu o After School w tekst o Kahi, co może być o wiele trudniejsze.

Żeby dobrze zobrazować, o co w After School chodzi, cofniemy się do samego debiutu grupy  - EP-ka "New Schoolgirl" i promującej go piosenki "Ah!", czyli aż do początku roku 2009. Wytwórnia zapowiedziała grupę jako koreańskie Pussycat Dolls i ta łatka przylgnęła do AS, choć tak naprawdę dopiero w tym roku formacja w jakiś sposób nawiązała swoim wizerunkiem do amerykańskiego pierwowzoru.

Chyba się powtórzę, ale dla mnie to porównanie jest mocno krzywdzące. Primo - za wyjątkiem Nicole Scherzinger, Pussycat Dolls to zbiorowisko paskudnych amerykańskich pasztetów - seksownie wystylizowanych, ale jednak pasztetów. Oprócz liderki, nawet o jednej nie można było powiedzieć, żeby była autentycznie ładna. W Polsce tej klasy prostytutki (przynajmniej część składu PD tym się ponoć kiedyś trudniła) odsyła się na drogi krajowe, a nie na estradę. Po prostu "chamerykański dżrim".

Secundo - jak wyżej napisałem, wizerunek grupy był jednak inny. Owszem, dziewczyny z After School z założenia miały przede wszystkim tańczyć i wyglądać, śpiewanie odgrywało rolę drugorzędną. Jednak w burleskowe wdzianka grupa wbiła się dopiero 2 lata po debiucie, przy okazji kolaboracji z japońską wokalistką Namie Amuro. Na rynku koreańskim na podobną stylizację grupa zdecydowała się dopiero w tym roku.

Słowo "School" w nazwie formacji też jest kiepskim tropem co do wizerunku. Poza teledyskiem do "Ah!", grupa nie nosiła szkolnych mundurków (no może przy okazji jakiegoś tanecznego covera w jednym z programów telewizyjnych). Więc jaki jest wizerunek After School?

Trudne pytanie, bo przy okazji promocji różnych utworów podlegał on pewnym korektom, jednak zaryzykuję nazwanie tego wizerunku dojrzałym. Grupa stroniła raczej od wszechobecnego w Azji aegyo. Tyczy się to nie tylko samego wyglądu wokalistek, ale także ich repertuaru muzycznego, który jest mieszanką żywych, drapieżnych, tanecznych piosenek i całkiem chwytliwych ballad.

Jeżeli miałbym w czymś upatrywać podobieństwa między After School i Pussycat Dolls, to w jednym - w eksponowanej roli liderki formacji. Tak jak Pussycat Dolls było tłem dla Scherzinger, tak After School w dużym stopniu zależało od swojej liderki Park Kahi. Swoją drogą, to całkiem zabawne, że jeśli nie najlepszą, to na pewno najbardziej wszechstronną wokalistką w całym After School była dziewczyna, która przez lata występowała na scenie jako... tancerka.

Ale zaraz, zaraz. Dlaczego ja używam czasu przeszłego? Przecież formacja istnieje, a i z Kahi nic się nie stało. Wyjaśnię to za chwilę, najpierw teledysk. Kto zajrzał do poprzedniego tekstu i obejrzał tamten klip, łatwo zauważy, że coś jest nie tak.



Tak, w klipie do "Rambling Girls" zespół liczy sobie 8 niewiast, tutaj jest ich zaledwie 5. Jeżeli ktoś przyjrzał się bardziej wnikliwie, zauważył też, że dwie z piątki wykonującej "Ah!" nie pojawiają się w "Rambling Girls".

Dzieje się tak, ponieważ wytwórnia zakładając formację przyjęła model "akademii" - po części stąd wzięła się nazwa grupy. Oryginalną piątkę tworzyła Kahi oraz osobiście przez nią dobrane do współpracy Jooyeon, Jungah, Bekah i Soyoung. Założeniem wytwórni było promowanie artystek poprzez występy w grupie, a następnie promowanie ich solowej działalności.

Jak na razie plan realizują tak sobie. Wiele spośród aktualnych członkiń grupy przejawia różnorodne talenty i realizuje się na różnych polach, jednak odcięcie ich od pępowiny After School w większości oznaczałoby ich koniec jako wokalistek. Pierwsza zespół opuściła Soyoung, która w AS nie wytrzymała nawet roku i została aktorką.

Większe nadzieje można było wiązać z raperką grupy - Bekah, która "promocję" otrzymała tuż przed startem japońskich wojaży latem 2011 roku. Ale i ona zniknęła ze sceny muzycznej, wypuszczając jedynie jeden utwór tuż po zakończeniu "nauki" w After School. Podobno ma powrócić do show-biznesu jako projektantka.

W tym roku wytwórnia zdecydowała się na bardzo odważny ruch. W maju ogłoszono, że z początkiem września "absolwentką" zostanie założycielka i liderka grupy - Kahi. Z jednej strony posunięcie wydaje się rozsądne - ja kobietom w metryki nie patrzę, ale Kahi to rocznik 1980... Najwyższa pora na karierę solową, tym bardziej, że ma ona dość talentu i scenicznej charyzmy, żeby udźwignąć występy w pojedynkę.

Wytłumaczyłem już ubytki w składzie After School, ale przecież grupa przez 4 lata funkcjonowania rozrosła się z 5 do 8 osób. Skąd więc nowe twarze? Ano, wytwórnia wyławia potencjalne kandydatki, szkoli je przed debiutem, a z czasem te najlepsze włącza do zespołu. Na zapleczu "akademii" funkcjonuje jeszcze jedna "akademia".

Jeszcze przed odejściem Soyoung grupę poszerzono o Uee. W miejsce pierwszej absolwentki ściągnięto dwie nowe twarze - Rainę i Nanę, a chwilę później także Lizzy. Ta trójka utworzyła pododdział grupy - Orange Caramel. Przez moment After School składało się z dziewięciu wokalistek, bo nim grupę opuściła Bekah, do formacji włączono E-Young. Z podobnym wyprzedzeniem Kahi zastąpił najnowszy nabytek AS - Kaeun.

Ha! Udało się nie napisać tekstu o Kahi. Ale udało się także nie napisać tekstu o tytułowej piosence. W telegraficznym skrócie - utwór jest sympatyczny. Rytmiczny, nieskomplikowany, ale dobrze wyprodukowany, więc nie trąci tandetą, czego nie można powiedzieć o drugim singlu grupy - "Diva!". Wizualnie też jest przyjemnie, szczególnie miło patrzy się na brzuch Kahi - wyrzeźbiony, ale nie do przesady.

Co tu dużo kryć - całość tworzy przebojową mieszankę, co może umknąć ze względu na kiepską jakość znalezionego przeze mnie nagrania (2009 - wtedy Youtube był na dyskietkach, a velociraptory nie miały jeszcze piór). Dlatego...

BONUS
Wersja live w "japońskim" składzie.


sobota, 24 listopada 2012

The SeeYa - Be With You

Nie wiem czemu, ale długo zbierałem się w sobie, żeby napisać coś o tej piosence. Wpadła mi w ucho od pierwszego przesłuchania - ponad tydzień temu. Zdecydowanie jest w tym utworze coś przebojowego, ale jest też coś dziwnego. A może inaczej - w tej piosence nie ma czegoś dziwnego, po prostu cała kompozycja - sam jej pomysł - jest nieszablonowy.

Utwór, tak od strony słów, jak i od strony wokalu, ma raczej poważny, nawet nieco melodramatyczny, wydźwięk. Piosenka opowiada o miłości dwojga ludzi, którzy nie potrafią porzucić swojego uczucia, ale jednocześnie nie mogą być ze sobą. Nieustannie cierpią, bez względu na to czy są razem, czy osobno. Nastrój udziela się samym wokalom, które brzmią melancholijnie, nawet nieco rozpaczliwie i świetnie komponują się ze słowami.

Sęk w tym, że całość nie jest jakąś powolną balladą. Wręcz przeciwnie, za podkład służą silne, rytmiczne dźwięki, które narzucają piosence spore tempo. W brzmienie podkładu świetnie wpisuje się męski, basowy głos Taewoona z formacji SPEED, który towarzyszy wokalistkom w głównej wersji piosenki. Jednocześnie podkład, jak i głos piosenkarza, wyraźnie kontrastują z wokalami grupy. W moim odczuciu jest to kontrast pozytywny, który czyni piosenkę zdecydowanie ciekawszą, ale wiele osób to zróżnicowanie może odrzucić.

Istnieje też druga wersja piosenki, w której głos Taewoona słychać jedynie w podkładzie, podczas gdy jego partie wykonuje jedna z dziewczyn z grupy. Do piosenki powstały też dwa teledyski. Pierwszy do wersji z Taewoonem, drugi... Sęk w tym, że pierwszy jest nudny jak przeciętny mecz polskiej Ekstraklasy, za to drugi trwa blisko 9 minut, opowiada odrębną historię i zawiera obie wersje piosenki.

Długo zastanawiałem się w jakiej kolejności przedstawić oba teledyski tak, żeby było to z korzyścią dla piosenki. Więc zrobię tak - najpierw dam wersję krótszą. Jeżeli ktoś jest zdecydowany zainwestować 9 minut czasu w wersję dłuższą, która jako całość robi większe wrażenie, powinien na razie ominąć krótszą wersję. Jeżeli kogoś interesuje tylko piosenka, może śmiało poprzestać na krótszym klipie, bo wersja piosenki z Taewoonem jest wersją lepszą.



Co tu dużo mówić o tym klipie. Ciemny, odrażający pokój, kiecki jak na pogrzeb i choreografia jak u autystycznego dziecka po odstawieniu prozaku. W nastrój piosenki wszystko wpisuje się świetnie, ale patrzeć za bardzo nie ma na co. A tak, jakaś laska mierzy do nas z pistoletu, ale chyba nie pociąga za spust. Nie ma krewki, więc jak na Koreę - "sofcik".

Zanim zapodam dłuższy klip, jeszcze kilka słów o samym zespole. Piosenka "Be With You" to debiut grupy, choć jeśli wklepiemy nazwę formacji w google, to zaleje nas powódź wyników. Jest tak dlatego, że wcześniej w Korei pod skrzydłami tej samej wytwórni funkcjonowała formacja o nazwie "SeeYa". Grupa była bardzo popularna, ale ostatecznie rozpadła się w 2011 roku. Nowa formacja składa się z innych wokalistek i jak na razie z poprzednią grupą łączy ją przede wszystkim zamiłowanie do długich teledysków.



Nie, to nie jest materiał zapożyczony z jakiegoś filmu, czy serialu. Po prostu ktoś przysiadł i nakręcił taki teledysk do piosenki. W Korei to całkiem normalne, spora część poważniejszych piosenek kończy z teledyskiem w tzw. "Drama Version" czyli pełnoprawnym krótkim metrażem, nierzadko trwającym nawet ponad 10 minut.

Ten teledysk na pewno nie jest szczytowym osiągnięciem branży w tej dziedzinie. Gdyby nie pointa, finałowe sceny z gaz-rurką byłyby nawet w stanie roztrwonić nastrojową i zgrabnie przeprowadzoną narrację wcześniejszych scen. Przez większość teledysku taka-sobie produkcja nie przeszkadza, bo obraz dobrze sprzedaje emocje i historię, ale kiedy pięść przelatuje pół metra od twarzy, wszystko zaczyna pachnieć swojskim banałem rodem z "Klanu" czy innego "M jak Miejcie litość".

Na szczęście sam finał wymazuje to uczucie. Może nie powala na kolana, ani tym bardziej nie rozsadza czaszki, nie mówiąc o zamienianiu mózgu w papkę, ale w kontekście całej historii daje troszkę do myślenia i jest satysfakcjonujący - nie jest to bajkowy banał "i żyli długo i szczęśliwie". No, i po raz kolejny dostajemy lekcję, że nie warto być facetem w koreańskim teledysku. Chociaż obaj i tak skończyli lepiej niż jeden gość z klipu, który cały czas trzymam w odwodzie.

czwartek, 22 listopada 2012

Orange Caramel - Yasashii Akuma / My Sweet Devil

Jakiś miesiąc temu pisałem >>TUTAJ<< o najnowszym nagraniu grupy Orange Caramel - "Lipstick". Wspominałem wtedy o specyficznym wizerunku grupy i jej odbiorze w Japonii. Ponieważ "Happy Virus", jak czasem nazywa się formację, już za momencik znowu zainfekuje kraj kwitnącej wiśni swoim drugim singlem, postanowiłem najpierw przedstawić krążek, którym grupa debiutowała na tym specyficznym rynku.

Takie wprowadzenie wydaje mi się tym bardziej potrzebne, ponieważ metoda działania grupy w Japonii jest nietypowa. Biorąc pod uwagę charakterystykę formacji, na pierwszy rzut oka może nawet wydawać się nielogiczna. A jednak jest spójna, wydaje się przemyślana i najpewniej przyniesie sukces.

Jak wspominałem w poprzednim wpisie o tej grupie, jej wizerunek jest nieco szalony, kolorowy, przesłodzony i pod pewnymi względami zdziecinniały. W skrócie - wszyscy w Korei byli przekonani, że Orange Caramel jest bardziej japońskie niż koreańskie. Co nie przeszkodziło grupie w odniesieniu sporego sukcesu na rodzimym rynku, kto wie czy nie większego niż macierzysta formacja - After School.

Tymczasem, reklamowana jako międzynarodowa podgrupa After School, formacja Orange Caramel atakowała różne azjatyckie rynki - Chiny, Tajwan, Filipiny. Ale od Japonii trzymała się z daleka. To było nieco dziwne. Oczywiście - rynek japoński jest niezwykle specyficzny i wymagający, ale także niezwykle lukratywny. Poważniejszym rynkiem zbytu dla fonografii jest na świecie tylko USA. A Orange Caramel od swojego debiutu wyglądał, jakby powstał tylko z myślą o zawojowaniu Japonii.

Jednak wydawca, jak i sama formacja, do tej eskapady zabierały się jak pies do jeża. Choć grupę utworzono w 2010 roku, dopiero w marcu 2012 roku światło dzienne ujrzało pierwsze japońskie nagranie - przetłumaczona wersja piosenki "Shanghai Romance" (więcej o koreańskim oryginale >>TUTAJ<<). Ale nie był to nawet samodzielny singiel, a jedynie bonusowe nagranie doczepione do albumu "Playgirlz" formacji After School. Utwór spotkał się z pozytywnym odbiorem, chociaż tłumaczenie na japoński brzmieniu piosenki nie służyło.

Dopiero we wrześniu tego roku zdecydowano się wypuścić pierwszy japoński singiel grupy. Jednak podejście wydawcy było dosyć specyficzne. Piosence towarzyszyła znikoma promocja, ponieważ Orange Caramel nie miało nawet zbytnio czasu, by pofatygować się do Japonii - tydzień po premierze tego singla w Korei do sprzedaży miał trafić pierwszy pełny album grupy - "Lipstick" - i na promocji tego krążka dziewczyny skoncentrowały swoje wysiłki.

Co więcej, zaniedbany debiutancki singiel nie był promowany poprzez któryś z dotychczasowych przebojów grupy, a przez całkowicie nowe nagranie. Wydaje się to sporym hazardem, jednak po bliższym przyjrzeniu się sprawie, decyzję łatwiej zrozumieć, a może nawet należy pochwalić.

Po pierwsze - tłumaczenia piosenek rzadko się sprawdzają. Nawet największe przeboje poddane tłumaczeniu na inny język, gdzieś tracą cząstkę swojego brzmienia i choć nierzadko odnoszą sukces, popychane siłą popularności swojego pierwowzoru, to muzycznie przy oryginale zazwyczaj wypadają blado.

Po drugie - ryzyko związane z nową piosenką ograniczono do minimum. Zamiast stworzyć nową kompozycję, zdecydowano się na cover japońskiej piosenki z lat 70-tych. Wybór padł na przebój grupy Candies - "Yasashii Akuma" lub - jak kto woli - "My Sweet Devil". Wybór z wielu powodów niezwykle trafny. Oba zespoły to żeńskie tercety, nazwy obydwu grup podobnie się kojarzą, to słodkie skojarzenie dodatkowo akcentuje tytuł piosenki. To niby drobiazgi, ale pozwoliły utrwalić wizerunek grupy w świadomości japońskich odbiorców.

Co do samej piosenki, to nawet w oryginalnej formie pasowała ona do stylu Orange Caramel, jednak producencie zdecydowali się dosyć mocno zmodyfikować jej brzmienie. W nowej wersji jest nieco mniej pazura, akcent bardziej rozkłada się na "sweet" niż na "devil". I choć całość brzmi (i wygląda) teraz bardziej jak nyan cat na sterydach, to - o zgrozo - to działa.



Kto zobaczył i posłuchał albo puszcza sobie to jeszcze raz, albo jest w drodze do najbliższego, pubu żeby się odzerować i jak najszybciej zapomnieć. Zapętlony, elektroniczny podkład balansujące na granicy obłędu - jak napisałem wyżej - nyan cat w przebraniu. Japończycy nazwali to świeżym brzmieniem, a w pierwszym tygodniu singiel nawet dobrze się sprzedawał.

Co do strony wizualnej. Co tu dużo kryć - "przesłaniem" klipu miały być wdzięczące się do kamery dziewczyny i napis za ich plecami. Nie wiem jak napis, ale dziewczynom się udało. Fruwające owoce, osoby kręcące klip - to tylko dodatek. Tak jak niebieskie strusie przebiegające ekran pod koniec klipu. Gdybym nie wiedział lepiej, powiedziałbym, że to było dziwne nawet jak na japońskie standardy.

Chociaż utwór w wykonaniu Orange Caramel nie stał się wielkim przebojem, to zaistniał w świadomości Japończyków i wytwórnia postanowiła pójść za ciosem. W grudniu ukaże się drugi japoński singiel grupy - w aż czterech wersjach różniących się zawartością dodatkowego krążka. Na singlu znajdzie się japońska wersja ostatniego przeboju grupy - "Lipstick", ale także nowe nagranie dedykowane na japoński rynek.

Wytwórnia postawiła na spójność i znów Orange Caramel wykona cover, znów bardzo znanej piosenki, tym razem z lat 80-tych. No i znaleziono pretekst, żeby zostawić dziewczynom na głowach rogi, chociaż tym razem nie są diabelskie, a ogrze. Nowa piosenka Orange Caramel to "Lamu no Love Song" czyli motyw z kultowego anime "Urusei Yatsura".

W sieci można już zobaczyć pierwsze 1,5 minuty klipu, jednak ponieważ wydawnictwo jest japońskie, na YT pełną wersję klipu zobaczymy dopiero, kiedy ktoś umieści ją nieoficjalnie. Dzisiaj tego wycinka nie zaprezentuję, poczekam na pełną wersję klipu - kto chce, może poszukać na profilu YT wydawcy - Avex Network. Zamiast tego...

BONUS
Candies - "Yasashii Akuma"


środa, 21 listopada 2012

Spica - Lonely

Na początku tego roku, na już bogatym koreańskim rynku, debiutowała kolejna żeńska formacja - Spica. Już sama nazwa sugeruje, że rynek jest nieco zatłoczony - nie starczyło nazw na oczywiste kobiece referencje, więc sięgnięto do astronomii. Spica to najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Panny. Czy same wokalistki osiągnęły status gwiazd?

Raczej nie. Choć grupa zdążyła wydać w sumie już dwa minialbumy i aż cztery teledyski (co wiąże się z czterema singlami - dwoma fizycznymi i dwoma cyfrowymi) to na szczyty list przebojów nie dotarł żaden z nich. Inaczej może być z ich nowym nagraniem promującym trzeci kompakt grupy.

Do tej pory grupa silnie wzorowała się muzycznie i wizualnie na Europie i Stanach. Np. "I'll Be There" brzmi i wygląda jak Spice Girls. Inspiracje są tak wyraźne, że momentami ocierają się o plagiat. Jednak, choć wokalistki dysponują solidnymi głosami, to dostarczone im kompozycje były, choć nieźle wyprodukowane, to jednak nijakie lub mało chwytliwe i sukcesu zapewnić nie mogły.

Zdecydowanie tego samego nie można powiedzieć o utworze "Lonely". Wciąż gdzieś w tym wszystkim pobrzmiewa więcej inspiracji niż autorskiego pomysłu, ale jest już zdecydowanie bardziej wyraziście. Piosenka to mieszanka retro - w wielu jego aspektach, od warstwy kompozycji, poprzez estetykę, aż po sam koncept wizerunku żeńskiej grupy wokalnej - z bardziej nowoczesnym podejściem. Całość wieńczy rytmiczny, ale i melodyjny, a przy tym bardzo chwytliwy refren.



Najsłabszym punktem piosenki jest dla mnie podkład. Nie mam nic do jego kompozycji, ale użyte dźwięki jakoś nie brzmią w moich uszach. Z jednej strony są oryginalne, różnorodne, ale z drugiej strony nieco zbytnio udziwnione i przekombinowane. Kilka efektów mniej, albo chociaż ich subtelniejsze aplikowanie i pewnie podkład brzmiałby solidniej.

Tym bardziej, że podkład nie powinien w tym utworze tak bardzo wybijać się na pierwszy plan. Siłą piosenki zdecydowanie są wokale. Dziewczyny mają silne, dobrze współbrzmiące głosy. Do tego nawet sekcje rapowane są jak najbardziej strawne, bo pobrzmiewa w nich pewna doza charyzmy. To nie nijaka melorecytacja. Sam tekst też jest niezły, niebanalnie sformułowany (tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<).

Od strony wizualnej też nie ma się do czego przyczepić. Teledysk może nie porywa, ale choć monotematyczny i dosyć prosty, to wizualnie jest dostatecznie bogaty i umiejętnie wystylizowany, by móc obejrzeć go bez znudzenia. Fajnie dobrana kolorystyka, stylistyczna spójność, dużo rekwizytów i tylko roślinność kiepsko się w tym wszystkim prezentuje. Nawet jeżeli nie jest sztuczna, to na taką wygląda.

Piosenka ma wszystkie zadatki, by zostać przebojem, ale ma także jeden feler - czas wydania. W tej chwili w Korei króluje Lee Hi z utworem "1, 2, 3, 4" (więcej o piosenkarce i piosence >>TUTAJ<<). Młodziutka wokalistka urzekła naród swoim soulowym przebojem i od 3 tygodni nie opuszcza pierwszych miejsc list przebojów.

wtorek, 13 listopada 2012

IU - Only I Didn't Know

Od dawna chciałem przedstawić którąś z piosenek tej młodej artystki, ale nie potrafiłem zdecydować, którą wybrać na początek. Zacząć od jej debiutu w wieku lat 15? Może od B-side'owej (szczerze wątpię żeby to było prawdziwe słowo) piosenki, którą mnie do siebie przekonała? A może zacząć od jej fenomenalnych akustycznych coverów piosenek innych wykonawców?

Koniec końców stanęło na czymś innym - na jej chyba najdojrzalszym nagraniu jak do tej pory. Nie chodzi tu o dojrzałość muzyczną, bo tego typu utwory wokalistka wykonuje właściwie od początku swojej kariery. Dojrzałość w tym wypadku bardziej odnosi się do warstwy lirycznej i emocjonalnej utworu, ale także do warstwy wizualnej - do wideoklipu.

Powody takiego wyboru są dwa. Jeden to oczywiste skojarzenie z poprzednim klipem, który tu opisywałem - "Dripping Tears" w wykonaniu Son Dam Bi (>>TUTAJ<<). Przy czym podobieństwo bynajmniej nie jest muzyczne, oba utwory to zupełnie różne ligi. Drugi powód to pewna sytuacja, która ostatnio wyniknęła wokół wokalistki. Patrząc przez pryzmat jej twórczości, zastanawiam się, czy czasem owej sytuacji sama celowo nie zaaranżowała.

Ale na chwilę pozostawmy tematy poboczne i zajmijmy się samym utworem i teledyskiem, bo zdecydowanie są tego warte. Piosenka pochodzi z singla "Real+" wydanego w 2011 roku. IU miała wtedy niespełna 18 lat, tym bardziej imponuje sposób, w jaki poradziła sobie z tą nastrojową balladą.

Poniżej znajdziecie osadzony teledysk w pierwotnej, sfabularyzowanej, formie. Ten wariant jest po prostu lepszy, zarówno technicznie - od strony montażu - jak i bardziej artystycznie - pod względem oddawania emocji. Jednak dla osoby niewładającej językiem koreańskim ma też minus w postaci przegadanego intra - dosyć istotnego dla teledysku, nieistotnego dla piosenki.

Zachęcam do przecierpienia tego fragmentu, ale jeżeli ktoś koniecznie chce go przeskoczyć, to kończy się on w okolicach 0:50. Właściwa piosenka zaczyna się po 1:20, ale odradzam skakanie tak daleko, bo wyrywa teledysk całkowicie z kontekstu.

Jeżeli kogoś stanowczo nie interesuje teledysk, może poszukać niżej w tekście drugiego osadzonego wideo z klipem wyedytowanym tak, by nie zawierał fabuły i skróconym do długości trwania piosenki. Odradzam takie rozwiązanie, ale jeśli ktoś bardzo chce, informuję o takiej możliwości.

Co do pełnej wersji klipu - jedna uwaga. W trakcie wywiadu w intrze bohaterka klipu mówi o dziwnej pogodzie, która ma panować za oknem i o tym, że zazwyczaj przy takiej pogodzie ktoś ją odwiedza. Co mówi na końcu klipu? To napiszę po teledysku.



Zamykanie zakochanych dziewczyn w zakładach psychiatrycznych najwyraźniej musi być całkiem popularne w Korei, bo to już drugi taki teledysk, który widzę. Ale żarty na bok. Piosenka całkiem zgrabnie i niebanalnie opowiada historię udawanej miłości i złamanego serca, która jest w stanie żyć własnym życiem wyjęta z kontekstu teledysku. Jeżeli kogoś interesują konkrety >>TUTAJ<< wersja z polskimi napisami (tylko do piosenki).

Nawet bez znajomości słów, w uszy rzuca się ilość emocji sprzedawanych przez IU. Nieważne czy porusza się po niskich rejestrach, czy przechodzi w te wyższe, gdzieś w tych wyśpiewywanych przez nią słowach czai się ładunek, który trafia dalej niż narząd słuchu i wywołuje ciarki na plecach. Efekt jest jeszcze silniejszy, kiedy widzę o czym śpiewa, a to przecież jeszcze nastolatka. Siła jej ekspresji w tej piosence jest naprawdę zdumiewająca.

Sama kompozycja pełni swoją funkcję. Jest dobra - melodyjna, spójna, a przy tym zróżnicowana. Choć pomaga akcentować pewne fragmenty piosenki, nigdy nie wyrasta przed wokal, co wydaje się całkiem rozsądne.

A co z teledyskiem? Bohaterka jest w szpitalu psychiatrycznym i nawyraźniej cierpi na jakieś przywidzenia - prześladuje ją widmo jakiegoś starszego mężczyzny. Lekarze są przekonani, że to jej ojciec. Na zakończenie klipu pada pytanie - Zdajesz sobie sprawę, że Twój ojciec odszedł (umarł)?  - Ale on jeszcze do mnie wróci - odpowiada dziewczyna - Co ciekawe, wszyscy myślą, że ten mężczyzna to mój ojciec. Ale to nie jest mój ojciec.

I w ten piękny sposób teledysk wywołał niemałą burzę. Wielu ludzi sugerowało nawet, że chodzi o kazirodztwo. Wytwórnia szybko to zdementowała, utrzymując że szalona dziewczyna z teledysku akurat w tym aspekcie trzyma się rzeczywistości i że nie należy doszukiwać się tak dalekoidących interpretacji.

Jednak niewiele to pomogło. Mówimy o Korei - kraju, w którym może i kobiety nie noszą bezkształtnych worków po ziemniakach, ani nawet zjednoczone kolory moheru nie cieszą się aż taką popularnością jak u nas, ale jednak kraju mocno konserwatywnym w tematach obyczajowości. Interpretacja "to nie jest jej ojciec, tylko jakiś inny starszy facet" jest tam niewiele lepsza, bo na związki z dużą różnicą wieku jednak wciąż krzywo się tam patrzy.

Zestawiając ten teledysk z osobą piosenkarki - bądź co bądź jeszcze nastolatki, w dodatku usilnie stylizowanej przez wytwórnię na niewinną (przylgnęło nawet do niej miano "młodszej siostry narodu") - można sobie wyobrazić, że reakcja była tym głośniejsza.

Wytwórnia wybrnęła z tego nawet zgrabnie, wypuszczając drugą wersję teledysku, o której wspominałem już wyżej. Całkiem pozbawioną wątku fabularnego. Było to wyjście o tyle zręczne, że w wypadku rozszerzonych fabularnie teledysków dosyć powszechną praktyką jest wypuszczanie wersji okrojonej do wykonania piosenki. Inna sprawa, że dotyczy głównie utworów tanecznych, gdzie alternatywny teledysk ma lepiej pokazywać przygotowaną choreografię. Tutaj mamy do czynienia z nie do końca sprawnym montażem już istniejących ujęć.



Na początku wspomniałem też o pewnej sytuacji, która wyniknęła wokół wokalistki. Wg naszych standardów jest to sytuacja, wg standardów koreańskich coś na miarę skandalu. Na krótko na twitterze wokalistki mignęła fotka, na której... Nie za dużo widać. Jest część twarzy wokalistki, po ramionach można by spekulować, że ubranej w piżamę. Obok niej widać jednego z K-popowych wokalistów, od dawna podejrzanego o związek z IU. Prawdopodobnie bez piżamy, możliwe nawet, że bez niczego, ale poprzestać można na tym, że wygląda jakby nie miał na sobie żadnej koszuli.

Twarde, ani nawet miękkie, porno to to nie jest - ale kontekst łóżkowy jest mocno wyczuwalny. Zdjęcie szybko zniknęło, ale wiatr zasiano. Pytanie - kto zbierze burzę? Jak wspomniałem, Korea to kraj konserwatywny, seks pozamałżeński - nie to, że nie istnieje - ale pozostaje wyrugowany, przynajmniej ze sfery życia publicznego. Tym bardziej w kontekście 19-letniej wokalistki, stylizowanej na bardziej niewinną niż jest, takie zdjęcie musiało wywołać dyskusję.

Wytwórnia piosenkarki wystosowała jakieś bzdurne oświadczenie, że zdjęcie wykonano latem zeszłego roku, kiedy wokalista odwiedzał chorą IU w domu. Nie dość, że przekombinowane, to jeszcze niczego nie tłumaczy. Wytwórnia piosenkarza ograniczyła się do przytaknięcia kolegom po fachu. A ja się zastanawiam, czy IU nie zrobiła tego wszystkiego celowo?

Piosenkarka debiutowała w młodym wieku, więc siłą rzeczy startowała z dziewczęcym wizerunkiem, który przez lata funkcjonowania nie tylko jako piosenkarka, ale także aktorka, stał się jej drugą skórą. Tymczasem dziewczyna wydoroślała, ma nieprzeciętny talent wokalny, który już dostrzeżono na świecie. W tym roku IU dała koncert z orkiestrą symfoniczną w Orchard Hall tokijskiego kompleksu Bunkamura - jednej z bardziej prestiżowych scen na kontynencie.

Czy dziwne byłoby, gdyby chciała uciec od wizerunku wiecznej dziewczynki, owej "młodszej siostry narodu" i poprowadzić dojrzalszą karierę. Nierzadko show-biznes porównywany jest do niewolnictwa. Artyści przez większość czasu chałturzą pod dyktando wytwórni, które z kolei patrzą na zyski, a nie na sztukę. Jak długo jakieś podejście się sprawdza, tak długo będzie eksploatowane i nikt nie pomyśli o zmianie. Jeżeli IU chciałaby zerwać z wizerunkiem grzecznej dziewczynki, to tylko poprzez samodzielne jego zniszczenie. Taka fotka to mało radykalny, ale skuteczny krok w tym kierunku.

niedziela, 11 listopada 2012

Son Dam Bi - Dripping Tears

Son Dam Bi jest jedną z tych wokalistek, których nie tyle nie lubię, co staram się nie słuchać. Nie śpiewa źle, a jej piosenki są nawet na jakimś poziomie przebojowe, ale brzmieniowo to kompletnie nie moja bajka. Od strony podkładu to takie rytmiczne byleco, jakiego całkiem sporo produkuje się na zachodzie.

Jednak w Korei Son Dam Bi ma całkiem niezłą markę. Jako piosenkarka debiutowała w 2008 roku i swojego czasu robiła nawet sporą karierę. Jednak od dwóch lat pozostawała nieaktywna na rynku fonograficznym i jej powrót na scenę z czwartym mini-albumem urósł do rangi jednego z bardziej oczekiwanych wydarzeń końca roku.

Przyznam się bez bicia - to wciąż nie są moje klimaty, ale z drugiej strony ja jestem osobą, która na myśl o klubie snuje plany a'la finał "Parszywej dwunastki" (połączenie granatów, szybów wentylacyjnych i ciasno stłoczonych ludzi). Jeśli idzie o skoczne rytmy pod mniej lub bardziej zorganizowane wywijanie kończynami - zdecydowanie nie jestem autorytetem. Dla mnie dźwiękowo jest po prostu zbyt prosto i zbyt ubogo.

Tym bardziej przeraża mnie fakt, że już pod koniec pierwszego przesłuchania ta piosenka jakimś cudem wpadła mi w ucho i z każdym kolejnym podoba mi się tylko bardziej. Nie wiem - bójcie się, bo może mózg od słuchania tego podlega jakiejś degradacji. - Toż to banał! - krzyczy mózg. - Zamknij się i daj słuchać - odpowiadają uszy.

Najgorsze w tym wewnętrznym sporze narządów jest to, że doprowadziła do niego trzecia strona - oczy. Teledysk zaczyna się intrygująco, potem, z pozoru, robi się normalny - ale to tylko dym w oczy, próba uśpienia czujności widza. Gdzieś tak w połowie klipu szaleństwo powraca - Co ja paczę - zastanawia się mózg, a oczy "paczą" dalej.



Tak, to jest jeden z tych klipów, po których zaczynasz współczuć rodzinom autorów. Miejmy nadzieję, że stoją za nim winne wszystkiemu narkotyki, a nie życiowa trauma. Trzeba jednak przyznać, że wizualnie osiągnięto swój cel. Klip sam ciśnie na usta słowo "szaleństwo".

Intensywnie kraciaste kostiumy zakrywające całe ciało - nie, to zbyt mało szalone! Doklejmy im mysie uszy i każmy tańczyć w szpitalu psychiatrycznym. A potem naślijmy na nie zamaskowany personel szpitala uzbrojony w pałki. Kierunek myślowy był ewidentnie dobry, ale efekty nie przekonywały twórców, więc jeszcze dodali wokalistce różowy pierzasty kostium. - Jeżeli ktoś nie uzna tego za szalone, to przynajmniej doceni, że się staraliśmy - musieli pomyśleć twórcy.

Zanim popełnię jeszcze kilka zdań o teledysku, który w gruncie rzeczy podoba mi się bardziej niż piosenka, napomknę może o słowach piosenki. Otóż nie mają one większego związku z tym, co widzimy na ekranie. Son Dam Bi śpiewa o tym, że nie ma przy niej jej faceta, jak w nocy kapią, kapią jej łzy i jak kapie, kapie jej miłość. Całość ma prawie 4 minuty i naprawdę tekstu jest niewiele więcej. Nie wierzycie, to sprawdźcie >>TUTAJ<<.

Jak więc wytłumaczyć eksplodującą wodę? Czyżby czaiły się w niej jakieś rekiny, które niewidzialny Batman potraktował sprejem przeciwko rekinom? A może wymyślił sprej przeciwko wodzie? Z Batmanem nigdy nic nie wiadomo.

Nie wiecie, o czym mówię?



Kpię sobie, ale tak naprawdę mam sporo podziwu dla twórców. Całkiem skromnym nakładem wizualnym przedstawili szaleństwo w sposób plastyczny - momentami uderzający w widza grozą obłędu, momentami subtelnie, przy pierwszym obejrzeniu niemal niedostrzegalnie, sugerując skrywaną paranoję. A całość zamyka obraz odzyskanego pozornego spokoju w jakimś wewnętrznym świecie.

Właśnie ten skromny nakład jest chyba tutaj kluczem do sukcesu. Próbując obrazować szaleństwo, łatwo popchnąć się w kierunku sztucznej przesadności z czapkami z bananów, na które nie zawsze jest miejsce w obrazie. Prawdziwy obłęd to często pająki, których nie ma, czy twarze zakryte cieniami i maskami. Takie sceny, jak ta w szpitalu, szokują, ale gdyby tylko z nich zbudować teledysk, efekt byłby dużo gorszy.

Ale samo stworzenie dobrego obrazu to w teledysku dopiero połowa sukcesu, bo dopiero efekt jego połączenia z piosenką zadecyduje o powodzeniu. Tutaj dopiero stwierdzam, że twórcy wzbili się na wyżyny możliwości. Piosenka jest z grubsza o niczym, muzycznie też nie powala na kolana, w dodatku reprezentuje nurt muzyczny, którym zwyczajnie się nie interesuję. A teledysk mimo to dał radę wcisnąć mi tę piosenkę do głowy na tyle, że kończąc pisać ten tekst, jestem skłonny przyznać, że jest niezła.

Gain - Bloom

Ostatnie miesiące przyniosły kilka kontrowersyjnych klipów (przynajmniej wg koreańskich standardów). Najpierw we wrześniu formacja Secret powróciła w nowej ostrzejszej stylizacji z piosenką "Poison" (>>TUTAJ<<). Miesiąc później zaatakowała znana z nęcenia seksapilem HyunA ze swoim kawałkiem "Ice Cream" (>>TUTAJ<<). Jednak cała piątka dziewczyn została zamieciona pod dywan przez GaIn.

Wokalistka, której macierzystą formacją jest słynąca z kontrowersji grupa Brown Eyed Girls, poszła o krok dalej niż koleżanki z Secret czy HyunA. Podczas gdy one bawiły się dekoltami i odważniejszym tańcem, GaIn w swoim klipie umieściła scenę seksu. Skreśl, wróć - to nie tak. To brzmi jakby w jakimś teledysku do jakiejś piosenki pojawiała się nagle scena seksu.

Ujmijmy to inaczej - GaIn zrobiła piosenkę i teledysk O seksie, w którym to teledysku pojawia się także scena seksu (i nie tylko). Tylko nie ostrzcie sobie zębów na jakieś twarde porno, czy inne "full frontal nudity". Nie, ona podeszła do tematu - owszem - bezpośrednio, ale od strony raczej zaniedbywanej w popkulturze i... Odniosła sukces. Piosenka radziła sobie całkiem nieźle na listach przebojów, a za teledysk wokalistka usłyszyła chyba więcej pochwał niż słów krytyki.

Zanim poczęstuję Was klipem - jedna uwaga. Całość trwa 6 minut z haczykiem, bo teledysk ma intro. Służy ono zbudowaniu nastroju, ma swoje walory estetyczne i choć od strony melodii prezentuje podobne tematy, co piosenka, to aranżacyjnie raczej z nią kontrastuje. Jeżeli ktoś koniecznie nie chce oglądać całego intra, ale chciałby złapać jego klimat, może skoczyć gdzieś do 1:29. Około 1:59 kończy się intro teledysku i zaczyna intro do piosenki, sugerowałbym nie przewijać dalej.



Piosenka jest całkiem niezła, może nie materiał na wielki przebój, ale muzycznie trzyma poziom i słucha się jej przyjemnie. W podkładzie wykorzystano całą mnogość instrumentów, sampli i efektów, ale wszystko ze sobą współgra tworząc interesującą całość - naraz subtelną, ale i energiczną. Co najważniejsze, udało się w tym natłoku nie zgubić wokalu, który pozostaje centralnym elementem piosenki. Po prostu dobra produkcja.

Obraz jest podobny. Zdecydowany, bezpośredni, pieprzny, ale przybrany oryginalnymi pastelowymi barwami, nieco zmiękczony, wygładzony. Nawet temat seksu, choć podjęty otwarcie i bez zahamowań, przedstawiony jest raczej subtelnie. Podobnie jak piosenka, także klip podporządkowany jest tematowi przewodniemu całości.

Za wszystkim nie stoi jakaś zawiła historia. Po prostu dziewczyna przeżywa tytułowy "rozkwit", odkrywa własną seksualność i ma z tego frajdę. Choć sam pomysł może nie wywraca czaszki na lewą stronę, to trzeba przyznać, że od tej strony kwestii seksu się raczej nie podejmuje. Nie chodzi mi nawet o skoncentrowanie całości wokół kobiecej strony tego układu, a o samą, może nawet nieco przerysowaną, subtelność.

Troszkę odejdę od samego teledysku, ale zauważyłem, że feministki usiłują wyidealizować ten klip jako kobiecą kontrę na wszystkie klipy, w których kobiety są seksualnymi przedmiotami, a nie podmiotami. Niby można na upartego tak to interpretować, tylko czy kobiety nie mają swoich klipów, w których faceci są ich seksualnymi przedmiotami? Ci wszyscy buntownicy, grzeczni chłopcy, metroseksualiści i świnie-macho-mordercy z boysbandów? Nie oszukujmy się, większość prawdziwych mężczyzn nie wpada w żadną z powyższych kategorii.

Kobiety dostają swoją porcję cukierków dla oczu, ale zawsze znajdą się jakieś niezadowolone, które poczują sie seksualnie dyskryminowane i krępowane poprzez obraz Hyuny w jej lateksowym wdzianku i bąbelkowej kąpieli. Nie to żebym uważał, że jest to obraz w dobrym guście, ale rozciąganie, a może raczej zawężanie, znaczenia każdego przejawu kobiecej seksualności na ekranie do kategorii "przejaw upodlenia" lub "symbol wyzwolenia" jest nie tylko przesadne, ale i naiwne. Poprzez porównanie teledysk GaIn można odbierać jako środkowy palec wymierzony w oko Hyuny, ale szczerze wątpię, by taki był zamysł autorów.

Teledysk do "Ice Cream" Hyuny to cukierek dla męskiego oka, ale przecież choćby seksowna stylizacja GaIn i jej choreografia w "Bloom" nie ma trafiać do kobiet tylko do mężczyzn właśnie. Różnica sprowadza się do wykonania. HyunA to kicz w złym guście, klip GaIn jest w dobrym guście, choć też niepozbawiony kiczowatych akcentów. Broni się jako całość, która ma pewien sensowny i dosyć oryginalny wydźwięk.

Jeszcze na zakończenie wrócę do samego tematu kontrowersji. Zapewne zauważyliście, że klip ma 19 w czerwonym kółeczku. To oznacza, że dostał ograniczenie wiekowe ze względu na swoją zawartość. Tutaj kolejny raz do boju ruszają feministki, bo ostatni klip Hyuny takiego bana nie dostał - a jest to ban całkiem poważny, bo uniemożliwia emitowanie w telewizji poza pasmem nocnym. Sęk w tym, że oburzanie się na taki stan rzeczy jest trochę jak walka z wiatrakami.

Światem cenzury, nie tylko w Korei, rządzą pewne prawa (inna sprawa, czy są to prawa rozsądne). Pokazanie seksu = czerwone kółeczko. Sam głęboki dekolt i lateks to już tylko co najwyżej coś żółtego. Takie czasy. To, że jeden materiał jest wykonany ze smakiem, a drugi bez, nie wpływa w znaczący sposób na ocenę jego zawartości. Szerszym pytaniem, które wbrew pozorom wymaga głębszego zastanowienia przed udzieleniem odpowiedzi, jest zasadność jakiejkolwiek cenzury na tym tle, kiedy 10-latki i tak oglądają porno w internecie. Choć odnosząc sprawę wyłącznie do koreańskiej ziemi, trzeba zwrócić uwagę, że status legalny porno w Korei w ostatnich latach podlegał zmianom. Nie umiem znaleźć aktualnych informacji na ten temat, ale możliwe, że na dziś porno w Korei jest przynajmniej w pewnych aspektach nielegalne.

BONUS
Wykonanie live, warto zobaczyć dla choreografii.


czwartek, 8 listopada 2012

Girls' Generation - Flower Power vs KARA - Electric Boy

Korea znów szturmuje Japonię. Girls' Generation 21 listopada wypuści swój szósty japoński singiel. Już przebojowym drugim singlem z piosenką "Gee" (>>TUTAJ<<) dziewczyny z SNSD (jak często skraca się koreańską nazwę grupy) wyrobiły sobie bardzo silną pozycję na japońskim rynku.

Utwór pod tytułem "Flower Power" ma za zadanie przygotować grunt pod prawdziwą inwazję, bo dwa tygodnie po singlu na rynek Kraju Kwitnącej Wiśni ma trafić drugi studyjny album formacji. Oczywiście piosence towarzyszy teledysk, który w internecie pojawił się ze sporym wyprzedzeniem. Tydzień po premierze klip ma już 6 milionów wyświetleń na YT.



Blisko 20 sekund ciszy, a potem... Rozczarowanie. Nie jakieś gigantyczne, nie jest to klapa na całej linii, ale wiele rzeczy, zarówno w samej piosence jak i w klipie, nie zadziałało. Co jest fajne? Na pewno refren jest chwytliwy, a że pada w nim dziwaczne zestawienie słów, tym łatwiej go zapamiętać. Sęk w tym, że piosenka trwa ~3:20. Pojedynczy refren to 25 sekund. Razy trzy - daje nam ~1:30 - przy załóżeniu, że finałowy refren jest dłuższy.

Powołując się na Potęgę Posępnej Matematyki wyliczyłem, że reszta piosenki trwa jakieś 2 minuty. Dwie nudne, niespójne minuty - bardziej przegadane niż wyśpiewane. Zacznijmy od tego, że większość wokali jest obrobiona cyfrowo, co sprawia, że dziewczyny brzmią bardzo podobnie. Jaki jest sens posiadania w zespole dziewięciu wokalistek i rozdzielania im indywidualnych partii, kiedy na koniec i tak ktoś usiądzie za konsoletą i zleje to w jedną nierozpoznawalną papkę?

Zwrotki też mają swoje pozytywne momenty, jednak tym razem to tylko kropla miodu w beczce dziegciu. Cały utwór jest po prostu źle zaprojektowany. Ktoś chciał połączyć dwa różne wizerunki - jeden ostry, drugi słodki. I strasznie spaprał swoją robotę. Zamiast stworzyć spójną, wypośrodkowaną, ale wyrazistą całość, powkładał w teledysk i piosenkę trochę z jednego ekstremum, trochę z drugiego i efekty widzimy.

Dziewczyny w czarnych obcisłych skórach przywołujących na myśl motocyklowe kombinezony robią miny jak małe, upośledzone umysłowo dziewczynki i wypluwają słowa jak landrynki w rytm mocnego dyskotekowego brzmienia. Z drugiej strony ubierając zabarwione fetyszyzmem i bezguściem wdzianka stewardess, usiłują prezentować wcale niebanalną choreografię.

Problemem nie jest sama schizofreniczna wizja. Również wykonanie pozostawia momentami sporo do życzenia. Choreografia jest intensywnie nijaka, a segment, w którym dziewczyny tworzą szereg, to jakiś koszmar. W szeregi to się może bawić After School, bo tam najniższa Raina ma 166 cm wzrostu, a najwyższa Nana 171 cm. Ustawianie mierzącej ~170 cm Sooyoung "głowa-w-głowę" obok kilkanaście centymetrów niższych koleżanek, wygląda pokracznie. Jak już koniecznie mają być w rzędzie, to trzeba było chociaż ułożyć dziewczyny według wzrostu, jak na początku klipu.

Co ciekawe, "Flower Power" miało debiutować w Japonii tydzień wcześniej - 14 listopada. Oficjalnym powodem przesunięcia są problemy produkcyjne. Gdybym wierzył w tę wersję, powiedziałbym, że piosence poświęcono albo zbyt dużo, albo zbyt mało czasu. Wydaje mi się jednak, że prawdziwa przyczyna zmiany terminu wydania singla jest inna.

Ten powód to konkurencja. Miesiąc wcześniej - 17 października - swój siódmy japoński singiel wydała inna koreańska grupa - KARA. Japoński rynek mógłby mieć problemy z przyswojeniem naraz dwóch koreańskich przebojów. W dodatku KARA ze swoim singlem "Electric Boy" miała fory, bo startowała wcześniej i zdążyła już wypracować sobie bardzo silną pozycję.

W ostatnim notowaniu japońskiego Mnetu "Electric Boy" jest pierwszy. Na cotygodniowej liście najlepiej sprzedających się singli wg Oricon płyta dopiero teraz spadła z 2. na 13. miejsce - za sprawą fali nowych, japońskich wydawnictw, które zalały rynek w minionym tygodniu (dotychczasowy lider zanotował identyczny spadek z 1. na 12. miejsce).

Wydawca SNSD zapewne woli upewnić się, że przebój KARA zejdzie z topowych miejsc, zanim singiel Girls' Generation trafi do sprzedaży. Nie chodzi o to, że obie formacje pochodzą z Korei, a rynek japoński faworyzuje lokalnych twórców. Nie chodzi nawet o to, że twórczość obydwu zespołów wycelowana jest w podobną grupę odbiorców. Podstawowy powód jest prosty - obie piosenki pod wieloma względami są bardzo podobne, ale "Electric Boy" wydaje się lepszy.

Jeszcze zanim wrzucę klip, muszę coś zaznaczyć. Rynek japoński od koreańskiego różni się jedną istotną kwestią - podejściem do YT. Koreańczycy wrzucają tam niemal wszystko, włącznie z występami live i materiałami zakulisowymi. Japończycy rzadko kiedy wrzucają cokolwiek - "teaser" piosenki to z ich strony spory ukłon w stronę świata. Kiedy koreańska grupa promuje singiel w Japonii, jej podejście do YT w dużym stopniu zależy od japońskiego wydawcy. "Electric Boy" prezentuje podejście "japońskie". Znalezienie rozsądnej pełnej wersji jest więc nieoczywiste. Nawet tu mam wątpliwości, czy obietnica 1080p jest spełniona.



Może w porównaniu do SNSD brzmienie wydaje się proste, dziecinne, banalne - ale o to chodzi. To ma być przebój, więc jest przebojowo. Nikt nie kombinował, zrobiono prosty, ale wpadający w ucho, naraz rytmiczny i melodyjny refren, który składa się na większość piosenki. Do tego niezwykle prosty, narastający, a potem malejący haczyk piosenki i nienadwyrężające cierpliwości słuchacza zwrotki. No i głosy dziewczyn można odróżnić, nawet jeśli wokalnie niczym nie imponują.

Wizualnie też wszystko jest lepsze. Tak, estetyka jest porównywalnie kiczowata do tych srebrnych kostiumów SNSD, ale przynajmniej jest spójna. Kostiumy pasują do piosenki, pasują do naumyślnie kiczowatego wystroju sceny. Nawet odcień różu zastosowany w strojach wydaje się o niebo bardziej gustowny od tego, co zaproponowało Girls' Generation.

Na jakimś poziomie, chociażby ze względu na dobór kolorów, jest cukierkowo, ale na swój sposób także ostro. Zarówno piosenka, jak i teledysk, mają wmieszaną tę odrobinę pazura, w którą mierzyło SNSD, ale zawiodło.  Przy czym słowo klucz to "wmieszaną". Nie doklejoną, nie upchniętą na siłę, a właśnie wmieszaną

Akcentów aegyo jest może nawet więcej niż u konkurencji, ale tutaj nie biją one aż tak po uszach i oczach, bo nie mają z czym kontrastować. No i choreografia działa też poza refrenem, czego o klipie Girls' Generation nie można powiedzieć.

Zbierając to wszystko razem, zwycięzca tego starcia może być tylko jeden - KARA. Sęk w tym, że piosenka SNSD też nie jest zła i choć zarzucam jej nijakość, dłużyzny i niejednorodność, to refren daje radę na tyle, że w głowę wbił mi się chyba nawet intensywniej niż ten z "Electric Boy". KARA zdobyła już to, po co do Japonii przybyła, jej od sukcesu SNSD raczej nie ubędzie. Pytanie - czy dziewczynom z Girls' Generation uda się przetrwać lub nawet uniknąć porównań do rodaczek?

PS
Teledysk do "Electric Boy" w wersji "dance" różni się od oryginału tylko tym, że nie ma blisko minutowego, nieistotnego wstępu z wybieraniem piosenki z szafy grającej, która jest częścią scenografii.

niedziela, 4 listopada 2012

Lee Hi - 1, 2, 3, 4

Pierwsi będą ostatnimi, a ostatni pierwszymi. Jakoś tak to szło. Chociaż mowa o finale, w którym brały udział tylko dwie zawodniczki, to słowa pasują jak ulał. Nie tak dawno pisałem >>TUTAJ<< o debiucie zwyciężczyni pierwszej edycji programu Survival Audition K-pop Star (czyli ichniego Idola) - Park Ji-min. Dzisiaj oficjalnie zadebiutowała jej finałowa konkurentka - Lee Hi.

I cóż to jest za debiut... Dziewczyna z miejsca stała się gwiazdą. Choć oficjalna promocja piosenki ruszyła, jak już zauważyłem, dzisiaj, to w formie cyfrowego singla utwór jest dostępny od 29 października, podobnie jak teledysk. Przez pierwsze pięć dni od ukazania się, piosenka nie opuszczała pierwszego miejsca na wszystkich liczących się listach przebojów. To tegoroczny rekord, a mamy już listopad.

Ktoś mógłby powiedzieć, że za jej sukcesem stoi popularność zdobyta w trakcie trwania programu. To bardzo krzywdząca opinia, bo 16-latka jest niezwykle utalentowana. Jej głos to nie tylko moc, ale i piękna barwa. Poniżej próbka z jednego z odcinków.



Pod względem technicznym w trakcie programu cały czas się doskonaliła. Nie jest też może scenicznym zwierzęciem, ale w finale zdobyła się na odważne posunięcie. Zaśpiewała przebój Adele - "Rolling in the Deep", ale w nowej aranżacji. Efekt oceńcie sami.



Popis umiejętności wokalnych i muzycznej wrażliwości, ale publiczności to nie przekonało. Lee Hi (w trakcie programu najczęściej romanizowana jako Lee Ha-yi) uległa Park Ji-min, również niezwykle utalentowanej, młodej wokalistce, która to jednak, w moim odczuciu, w finale zaprezentowała się gorzej od Lee Hi.

Ale może to naturalna droga dla tego typu programów? Przeważnie to nie zwycięzcy robią największe kariery. A po takim debiucie jak ten Lee Hi, trudno nie obiecywać sobie po niej wielkiej muzycznej kariery i przynajmniej kilku udanych albumów. Posłuchajcie i spróbujcie nie pstrykać palcami.



Brawa nie tylko dla debiutantki, ale i dla tego, kto napisał dla niej ten przebój. Soulowe brzmienie pozwala jej popisać się barwą i skalą swojego głosu, jak i umiejętnością interpretacji, a niezwykle rytmiczny charakter sprawia, że piosenka jest niezwykle chwytliwa, wręcz uzależniająca.

Co do teledysku... W kwestii życia przed kamerą, 16-latka ma jeszcze sporo do nadrobienia. Momentami wygląda na niezwykle spiętą. Niefortunne też wydaje się zestawienie jej z wysokimi i bardzo zgrabnymi dorosłymi tancerkami. Nie to żebym narzekał na tancerki, ale wokalistka wygląda przy nich dziecinnie i trochę nieproporcjonalnie.

Co tu więcej napisać? Album (nie wiadomo jeszcze czy pełny, czy tylko mini) według zapewnień YG Entertainment ukaże się jeszcze w grudniu albo najpóźniej w styczniu. Nic tylko siedzieć i zacierać ręce w coraz mroźniejsze wieczory. Może gorące soulowe brzmienie przepędzi zimę.

BONUS
Finalistki K-pop Star - Lee Hi i Park Ji-min w duecie.


piątek, 2 listopada 2012

Brown Eyed Girls - Sixth Sense

Przemysł, jakim jest k-pop, funkcjonuje na pewnych określonych zasadach. Jedną z koronnych zasad przy formowaniu zespołu jest wybranie jego wizerunku, a co za tym idzie niszy, w której będzie funkcjonował. Dla formacji kobiecych popularną niszą jest aegyo - przesłodzony wizerunek grzecznych dziewczynek, w którym specjalizują się grupy takie jak np. Girls' Generation.

Pewną wariacją na temat aegyo jest grupa Orange Caramel, której cukierkowaty wizerunek przywodzi na myśl raczej lolity, a nie grzeczne dziewczynki. Macierzysta formacja Orange Caramel - After School to z kolei wzorcowy przykład koreańskiego ostrego wizerunku. Ostrego w granicach przyjętej tam konwencji. Według amerykańskich standardów to niemal zakonnice, ale w Korei Płd. często porównuje się je do Pussycat Dolls. Co trochę mnie irytuje, bo tę amerykańską grupę uważam za sabat pasztetów (z wyłączeniem Nicole Scherzinger).

Nie oszukujmy się, chociaż przyjęte konwencje z pozoru trzymają w ryzach seksualny wizerunek kobiet na scenie, to jednak i w jednej, i w drugiej stylizacji chodzi o to, by przykuwać oko męskiej części widowni. Zdarza się, że jakiś wykonawca wykroczy poza niepisane ramy tych konwencji. Dla zespołu Secret przybrana jednorazowo nieco śmielsza stylizacja oznaczała spotkanie się z falą krytyki konserwatystów. Z kolei taka HyunA z eksploatowania własnej seksualności uczyniła sens swojego scenicznego solowego istnienia, za co przez wielu została znienawidzona.

Jest jednak grupa, której podobne, a nawet śmielsze, brewerie do tej pory uchodziły na sucho. Ba, trzeba powiedzieć więcej - pomimo licznych kontrowersji, śmiałego wizerunku oraz towarzyszących plotek i nie tylko plotek - grupa ta odniosła spory sukces w mainstreamowych mediach. Zamiast stać się obiektem ciskania kamieniami, dla wielu stała się idolkami. Oczywiście mowa o formacji Brown Eyed Girls.

Jak koreański kwartet tego dokonał? Po pierwsze, silniejszych treści w wideoklipach używa przede wszystkim jako środka wyrazu artystycznego, a nie jako prymitywnego "nęcenia cycem". Po drugie, silnym obrazom towarzyszy równie silna, wyrazista muzyka, która nie próbuje chować się za plecami wideoklipu. Czego dowód znajdziecie poniżej.



Niesamowite połączenie estetyki disco z symfonicznym brzmieniem i silnymi wokalami, nie tylko nie próbuje ukryć się za mocnym i przyciągającym uwagę teledyskiem, ale w dodatku toczy z nim walkę o widza. Walka jest na tyle zażarta, że przy pierwszym obejrzeniu klip wydaje się gryźć z utworem.

Rzadko kiedy słyszy się, żeby tak przebojowa i żywiołowa piosenka naraz prezentowała równie szeroką i pełną gamę walorów muzycznych. Już sama warstwa kompozycji powinna zebrać swoją dolę oklasków, chociażby za to jak płynnie przechodzi pomiędzy spokojniejszymi budującymi napięcie segmentami zwrotek a eksplozją dźwięku w refrenie.

A to wciąż mało, bo równie ważna jest inteligencja w użyciu poszczególnych instrumentów, czy też sama wrażliwość muzyczna uwypuklona chociażby właśnie w budowaniu napięcia poprzez twarde, rytmiczne, militarnie brzmiące i budzące niepokój dźwięki. Na to wszystko nakłada się zabójczo wykorzystany wokal, który już silnej kompozycji nadaje dynamiki i mocy w brzmieniu, słowem - impetu. Jednocześnie, przy całym natłoku dźwięków atakujących nasze uszy, utwór nie popada w kakofonię.

Ale pozostaje jeszcze kwestia teledysku. Tu dopiero jest ciekawie. Już samo poruszenie wątku totalitarnych represji jest posunięciem odważnym. Pamiętajmy, że dla wielu z nas widok armatek wodnych i policyjnych kordonów kojarzy się głównie z odległymi (to już ponad 20 lat) czasami PRL-u. No chyba, że ktoś się udziela na piłkarskim młynie albo wyjazdach, wtedy takie sceny są mu nieco bliższe.

Ale nie będę tutaj pastwił się nad naszymi domorosłymi miłośnikami praktyk totalitarnych, bo na dobrą sprawę nawet bliski geograficznie relikt ustrojowy - Białoruś - nie maluje się w naszej wyobraźni w równie czarnych barwach, albo przynajmniej nie poświęcamy mu tyle uwagi, by mógł się silnie kojarzyć z takimi obrazkami.

My jednak mówimy tutaj o wideoklipie nakręconym w Korei Południowej, która od północy graniczy z szalonym totalitarnym reżimem Kim'ów. Projekty atomowe, strefy zdemilitaryzowane będące najsilniej zmilitaryzowanym skrawkiem ziemi na globie i część większego narodu cierpiąca głód i ubóstwo pod dynastią maniaków własnej wielkości. A przecież jeszcze dalej czają się Chiny.

Mało? Sama Korea Południowa długo nie była rajem na Ziemi. Najpierw 35 lat japońskiego zaboru, potem rozbiór kraju decyzją podłych, złych sowietów i szlachetnych wybawicieli spod amerykańskiego sztandaru. Tych samych wybawicieli, którzy przez kolejne 40 lat tolerowali różne formy wojskowej dyktatury, pod wieloma względami niewiele różniącej się od swojego północnego odpowiednika.

Ustawiony w takim kontekście, ten teledysk ma o wiele silniejszy wydźwięk. Tym bardziej, że nie powinien być traktowany dosłownie. Dyktator i jego podwładni są tylko metaforą na... męskiego odbiorcę tego klipu. Po jednej stronie mamy wyzwolone kobiety, które śpiewają o pożądaniu jakie odczuwają do nich mężczyźni i nieprzekraczalnej niewidocznej barierze, która nie pozwala samcom dać upustu ich żądzom.

Po drugiej stronie stoi i gapi się na nie anonimowy tłum mężczyzn bez twarzy, za każdym z tych kasków może czaić się facet, który właśnie ogląda ten klip. Każdy z nich jest anonimowym widzem, częścią tłumu, bez własnej woli i odwagi by się wyłamać, staje się częścią systemu, który zniewolił kobiety z pozostałych ujęć.

Niewola ta jest oddana w niezwykle plastyczny sposób. Gain siedzi ze związanymi dłońmi na krześle, jest zdominowana przez górujący nad nią i zamykający obraz łuk. Ponadto jest niewolnicą obrazu. Widzimy ustawiony przed nią monitor, który nieustannie pokazuje jej twarz. Może ona do woli odwracać się, uciekać ze wzrokiem, kamera cały czas podąża i koncentruje się na jej twarzy. Ku uciesze widza jej wizerunek jest brudny, zbrukany, upodlony.

JeA jest przywiązana do drewnianej konstrukcji unoszącej się na wodzie, całkowicie bezradna i zniewolona, nawet gdyby uciekła, na jej nodze jest branzoletka lokalizacyjna. Jest całkowicie oddana na łaskę i niełaskę żywiołu, ale i obserwującego ją z góry pana. Jednocześnie jej stylizacja jest najsubtelniejsza spośród wszystkich kobiet. Ma być tą bezwolną, uzależnioną od mężczyzny kobietą, która bez jego pomocy nie przetrwa.

Miryo pozornie ma daną swobodę głosu, jej wizerunek jest schludny, estetyczny - oficjalny, a wypowiedzi schowane za fasadą uprzejmości. Ale jednocześnie jej ręce pozostają związane, a mikrofony nasłuchujące każdego jej słowa same stanowią formę opresji. Cała scena sugeruje, że nie liczy się, co kobieta sama ma do powiedzenia. Ona ma być jedynie narzędziem wypowiadającym słowa, które ułożył kto inny, ku uciesze pozbawionych emblematów - anonimowych - mikrofonów.

Najciekawsza jest scena Narshy. Z pozoru zaprzecza całej idei tego klipu - to kipiący seksapilem zwierzęcy taniec, uczta dla samczego oka. Ale właśnie - trzeba zauważyć, że jej niewolą jest pomieszczenie-klatka i sam ruch. Miejsce po którym się porusza jest wybiegiem, a swoboda ruchów została jej dana tylko po to, by mogła nimi cieszyć wzrok widza. Do tego błyskające flesze, kocie ruchy, kot w teledysku i miauczenie... Catwalk to przecież angielskie określenie na wybieg dla modelek.

Same słowa refrenu sugerują, że kobiety mają do zaoferowania coś więcej niż swoją zmysłową, seksualną powierzchowność. W zamian proponują swoją muzykę, odczuwaną poprzez owy szósty - emocjonalny - zmysł, który pozwala odbierać bodźce poprzez barierę nieprzekraczalną dla tradycyjnego zestawu pięciu zmysłów związanych z cielesnym pożądaniem. Mężczyźni pod wpływem muzyki ulegają przemianie, odrzucają hełmy, zyskują twarze a z nimi własne emocje i myśli, które pozwalają im podejmować decyzje za siebie i obrócić się przeciwko dyktatorowi/systemowi.

Osobiście nie mam nic przeciwko takim feministycznym manifestom, jeśli mają one jakiś określony cel, a nie są zbiorem gorzkich żali w stylu: "Chcę mieć tak samo jak ty, tylko na innych preferencyjnych zasadach, bo ja jestem pokrzywdzona. I nie waż się mnie patronizować szowinistyczna męska szujo!".

W tym wypadku chodzi o konkret - słuchaj tego, co mam do przekazania poprzez muzykę, a nie każ mi się wygłupiać dla własnej uciechy. Co moim zdaniem, jak długo kobieta ma coś do powiedzenia (a nie "żałuję, że cię znałam, żałuję, że ci dałam"), jest bardzo słusznym podejściem, bo nie wyklucza także miejsca dla atrakcyjnych kobiet nie mających nic do powiedzenia, ale za to dobrze wyglądających.

Jedyne, co budzi moje wątpliwości, to skuteczność manifestu. Przecież na dobrą sprawę, do jego przesłania trzeba dotrzeć przebijając się najpierw przez warstwę tego, z czym teledysk zdaje się walczyć - grupę seksualnie zniewolonych kobiet ku rozkoszy oczu przeciętnego męskiego widza. Mam wrażenie, że sami twórcy teledysku zdają sobie sprawę z niskiej skuteczności swojej metody, bo przecież klip kończy się tym, że tłum anonimowych mężczyzn rzuca się na kobiety.

BONUS
Ja zakończę podobnie, dodając link do telewizyjnego występu live, który jest równie porywający.