sobota, 31 maja 2014

Aleosochozi? [4] czyli o tym jak sam diabeł nastaje mi na bloga

Em, no tak, to ile już minęło od ostatniego rzeczowego wpisu na tym blogu? Dwa miesiące? Chyba już więcej. Wiem, miałem nadrabiać zaległości w długi weekend, ale... Cóż długi weekend w moim wypadku przerodził się w bardzo długi tydzień, trwający 20 dni z drobnym okładem i króciutkimi przerwami na oddech. Tzn. nie oszukujmy się, ludzie pracują ciężej, ale przeskok od leżenia na wersalce i oglądania koreańskich lasek do pracowania 8+ godzin w tygodniu po 6 czasem nawet 7 dni jest bolesny.

Ale nie tylko o to idzie, bo po prawdzie miałem momenty, kiedy na blogu miałem czas i nawet wolę pisać. Niestety wtedy do akcji wkraczał diabeł i zmuszał mnie do zmiany planów. Oczywiście, pisząc "do akcji wkraczał diabeł" mam na myśli, że działo się coś całkiem normalnego i łatwego do wytłumaczenia, ale działalność diabła brzmi bardziej mistycznie i ogólnie znacznie bardziej interesująco, więc dla utrzymania poetyckiego wydźwięku będę się tego diabła trzymał. Przykro mi jeśli kogoś rozczarowałem, ale spójrzmy prawdzie w oczy, gdybym mial niezbite dowody na działalność diabła, specjalnie dla mnie utworzono by teologicznego Nobla, a kościół by mnie ozłocił. I na pewno byście już o tym przeczytali na jakimś kundelku.

No ale odchodzę od tematu. Miało być o diabelskich kuszeniach mojej cnej osoby (bogowie widzą ile kłamstw w jednym zdaniu, ale nie grzmią, widać jesteśmy z jednej gliny). Diabeł pod pewnymi względami przypomina hiszpańską inkwizycję, nie chodzi nawet o samą zaskakującą naturę działalności, czy o to, że od czasu do czasu nosi czapkę-pilotkę, ale o mnogość aspektów jego działalności - gama jest tak szeroka, że nawet on sam gubi się przy wyliczaniu, a co dopiero, ja śmiertelnik ( co prawda z boskiej gliny ulepiony, ale jednak śmiertelnik). Dlatego nie popełnię tej gafy i na wstępie nie wyliczę na ileż to óżnorakich pokuszeń wodził mnie diabeł, ale będzie tego trochę.

Primo, diabeł nęcił mnie pod postacią mammona, o czym już wspomniałem wyżej. Nie będę się z tym krył, żaden ze mnie asceta, jak mam kasę to lubię ją puszczać w ruch. Niestety, dopóki ktoś nie uzupełni gnomiego diagramu o fazę drugą, w kwestiach przychodu pozostaje tylko praca i rozbój. Do tego drugiego nadaję się jeszcze mniej niż do tego pierwszego, więc chcąc nie chcąc podjąłem działalność zarobkową i wiele wskazuje na to, że w najbliższym czasie nastąpi eskalacja tego haniebnego procederu z mojej strony. Oczywiście dramatyzuję, bo jak się okazuje mam nawet szansę robić coś, co lubię, ale nie byłbym sobą, gdybym się nad sobą nie użalał. Tak czy inaczej ten czaso-ogranicznik w najbliższym czasie raczej nie zniknie z rozkładu mojego dnia.

Czym tam jeszcze kusił mnie jegomość z kopytkiem? Ano, wynalazkiem iście szatańskim - piłką nożną. Nie wiem jaki fikcyjny imaż zdołałem ukształtować w umysłach czytelników, ale pora go pewnym, zdecydowanym ruchem skreślić, zburzyć i ogólnie sprawić, że będziecie dygotać gdzieś tam w kącie swojego pokoju. Otóż jestem pasjonatą futbolu - innymie słowy gruboskórnym jegomościem, co to lubi sobie ponarzekać na sędziego i jest przekonany o swojej futbolowo-taktycznej wszechwiedzy, przerastającej nie tylko mnie podobnych, ale także tych, którzy sprawami zajmują się zawodowo. Ba, moja arogancja jest na tyle daleko posunięta, że swojego czasu zdołałem przekonać jakąś tam rzeszę (albo przynajmniej rzeszkę) ludzi, że naprawdę się na tym znam.

Ostatnio trochę odpuściłem swoim futbolowym wypocinom zdołowany stanem polskiej kopanej, ale nie przeszkadza mi to w śledzeniu zdarzeń na reszcie kontynentu, a że w maju wszystkie rozgrywki wkraczały w decydującą fazę, niemal każdą wolną chwilę spędzałem śledząc jak 22 spoconych gości ugania się za kawałkiem plastiku. Ale po 12 gościach symultanicznie łapiących się za krocze jak Michael Jackson ze świerzbem, których fundował mi k-pop, to i tak krok we właściwym kierunku.

Niestety, jak zapewne wiecie, wielkimi krokami zbliża się Mundial i choć nie przepadam za piłką reprezentacyjną, i choć spodziewam się, że będzie to jeden ze słabszych turniejów w historii, i choć faza grupowa zapowiada się jako flegmatyczny pojedynek ślimaków z depresją, to i tak pewnie będę starał się oglądać niemal wszystko, choćby po to, żeby przekonać się, czy któraś trybuna zbudowana z płatków kukurydzianych i azbestu czasem nie runie w trakcie meczu. To też nie najlepiej wróży najbliższej przyszłości tego bloga.

Trzecie - najgorsze jak dotąd - pokuszenie, na jakie czort mnie wystawił, to gry komputerowe, a konkretniej straszliwa rzecz zwana Hearthstone'm. W grę pogrywam już od dłuższego czasu, ale od niedawna trochę zeszło ze mnie tzw. ladder anxiety (dla niewtajemniczonych i łopatologicznie - strach przed porażką) i zacząłem czynić tzw. postępy, czyli nie być lemingiem drążącym tunel w którym sam się utopię, a jak bystry i krnąbrny kret o lśniącym, czarnym futerku, zacząłem zmierzać ku powierzchni i światłu dziennemu. Pro-gamingowe ambicje odkładam na bok - nie ten wiek, nie te priorytety - ale gdzieś tam pod skórą czai się e-sportowa żądza rywalizacji. I tu znów złe wieści - wkrótce ukaże się rozszerzenie do tej gry.

Zatem, czy w tym nawale czarnych wieści jest jakiś promyczek nadziei, choćby pod postacią świateł pędzącego pociągu? No niby jest. Przykladowo diabeł nie nasłał na mnie jeszcze żadnej baby z piekła rodem, a jeżeli to zrobił, to chytrze, ale i całkiem nieświadomie, odesłałem ją z kwitkiem. I dobrze, trochę czytałem i jak się okazuje sukuby i inkuby to te same ustrojstwa, tylko drogocenna zawartość majtek im się zmienia, co by nasienie do niechcianego łoża zanosić i wrabiać facetów w alimenty! Strasznych rzeczy można się dowiedzieć z książek, czasami żałuję, że je czytam, miałbym trochę więcej włosów na głowie.

Tak czy inaczej żaden ze mnie Casanova ani nawet Casanunda, więc przynajmniej w ten sposób nie planuję trwonić czasu i pieniędzy. Możecie być też spokojni, że raczej nie uderzę w tango na mieście, no chyba, że mi cegła dwuręczna spadnie na łeb... Co w Łodzi nie jest znowu takim niespotykanym zjawiskiem atmosferycznym, choć miasto i tak już się tak nie sypie, jak parę lat temu. Niektórzy mówią, że to Unia, ale ja wiem swoje, po prostu większość cegieł, które miały spaść, już spadła - to tak jak z liśćmi na drzewie. Sajens madafaka, lern it.

No i na koniec promyczek najjaśniejszy, który niechybnie musi być jakimś teżewe czy innym polskim padolino, sądząc po tempie w jakim się do nas zbliża. No chyba że to diabeł niesie swój ogarek w zębach, żeby znowu się ze mnie ponabijać. Tak czy inaczej "Gangnam Style" właśnie przekroczył 2 mld odsłon na YT, a w internety i nie tylko poszła wieść wyczekiwana nie tylko przez amatorów skośnookiej twórczości - nowy teledysk PSY'a - "Hangover" - 8 czerwca. Wątpię żebym przegapił taką okazję do wpisu. A jak już raz się człowiek skusi, to potem już z górki. Miejmy nadzieję.

środa, 30 kwietnia 2014

Aleosochozi? [3]

Bity miesiąc nie dawałem znaku życia, więc stosowne wydaje mi się napisać kilka słów na temat tej długiej przerwy we wpisach. Ponieważ sprawa ma także swoją poważniejszą, niezależną ode mnie stronę, warto jej poświęcić odrębny wpis, a nie upychać jakieś szczątkowe wytłumaczenie w pobocznym tekście.

Zacznę jednak od strony niepoważnej czyli od siebie. Cóż, przeziębiłem się - a tak przynajmniej mi się wydawało. Okazało się, że byłem blisko zapalenia oskrzeli - nic strasznego, ale z klepania z klawiaturę musiałem na tydzień zrezygnować, bo przez mieszankę kataru i gorączki trudno mi było zebrać myśli. Kiedy w końcu się pozbierałem, priorytet zyskały wszystkie inne sprawy, tym bardziej, że w kpopie nastał spokojniejszy okres. A kiedy już miałem zabrać się za nadrabianie zaległości i opisywanie co ciekawszych premier, wirus - wzorując się na trendach w dzisiejszej popkulturze - zafundował mi sequel. I był to sequel niezwykle udany, wszystko jak w części pierwszej, tylko bardziej, mocniej i więcej. Jak już się tak nad sobą użalam, to nadmienię jeszcze, że na koniec przez dwa dni męczyła mnie grypa jelitowa. Akurat w święta. Przynajmniej nie mogę narzekać, że znowu przytyłem.

Jednak od świąt minęło już ładnych kilka dni a na blogu dalej cisza. Dlaczego? Cóż, kto śledzi doniesienia z Korei, zapewne domyśla się przyczyny. Mimo to warto dla potomnych zachować ślad po tym, co się wydarzyło. 16 kwietnia doszło do tragedii promu Sewol, która pogrążyła całą Koreę w rozpaczy i głębokiej żałobie. Na pokładzie było 476 osób, w większości była to młodzież w wieku licealnym, płynąca na szkolną wycieczkę. Uratowano 174 osoby, ponieważ z początku los większości pozostałych pasażerów pozostawał nieznany, uznano ich za zaginionych. Niestety 15 dni poszukiwań jedynie przynosiło kolejne potwierdzenia najczarniejszego scenariusza. Na dziś potwierdzono zgon 212 osób, pozostałe 90 wciąż uznawane jest za zaginione.

Może to ja nie oglądam serwisów informacyjnych, ale nie zauważyłem, by polskie media poświęcały tej tragedii większą uwagę, więc postaram się zwięźle, ale możliwie obrazowo przybliżyć sprawę. Sewol był promem pełnomorskim, oryginalnie zwodowanym w Japonii i służącym przez 18 lat tamtejszemu przewoźnikowi. W 2012 roku prom odkupiła Cheonghaejin Marine Company. Po zmianie właściciela statek przeszedł szereg modyfikacji mających zwiększyć jego pojemność, dziś jest to jednym z tropów w prowadzonym śledztwie, ponieważ istnieją uzasadnione podejrzenia, że jedną z przyczyn tragedii mogły być wady konstrukcyjne wynikające z poczynionych zmian.

Okręt pływał regularnie na linii Incheon (miasto na północnym-zachodzie kraju) - Jeju (duża wyspa na południe od Półwyspu Koreańskiego), tę samą trasę pokonywał w trakcie feralnego rejsu. Okręt w lutym tego roku przeszedł inspekcję bezbieczeństwa, warto jednak nadmienić, że w dniu wypadku prom nie był w rękach swojego kapitana, który przebywał na urlopie. Oficjalne zeznania kapitana nie zostały upublicznione ( aprzynajmniej ja do nich nie dotarłem), ale żona kapitana doniosła mediom, że mąż wielokrotnie zgłaszał operatorowi statku zastrzeżenia co do zachowania jednostki po remoncie, głównie dotyczące stabilności statku. Ponadto kapitan statku miał nieustannie obawiać się katastrofy i właśnie z tego względu udać się na urlop.

Sam przebieg zdarzenia pozostawia wiele wątpliwości, bezpośrednia przyczyna zatonięcia statku nie jest jeszcze znana. Wiadomo, że statek przed godziną 8:50 gwałtownie się przechylił i wychylał się dalej, przed godziną 9:20 załoga miała donosić o wychyleniu przekraczającym 50 stopni. Jednak początkowo kapitan rozkazał pasażerom zachować spokój, rozkaz ewakuacji wydał dopiero o 9:30 - kiedy pokładowy intercom już nie działał, a rozkaz mógł nie dotrzeć do wszystkich pasażerów, w dodatku wychylenie statku skrajnie utrudniało lub wręcz uniemożliwiało przeprowadzenie akcji. 5 minut wcześniej kapitan odmówił podjęcia decyzji o ewakuacji, ponieważ jego zdaniem pomoc była wciąż za daleko. Woda wokół statku miała wtedy 12 stopni Celsjusza.

Warto w tym miejscu nadmienić, że w momencie katastrofy kapitan nie był za sterami, najprawdopodobniej przebywał w swojej kajucie. Za sterami miał stać trzeci oficer. Jedna z hipotez dotyczących przyczyn zatonięcia mówi o dokonaniu gwałtownego manewru skrętu. Ocaleni pasażerowie mówią także o głośnym dźwięku, który mieli usłyszeć tuż przed tym jak jednostka się przechyliła.

Oczywiście prokuratura wzięła pod lupę tak działalność przewoźnika jak i załogę statku, która zachowała się w sposób, który aż wstyd opisywać. Kapitan statku był jedną z pierwszych osób, które opuściły pokład, wskakując na statek straży przybrzeżnej jeszcze zanim ta zaczęła właściwą akcję ratunkową. W dodatku kapitan był w bieliźnie.

Sewol to duża jednostka i jej podniesienie wymaga specjalistycznego sprzętu, obecnie prom wciąż jest przechylony i niemal w całości znajduje się pod wodą, przed całkowitym zatonięciem powstrzymują go specjalne boje wypornościowe, ponadto od drugiego dnia akcji ratunkowej, do wnętrza statku pompowano powietrze by podtrzymać ewentualne pęcherze powietrza, które mogłyby umożliwić przetrwanie ocalałym wciąż uwięzionym we wraku. Silne prądy i niestabilna pogoda nieustannie utrudniają wysiłki płetwonurków, którzy wciąż nie spenetrowali całości wraku.

Naturalnie cała Korea pogrążona jest w głębokim smutku i okazuje wsparcie rodzinom ofiar, ołtarz poświęcony pamięci ofiar odwiedziły już setki Koreańczyków, a żółta wstążka stała się symbolem jedności całego narodu. Przemysł rozrywkowy, w tym jego gałąź muzyczna, właściwie zamarł i nie śpieszy się ze wznowieniem działalności. Pierwsze sygnały powrotu do codzienności daje telewizja, a konkretniej trzy główne sieci - MBC, KBS i SBS - które ogłosiły, że w tym tygodniu przywrócą do ramówki większość programów rozrywkowych i seriali, z wyłączeniem programów muzycznych i typowo komediowych.

W świetle tej tragedii uznałem, że niestosowne byłoby nadrabiać zaległości i rozpisywać się o równie lekkich produkcjach, jak ostatnie nagrania A Pink czy Crayon Pop i chwilowo wyciszyłem bloga. Jednak nie ma też sensu robić z siebie świętszego od papieża, więc w najbliższych dniach planuję wykorzystać "długi weekend" i powrócić do regularnej pisaniny właśnie poprzez nadrabianie kwietniowych (a może i starszych) braków. Widzę też, że sporo osób zaglądało tu także w trakcie mojej wirtualnej nieobecności - mam nadzieję, że nikogo nie zraziłem tą ciszą w eterze. Postaram się, by więcej takich długich, niezapowiedzianych i niewytłumaczonych przerw w nadawaniu nie było.

poniedziałek, 24 marca 2014

Badkiz - Ear Attack

O jedno kliknięcie za daleko. Dla mnie jest już za późno, jednak jak długo nie klikniecie klipu poniżej, dla Was jest jeszcze nadzieja. Okej, przesadzam, wcale nie jest tak źle, wręcz przeciwnie - Badkiz na swój sposób mnie urzekło i myślę, że warto dać dziewczynom szansę. Ale pierwsze zetknięcie z tym klipem może urosnąć do rangi przeżycia.



Nawet nie wiem od czego zacząć, bo ilekroć oglądam ten klip nachodzi mnie stado całkiem różnych przemyśleń i muczy pod oknem. Pierwsze co rzuca się w oczy to tania otoczka i pomysł najwyraźniej nastawiony na przebicie się humorem i dziwnym tańcem w takt dziwnej, tanecznej muzyki. Na kilometr czuć inspiracje zeszłorocznym sukcesem Crayon Pop i ich "Bar Bar Bar" (>>TUTAJ<<). W refrenie pojawia się elektronika, która przypomina mi bliżej niesprecyzowany zachodni viral/przebój sprzed kilku lat. Na dokładkę teledysk ma w sobie coś z "Open The Door" Lim Chang Junga (gdzieś >>TUTAJ<<). Słowem autorzy wzięli wszystko, co kojarzyło im się z viralami i wrzucili w jeden klip, z nadzieją, że zadziała.

Sęk w tym, że z tym działaniem bywa różnie. Przede wszystkim od samego początku widziałem, co ten projekt usiłuje osiągnąć i nie podobało mi się, że robi to poprzez kopiowanie elementów od konkurencji. Widziałem tu trochę T-ara, trochę wspomnianych Crayon Pop i Lim Chang Junga, ale żadna z tych kopii mnie nie porywała.

Elektroniczny podkład był z początku intrygujący, ale szybko przestałem się nim interesować, tym bardziej że piosenka w zwrotkach zupełnie zmieniła klimat i położyła nacisk na wokale. Głosy dziewczyn są zdecydowanie ciekawe, ale trochę kłócą się z moim wyobrażeniem tego typu piosenki - wydają się po prostu za dobre, szczególnie jeżeli zestawić je z niskobudżetową otoczką w postaci teledysku. Refren to znowu przeskok w typowe viralowe rejony, ale do mnie nie trafił.

Trochę tania, produkcyjna otoczka teledysku od początku mnie raziła i szerzej cały teledysk nie robił na mnie dobrewgo wrażenia przez dłuższy czas. Po prostu niewiele się działo. Niby nie mogę się przyczepić do tego jak dziewczyny się ruszają, ale sam układ jak na viral jest po prostu za mało zwariowany i za mało chwytliwy - niewiele niego zapamiętałem. Choć muszę też przyznać że winne może być tu poczucie całkowitej dezorientacji, jakie wywołał u mnie ten klip, bo przy pierwszych kilku odtworzeniach kompletnie nie zwróciłem uwagi na faceta zaczepiającego dziewczynę w pierwszej części teledysku.

Zdezorientowała mnie przede wszystkim ta mieszanka muzyczna i wizerunkowa. Projekt jest ewidentnie nastawiony na humorystyczny viral (jako takie tłumaczenie tekstu >>TUTAJ<<), ale samo Badkiz wygląda na całkiem konkretny girlsband. Dziewczyny całkiem konkretnie się ruszają, dobrze się prezentują przed kamerami - ogólnie wizualnie sprawiają pozytywne wrażenie bez silenia się na jakieś wygłupy. A na dokładkę wokalnie wypadają naprawdę solidnie, powiedziałbym nawet, że na typowym girlsbandowym tle ponadprzeciętnie.

Obraz moją uwagę tak naprawdę przykuł dopiero pojawieniem się faceta na zjeżdżalni, który wraz z towarzyszącym mu dźwiękiem zmroził ostatnie aktywne szare komórki w moim mózgu. Dalej było już z górki, bo fragment z karykaturalnymi zbirami zupełnie mnie pochłonął, nawet pomysł z lizakami uważam z trafiony. Ogólnie od tego momentu klip zaczął spełniać moje oczekiwania względem stopnia głupkowatości - może to wciąż nie jest jakaś rewelacja, ale dość by przkuć uwagę i wywołać uśmiech.

Patrząc szerzej nie mam przekonania na ile dziewczyny zostaną zauważone z tym kawałkiem. Zdecydowanie jest w "Ear Attack" coś viralowego, jest tu ten efekt "co ja paczę" - nawet jeżeli poskładany z już całkiem dobrze znanych klocków. Całkiem sporo dobrego można też powiedzieć o samej grupie, którą chętnie zobaczyłbym i przede wszystkim usłyszał w czymś poważniejszym - chociaż niekoniecznie śmiertlenie poważnym, nie poadajmy w skrajności.

Natomiast moje wątpliwości budzi zakaźność i odporność tego wirusa. Mam wrażenie, że kilka wyświetleń tego klipu to wartość progowa i raczej ludzie nie będą do niego wracali, nie wiem też na ile będą skłonni się tym dzielić, a trzeba pamiętać, że grupa nie jest znana. Problemem wydaje się przede wszystkim piosenka, która nie jest zła, ale nie jest dostatecznie szalona ani chwytliwa - ja mam problemy z przypomnieniem sobie jak właściwie leci ten kawałek, choć biorę poprawkę na to, że w mojej głowie właśnie na zapętleniu odtwarza się nowy album After School (poważnie, przesłuchajcie ze 2-3 razy "Yes No Yes" czy "Dress To Kill" i spróbujcie wyrzucić z głowy refreny - nie da się).

piątek, 21 marca 2014

2NE1 - Crush [ALBUM]

Obiecałem zająć się najnowszym albumem 2NE1 i - wyjątkowo - postanowiłem z obietnicy się wywiązać. Nie jest to sprawą wyjątkowo trudną zważywszy, że od kilku tygodni płyta nie opuszcza moich głośników. Pozostaje tylko kwestia spisania tego wszystkiego, co przyszło mi do głowy.

Zacznę może od szerszego rzutu okiem na wydawnictwo. Na pewno nie jest ono pozbawione wad - album jest dosyć krótki (10 piosenek, raptem 35 minut słuchania), a repertuar to dokładnie to, do czego przyzwyczaiło słuchaczy 2NE1 - chyba ani jedna piosenka nie jest tu zaskoczeniem. Nie zrozumcie mnie źle - są tu ciekawe muzycznie propozycje i trochę eksperymentów, a jednak album jako całość wnosi bardzo niewiele do muzycznej tożsamości grupy. Oczywiście fani powinni być zadowoleni, bo dostają więcej tego, co lubią, ale jeżeli ktoś do tej pory miał alergię na kwartet YG Entertainment, to to wydawnictwo sytuacji raczej nie zmieni.

Czego więc należy się spodziewać po "Crush"? To dobre pytanie, bo styl 2NE1 to dosyć specyficzna mieszanka. W brzmieniu słychać silne inspiracje reggae i hip-hopem, przy czym grupa godzi elektronikę z bardziej instrumentalnym graniem, czy nawet czysto akustycznymi aranżacjami. Co ciekawe, jako dominującą formę wskazałbym balladę, choć nie brakuje też szybszych piosenek.

Dodam jeszcze, że album spotkał się z bardzo pozytywnym przyjęciem. W Korei wszystkie 10 piosenek znalazło się w pierwszych 50 notowań Gaonu i koreańskiego Billboardu, aż 9 gościło w pierwszych 20 zestawień, a trzeba podkreślić, że równolegle na rynku pojawił się przecież mini-album Girls' Generation. Ale na tym nie koniec. "Crush" wbiło się na 2. miejsce albumów nieanglojęzycznych amerykańskiego Billboardu (lista World Albums), zajęło także 9. miejsce na Independent Albums, czyli liście sprzedaży wykonawców niezrzeszonych z największymi wytwórniami (Sony, Universal itp.), wreszcie "Crush" zadebiutowało na 61. miejscu Billboard 200 czyli głównego amerykańskiego notowania sprzedaży albumów. To rekordowe osiągnięcie dla wykonawcy z Korei.

Korzystając z tego, że wykonania live sporej części piosenek są dostępne w sieci oficjalnie, nie będę tutaj wrzucał "lewych" klipów z YT. Oczywiście, nie jest to idealne odzwierciedlenie tego, co znajdziecie na albumie, ale w ten sposób będę miał czystsze sumienie, a myślę, że i wpis będzie ciekawszy. Zresztą znalezienie wersji albumowych tych piosenek w sieci, to kilka kliknięć.


01. "Crush"



Wiele w tej piosence przypomina jeden z wcześniejszych przebojów 2NE1 - "I Am The Best" (>>TUTAJ<<). Podobieństwa wyzierają tu ze wszystkich zakamarków, bo podobny jest wydźwięk tekstu, podobna jest ogólna muzyczna estetyka utworów i ich konstrukcja, podobne są nawet dźwiękowe detale, bo w obydwu kompozycjach łatwo dopatrzeć się inspiracji bliskim i środkowym wschodem. Osobiście z tej dwójki zdecydowanie wolę "Crush", które wydaje się znacznie bardziej spójne i płynne, podczas gdy "I Am The Best" zawsze wydawało mi się nieco "pozszywane".

"Crush" to w moim odczuciu jedna z lepszych i ważniejszych kompozycji na płycie. Z jednej strony jest bardzo silnym łącznikiem z dotychczasową twórczością grupy i jej wizerunkiem, z drugiej strony jest delikatnym zwiastunem nowego, bo robi to wszystko, co robiły wcześniejsze piosenki formacji, ale po prostu lepiej. Jestem tylko troszkę rozczarowany samym koncertowym występem. Seulski koncert z poprzedniej trasy 2NE1 robił piorunujące wrażenie, tutaj jest tylko nieźle.

Ta uwaga tyczy się koncertowej otoczki, co do samych dziewczyn, to na płycie partia Park Bom wypada o niebo lepiej, aż ciary przechodzą od jej głosu. Podoba mi się, że pomimo bardzo silnego charakteru piosenki, głos Dary jest dobrze zagospodarowany - wcześniej bywały z tym problemy. Nie ma co ukrywać, że pozostałe trzy dziewczyny mają dosyć podobne głosy i nigdy nie ma problemu by brzmiały spójnie. No i muszę wspomnieć o haczyku - jest rewelacyjny, wpada w ucho od pierwszego przesłuchania i trudno powstrzymać się przed powtarzaniem słów razem z dziewczynami.


02. "Come Back Home"



Nie wiem czy "Come Back Home" to moja ulubiona piosenka na tym albumie, ale jestem skłonny nazwać ją najlepszą. Poświęciłem jej już sporo miejsca >>TUTAJ<< pisząc o teledysku (nota bene rewelacyjnym), więc nie będę się nadmiernie powtarzał. To po prostu oryginalny i śmiały pomysł na piosenkę. Sedno kompozycji to zwykła popowa ballada, jednak aranżacja kojarzy się znacznie bardziej z reggae i hip-hopem, do tego elektronika tworzy swój specyficzny futurystyczny klimat pasujący do teledysku. No i beat - warto się w niego wsłuchać, bo to on sprawia, że ta piosenka jest tak diabelnie przebojowa.


03. 너 아님 안돼 / "Gotta Be You"



Ciekawa sprawa. Na płycie jest to jedna z tych piosenek, które zdarzy mi się przeskoczyć, a jednak powyższy występ robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Powodów jest wiele. Przede wszystkim podkład tego utworu kompletnie nie trafia w mój gust - jest lekki, słoneczny, ale mimo wszystko dosyć nijaki i pozbawiony błysku. Na płycie podkład słychać znacznie lepiej niż w telewizyjnym studiu i na pewno stąd ta różnica w odbiorze nagrania.

Ale to nie jest pełne wyjaśnienie. Nie mniej ważne wydaje się to, że atutem tej piosenki są wokale i żywiołowa natura - ten kawałek siłą  rzeczy zawsze będzie zyskiwał wykonywany na żywo, kiedy dziewczyny będą mogły sprzedać tę całą energię na scenie. Słuchając samej piosenki z płyty, ta energia aż tak mi się nie udziela.

Dodam jeszcze, że tej konkretnej kompozycji szkodzi "toksyczne" otoczenie. Płyta zaczyna się nastrojowymi, ciemniejszymi kawałkami, a następna w kolejności jest dosyć mocna wokalnie i stonowana w podkładzie ballada. "Gotta Be You" w tym towarzystwie wygląda troszkę jak cheerleaderka na spotkaniu gothów. Co ciekawe, sam tekst nie jest aż tak pogodny jak muzyka, czy zaserwowana w trakcie występu otoczka (do sprawdzenia >>TUTAJ<<).


04. 살아 봤으면 해 / "If I Were You"



"If I Were You" to moja ulubiona piosenka z tego albumu. Niby nieprzesadnie skomplikowana - klawisze, perkusja i trochę bassu - ale pięknie brzmiąca, emocjonalna, naraz pełna siły wyrazu, ale i subtelności, i jakaś taka... Szczera. Co ciekawe, jest to jedna z trzech piosenek wskółkomponowanych przez CL i jedna z pięciu, do których liderka 2NE1 napisała słowa, więc może to dlatego? Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.

Fajnym zabiegiem jest to płynnie wprowadzone ożywienie w refrenie, które zwiększa intensywność utworu, ale nie niszczy jego intymnej, spowierniczej natury. Absolutnym sednem piosenki są wokale, tak od strony wykonania, jak i kompozycji, która też pomaga akcentować wyśpiewywane emocje. Głosy dziewczyn są tu bardzo miłe dla ucha, ale też zajmujące i ekspresyjne, podczas gdy melodia prowadzi słuchacza przez zróżnicowaną narrację.


05. 착한 여자 / "Good To You"

"Good To You" to kolejna ballada, tym razem nieco bardziej wyciszona i monotonna, choć nie ośmieliłbym się nazwać jej nudną. Jest po prostu spokojna, wyraźnie mniej nasiąknięta ekspresją, choć i tu zdarzają się krótkie wybuchy, natomiast wciąż emocjonalna. Trochę więcej w tym nagraniu rezygnacji, czy pogodzenia się z własnym losem - co pokrywa się z tekstem piosenki (>>TUTAJ<<). Właśnie ze względu na taką cichą estetykę i nieco rzewny nastrój, ten utwór bardzo kojarzy mi się z "Black" z ostatniej płyty G-Dragona, choć kiedy porównać obie piosenki, są one ewidentnie różne.


06. 멘붕 / "MTBD" / "Mental Breakdown"



Zacznę może od słowa wyjaśnienia dla niewtajemniczonych. Początek tego klipu (do ok. 1:50) to inny utwór - "The Baddest Female" (>>TUTAJ<<) - solowy debiut CL, który nota bene nie przypadł mi szczególnie do gustu. Nowa aranżacja zdecydowanie mu pomaga, chociaż i tu kilka rzeczy można było zrobić lepiej. Tak czy inaczej "MTBD" to zupełnie inna historia, historia, którą - mam wrażenie - ten klip nie sprzedaje najlepiej.

"MTBD" to jedna z najlepszych piosenek na tym albumie i bardzo możliwe, że ten występ odbierany z poziomu widowni też był świetny, ale powyższy klip ani nie sprzedaje tego doświadczenia, które było udziałem widzów, ani nie sprzedaje tego dopieszczonego, klimatycznego cacuszka, jakie znalazło się na płycie. W dodatku ten występ jest ocenzurowany (już po fakcie, wytwórnia podmieniła jedynie klipy na YT), bo jak się okazało, w oryginalnym podkładzie pojawiają się fragmenty Koranu.

"MTBD" to jeden z tych kawałków, przy których nawet biali chłopcy z dobrych domów kumają kocie ruchy. Ten utwór - po części ze względu na prosty, ale wyraźny bass - wprowadza w coś na kształt transu. Jest taki spokojny, wyluzowany i płynny, a przy tym rytmiczny, że trudno nie ulec jego urokowi i nie gibać się w jego takt, choćby siedząc w fotelu.


07. "Happy"



To wbrew pozorom idealny wybór piosenki po "MTBD". Wydawałoby się, że to muzyczne dwa światy - z jednej strony przeprodukowana hip-hopowa elektronika, z drugiej akustyczny, gitarowy popik, ale oba nagrania działają na słuchacza w bardzo podobny sposób - włączają luz. Oczywiście w obydwu wypadkach droga prowadząca do osiągnięcia tego efektu jest nieco inna. "MTBD" - jak sam tytuł sugeruje - odmóżdża, "Happy" natomiast szprycuje słuchacza słońcem, pogodą ducha i ogólnie pojętym, choć niekoniecznie uzasadnionym poczuciem szczęścia. Więcej miejsca tej piosence i teledyskowi poświęciłem >>TUTAJ<<.


08. "Scream"



Jak trzymam się oryginalnego contentu, to do oporu. To, co możecie zobaczyć powyżej, jest oryginalną, japońskojęzyczną wersją tej piosenki, a raczej jej reprezentatywnym fragmentem - bo japończycy nie lubią wrzucać całych teledysków na YT. Ta wersja pochodzi z roku 2012 i od nowej różni się w zasadzie jedynie wokalami, które teraz zostały nagrane po koreańsku (i siłą rzeczy mają nowy master). W moim odczuciu wersja koreańska brzmi znacznie bardziej naturalnie, choćby z racji tego, że dziewczyny śpiewają w swoim ojczystym języku.

Sama kompozycja wydaje mi się zbliżona pod wieloma względami do innej znanej piosenki grupy "Can't Nobody". Oczywiście, nie jest to klon, ale przede wszystkim kształt zwrotek budzi silne skojarzenia, jak i elektroniczna natura brzmienia. Różnicą jest refren, który w "Scream" jest dosyć specyficzny, ale przypadł mi do gustu. Natomiast nieco przeszkadza mi momentami banalna melodia wokalu w zwrotkach - rozumiem, że jest to jedna z lżejszych, bardziej rozrywkowych i zwariowanych piosenek na płycie, ale mimo wszystko zwrotki są ciutek poniżej tego, czego bym oczekiwał, choć wciąż jest to całkiem przyjemna i przebojowa kompozycja.


09. "Baby I Miss You"

To zupełnie inny kawałek zwierza. Znów jest spokojniej, ciszej, ale nie nazwałbym tego balladą. To raczej kawałek w stylu neo soul, a w każdym razie coś pomiędzy soulem a R'n'B, bo dużo w tej kompozycji elektroniki i zabawy za konsoletą, a jednak sam klimat nagrania raczej ucieka od scen popowych w kierunku czegoś ambitniejszego.

Troszkę drażni mnie w uszy ilość banalnej angielszczyzny, która ujmuje nieco z charakteru tego nagrania - gęstego i klimatycznego, a jednak przez te wszystkie "baby" i "boy" trącącego banałem. Gdyby nie ten element, byłaby to jedna lepszych i ciekawszych piosenek na płycie. A tak? Myślę, że wciąż może się podobać, ale wywiera znacznie mniejsze wrażenie, przynajmniej na mnie.
 

10. "Come Back Home" (unplugged version)

Jeżeli ktoś mi nie wierzył, że "Come Back Home" to tradycyjna ballada w stylu choćby "Lonely" - tylko inaczej zaaranzżowana - powinien przesłuchać wersję zamykającą płytę. Od strony wokalnej jest to niemal ten sam utwór (jest kilka drobnych modyfikacji, nie ma choćby tych silnie elektronicznych przerywników Dary), a jednak podmiana podkładu na gitarę i trochę smyczków zupełnie zmienia odbiór. Doznania są do tego stopnia różne, że nie mam za złe wytwórni, że zdublowała piosenkę na już i tak krótkim albumie. Ta wersja "Come Back Home" to bardzo przyjemne, wyciszone, ale wciąż emocjonalne zamknięcie albumu.


Kończąc - "Crush" to bardzo przyjemnie spędzone 35 minut. Dzieje się tak głównie za sprawą wysokiej jakości wszystkich nagrań - tak od strony kompozycji, jak i wykonania. Album liczy sobie tylko 10 pozycji, ale niemal każda wydaje się godna własnego teledysku. Oznacza to, że właściwie nie mamy tu do czynienia z "zapychaczami", od których nierzadko roi się na większych wydawnictwach innych wykonawców. Rozstrzelona stylistyka nagrań nie stanowi tu większego problemu, bo wszystkie piosenki są czymś, czego słuchacz spodziewa się po albumie tej grupy, a i układ piosenek, z jednym wyjątkiem, jest bardzo dobry. To, że po tylu przesłuchaniach wciąż mam ochotę na dokładkę jest chyba najlepszym świadectwem jakości płyty.

poniedziałek, 17 marca 2014

4Minute - 오늘 뭐해 / Whatcha Doin' Today

K-pop to przemysł. Rozrywkowy, bo rozrywkowy, ale wciąż przemysł. Ostatnio łatwo o tym zapomnieć, bo a to ktoś wypuści rewelacyjny teledysk, a to ktoś pobawi się muzyką i skleci coś naprawdę ciekawego. Jednak prędzej czy później za sprawą magicznych słów na "p" - popyt i podaż - zostaję brutalnie sprowadzony na ziemię.

Od jakiegoś roku mistrzyniami w tej dziedzinie są dziewczyny z 4Minute. Nie mogę powiedzieć, że mam coś przeciwko tej formacji, w jej dorobku jest kilka naprawdę fajnych piosenek. Jednak zeszłoroczne "What's Your Name?" (>>TUTAJ<<) było tak słabe, że od oglądania teledysku bolała mnie głowa - naprawdę, odczuwałem fizyczny ból patrząc na klip i słuchając utworu. Niestety dla mnie - bo myślę, że sama grupa za bardzo nie rozpacza - kawałek okazał się dużym hitem.

Nie chodzi o to, że ze względu na osobiste doświadczenia z piosenką chciałbym pozbawić 4Minute sławy i chwały - nic z tych rzeczy. Chodzi znów o magiczne słówka na "p". - Spodobało się? No to damy wam więcej - zdają się mówić szefowie Cube Entertainment, bo nie dość, że latem dziewczyny pytały jeszcze publikę "Is It Poppin'?" (>>TUTAJ<<), to teraz powracają z nową zagadką "Whatcha Doin' Today". I wszystkie te piosenki i teledyski są sklecone na jedno kopyto, odlane z tej samej formy. Atak klonów.



Głowa mnie nie boli, więc aż tak źle jak przed rokiem nie jest. ale czy jest dobrze? Niestety, do tego daleko. Trochę dziwna sprawa, bo koniec końców piosenka jest przeciętna, ale w żadnym razie nie tragiczna - zdecydowanie ma swoje pozytywne momenty i ogólnie widzę na jakiej podstawie może punktować na plus. Teledysk natomiast jest zdecydowanie zrobiony z pomysłem, widać co twórcy chcieli osiągnąć i trzeba przyznać, że z grubsza im wyszło. Sęk w tym, że mimo to w moim odczuciu ten klip jest zwyczajnie brzydki, a momentami nawet wizualnie wulgarny, co zresztą jest głębszym problemem Cube Entertainment.

Nie mam pojęcia dlaczego ludzie z CE uparli się, żeby ładować Hyunę w takie szmatławe stylizacje, szczególnie kiedy sama dziewczyna, według obiegowej opinii, prywatnie jest absolutnym zaprzeczeniem takiego wizerunku. Ale nie tylko o Hyunę tutaj chodzi - te wszystkie sedesy, kucania, postękiwania i wypinania - to po prostu jest bardzo, bardzo niskie. I może bym to wszystko wybaczył, bo widywałem gorsze rzeczy w teledyskach, gdyby nie szersza wizualna otoczka.

Rozumiem, że ten lateks i te dzikie kolory są częścią żartobliwej stylizacji, ale dla mnie wygląda to jak plama oleju pływająca w brudnej kałuży. Niby widać wszystkie kolory tęczy, a jednak pierwszą reakcją jest u mnie wstręt. Może byłoby inaczej, gdyby teledysk nie wyglądał tak tanio - z ekranu zieje gipsem i kartonem. Samo wykonanie z czysto filmowego punktu widzenia też nie jest najlepsze, jakieś takie zimne i szkolne - poprawne, ale pozbawione wyczucia i polotu.

Przyznam z lekką nutką zażenowania, że są tu momenty, które mnie autentycznie śmieszą, szczególnie na początku i końcu klipu - w żadnym razie nie wszystkie gagi do mnie trafiają, ale niektórym się udaje. Sęk w tym, że w środku teledysku i tak zieje wyrwa, w której absolutnie nic się nie dzieje - jest po prostu brzydko i nudno.

Co do piosenki, to jej najjaśniejszym punktem są zdecydowanie refreny, które momentami są przyjemnie melodyjne, a w całości są po prostu bardzo chwytliwe. Następnym mocnym punktem tej piosenki jest tekst, który nie jest może skomplikowany, ale jest pozytywny i rozumiem jak ludzie mogą chcieć słuchać takiej żartobliwej, pozytywnej piosenki. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.

Tekst jest akurat sporym plusem, który sprawia, że nawet teledysk okazuje się ciutek bardziej strawny, jednak trzeba też przyznać, że poza wymienionymi pozytywami, sama piosenka nie ma już wiele więcej do zaoferowania. Sporym problemem jest wokalna strona zwrotek - momentami nie są one ani śpiewane, ani rapowane - są po prostu gadane, wyklepane jak na szkolnej ceremonii, nie tylko bez pomysłu, ale nawet bez nuty charyzmy w głosie (Jihyun!).

Od strony czysto muzycznej jest to ten sam pomysł, co w wypadku dwóch poprzednich singli grupy, tylko delikatnie zmieniono opakowanie. Tym razem sporą rolę odgrywają dęte sample, które nawet zgrabnie akcentują humorystyczny charaketr projektu. Sęk w tym, że ten muzyczny pomysł to od początku nie moja bajka i choć prawdopodobnie jest to najlepsza spośród trzech kompozycji, to wciąż, nie na tyle dobra, żebym widział powód, żeby jej w ogóle słuchać.

Ku mojej rozpaczy piosenka już odniosła sukces, zaliczając all-kill na listach przebojów i zapewne całkiem nieźle poradzi sobie także w programach telewizyjnych, nawet pomimo silnej konkurencji. Ponownie nie chodzi mi o to, by źle życzyć samemu 4Minute. Po prostu publika nagradza projekt, który moim zdaniem jest słaby, a to z kolei oznacza, że najprawdopodobniej w najbliższym czasie Cube Entertainment nie zmieni swojej polityki wobec 4Minute i będę dostawał jeszcze więcej takich nagrań. A tego nie chcę.

niedziela, 16 marca 2014

Orange Caramel - 까탈레나 / Catallena

Trochę kazały na siebie czekać, ale nareszcie są. Raina, Nana i Lizzy - Orange Caramel, szalony spin-off After School, powrócił na koreańskie sceny. Bez bicia przyznaję się, że brakowało mi ich pozytywnego szaleństwa pod wszystkimi postaciami - muzyczną, teledyskową i taneczną.

Znów mam trochę poślizgu, ale zależało mi, by w tym tekście znalazł się też klip z występem dziewczyn, a niestety ten z M!Countdown robił raczej kiepskie wrażenie (nie z winy zespołu), więc czekałem na następny. Ponadto wpis sam w sobie rodzi się w bólach, czego z początku wcale się nie spodziewałem. Chciałem poruszyć kilka tematów, które - jak się okazało - wymagają olbrzymich dygresji, by zrozumiale przekazać moją myśl, i które prawdopodobnie, po kilku nieudanych podejściach, ostatecznie sobie odpuszczę.

Weźmy na przykład kwestię wydawałoby się prozaiczną - co sprawia, że Orange Caramel jest takie wyjątkowe? To wcale nie jest proste pytanie, bo wizerunek grupy jest bardzo oryginalny i trudny do zaszufladkowania, ale tym samym także trudny do nazwania. Niby jest słodko i kolorowo, ale nie ma tu typowego różowego aegyo. Niby dziewczyny z After School gwarantują seksapil, a jednak nikt tego przesadnie nie wykorzystuje. Jak więc zdefiniować Orange Caramel? Chyba najlepiej posłużyć się ich przydomkiem - Happy Virus. Naprawdę trudno oddać zwięźle słowami, o co chodzi w występach tego zespołu i dlatego poprzestanę na stwierdzeniu, że przezwisko przylgnęło do grupy całkiem zasłużenie, resztę pozostawię samym dziewczynom i ich nowej piosence.

Z kronikarskiego obowiązku przypomnę, że Orange Caramel ostatni raz promowało w ojczyźnie we wrześniu 2012 z piosenką "Lipstick" (>>TUTAJ<<) i albumem pod tym samym tytułem. Ponadto dziewczyny w tym samym okresie rozpoczęły ekspansję na rynku japońskim debiutując latem 2012 z "Yasashii Akuma" (>>TUTAJ<<), poprawiając na jesieni podwójnym singlem "Lum No Love Song" (>>TUTAJ<<) i zamykając okres pierwszym japońskim albumem promowanym piosenką "Cookies, Cream & Mint" (>>TUTAJ<<) w marcu 2013.

Od tamtej pory Orange Caramel pojawiało się na koncertach w Korei, ale nie wydawało nowych nagrań (okej, była kolaboracja z 10cm przy piosence "Hug Song" [>>TUTAJ<<], ale obyło się bez promocji, czy choćby teledysku), ustępując miejsca macierzystej formacji - After School - która najpierw długo szykowała bardzo wymagający występ do koreańskiego singla "First Love" (>>TUTAJ<<), a potem przeniosła się do Japonii, gdzie wydała dwa kolejne single - "Heaven" (>>TUTAJ<<) i "Shh" (>>TUTAJ<<) - a na dniach zaprezentuje drugi japońskojęzyczny studyjny album - "Dress To Kill".

A teraz pora na teledysk.



Ponieważ wciąż mam problemy ze skleceniem tego tekstu, chyba daruję sobie te wszystkie przemyślenia i polecę sztampą, zaczynając od piosenki. Ma ona jedną wadę - dziewczyny celowo śpiewają ze specyficzną manierą i są na siłę wepchnięte w bardzo wysoką tonację. Dla mnie to nie działa i za bardzo nie rozumiem tego pomysłu, ale zdaję też sobie sprawę z tego, że Korea ma fioła na punkcie wysokich tonacji.

Choć normalnie wolę głosy Rainy i Nany, to tym razem najprzyjemniejsza dla moich uszu jest zdecydowanie Lizzy, która po prostu nie została wepchnięta aż tak wysoko i po niej najmniej słychać tę dziwną manierę. Przy czym to nie jest tak, że na bezrybiu i rak ryba - Lizzy w tej piosence brzmi naprawdę dobrze. Co do Rainy i Nany, to jest to dla mnie na pewno rozczarowanie (kto nie wierzy, że dziewczyny zazwyczaj brzmią zdecydowanie lepiej, odsyłam choćby do refrenu "Shh" >>TUTAJ<< spiewanego w całości przez nie), ale wciąż problem nie jest dla mnie tak duży, by zepsuć piosenkę, po kilku przesłuchaniach już prawie nie zwracałem na niego uwagi.

Samą kompozycją jestem oczarowany. Podobno ma to być hinduskie disco - stopnia hinduskości nie potrafię ocenić, ale samo disco ze smyczkami, gitarami i funkującą elektroniką niezawodnie mnie rozbraja. Jednak akompaniament, jakkolwiek świetnie brzmiący, jest tu tylko kolorową otoczką dla sedna piosenki - linii melodycznej wokali - przebojowej, chwytliwej i niezwykle płynnej, szczególnie w refrenach. Tu znów piosenka inspiruje się nieco środkowym wschodem (podobno Pakistanem, ale nie będę dociekał, czy to aby na pewno jest Pakistan) i ludową piosenką "Jutti Meri".




Ludzie pracujący z Orange Caramel nie zawodzą, chociaż nie wiem skąd oni to wytrzasnęli - tej piosenki jeszcze kilka dni temu nie dało się znaleźć w internecie. Tak czy inaczej, choć nie słyszałem by "Catallena" była oficjalnie ostemplowana na walizce jako kolejny przystanek na trasie projektu "One Asia", Orange Caramel kontynuuje swoją humorystyczną podróż po Azji, mieszając muzykę innych państw ze swoim własnym charakterystycznym stylem.

Jednak Orange Caramel ochrzczono królowymi konceptów nie tylko ze względu na egzotyczne inspiracje muzyczne, ale przede wszystkim ze względu na całkiem odjechane stylizacje i teledyski. Tym razem za klipem stoją między innymi ludzie z popularnego kabareciarskiego programu "Gag Concert" - Jung Tae Ho i Kim Dae Sung. Obaj pojawili się nawet w teledysku, pierwszy to ten gość (mafiozo?) na czarno wcinający sushi, drugi to... Tytułowa Catallena - tak, jeżeli jeszcze się nie zorientowaliście, ta ośmiornica to przebrany facet.

Co do samego tytułu, to jest to słowo jak najbardziej koreańskie. To nowe, slangowe określenie na osobę, która pomimo nieco antypatycznej natury przyciąga do siebie ludzi - zresztą sam tekst piosenki najlepiej tłumaczy o jaką osobę chodzi, angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.

Wracając do teledysku to jest on prosty, ale jednak bardzo pomysłowy i właśnie z racji samego pomysłu - dziewczyny jako sushi, musi zapadać w pamięć. Jest tu trochę smaczków dla fanów - pomarańcze rozrzucane przez ośmiornicę, naklejki na paczkach z dziewczynami zawierają ich imiona, daty urodzin, wzrost, wagę i oraz nazwę wytwórni muzycznej. Ale prawdziwym sednem są zwariowane pomysły w wariowanym wykonaniu.

Tu warto zwrócić uwagę, że o ile po zawodowych komikach można było się spodziewać, że podołają strojeniu min do kamery i wszelkiej maści wygłupom, to trzeba też oddać, że Orange Caramel w tym względzie też czuje się jak ryba w wodzie (to już drugi przemycony pun :) ). Dziewczyny trochę mi imponują, bo z teledysku na teledysk są w tym coraz lepsze, a wbrew pozorom niewiele jest w show-biznesie kobiet, które potrafią zgrabnie pogodzić tego rodzaju komizm z seksapilem.



Co ciekawe, tym razem te wszystkie miny są też ważną cześcią występu. W ogóle jestem bardzo zadowolony, że poczekałem na video z występem, bo piosenka znacznie lepiej brzmi wykonywana w telewizyjnym studiu - nie jest zaśpiewana aż tak wysoko i nie słychać tej dziwnej maniery. Ponadto, jak można było się spodziewać, choreografia w wykonaniu Orange Caramel to kawał dobrej roboty.



After School to bodaj najlepsza kpopowa grupa żeńska jesli idzie o taniec i to także przekłada się na układy Orange Caramel, które może mają inny charakter, ale samo wykonanie to wciąż kpopowy top. Dziewczyny ruszają się z niesamowitą gracją, mieszając figury kojarzone z bollywoodzkimi filmami i typowe disco-pozy. Do tego robią te wszystkie urocze miny i ogólnie powalają męską częśc publiczności swoją prezencją.

Jak chyba łatwo zauważyć, ja dałem się oczarować Catallenie i pomimo silnej konkurencji, wcale nie prekreślałbym szans dziewczyn na oczarowanie rodaków. Jestem przekonany, że ten sam klip, ta sama piosenka i ten sam taniec wydane w innym momencie, byłyby murowanym hitem - to po prostu bardzo udany, oryginalny i atrakcyjny projekt (nie wspomniałem o tym wcześniej, ale ta piosenka - w dobie utworów, których kompozytorów można namierzyć w po jednej nucie - naprawdę wyróżnia się na rynku).

Niestety Orange Caramel o swoje miejsce na szczycie będzie musiało ostro walczyć, bo za konkurencję ma ścisły top żeńskiej części sceny - 2NE1 i Girls' Generation, a na dokładkę właśnie powróciło 4Minute, które przecież też ma spore zaplecze fanów. Łatwo nie będzie, ale wierzę w dziewczyny - zasłużyły na sukces nie tylko tą piosenką, ale tym jak przez lata rozwijają swoje umiejętności.

środa, 12 marca 2014

2NE1 - Happy

Kiedy wydawca decyduje się promować album dwiema piosenkami wydanymi równplegle, zawsze jest tak, że jedna z nich zyskuje mniej rozgłosu. Normalnie starałbym się upchnąć tę drugą piosenkę w jeden wpis z partnerką z tandemu, jednak w wypadku "Happy" 2NE1 nie zdecydowałem się na taki ruch.

Powody do podjęcia takiej decyzji miałem dwa, może nawet trzy. Po pierwsze wpis o "Come Back Home" (>>TUTAJ<<) był całkiem spory i nie chciałem sztucznie wydłużać go dodatkowym teledyskiem. Powód drugi dotyczy samego "Happy" - nie chciałem marginalizować roli tej piosenki, bo moim zdaniem to również jest ciekawa propozycja, która obroniłaby się jako samodzielny singiel.

Co ciekawe, na albumie "Crush" jest jeszcze kilka piosenek, o których można powiedzieć to samo. Siłą rzeczy wywołało to pewną dyskusję - dlaczego mamy teledysk do "Come Back Home" / "Happy" a nie do [tu wstaw tytuł innej piosenki]? Chciałbym dorzucić swoje trzy grosze w tym temacie i to jest właśnie powód numer trzy.

Ale zanim do tego dojdziemy, teledysk.



Jest w tym projekcie coś nietypowego. Kolorowy teledysk nakręcony przy słonecznej pogodzie wydaje się tryskać optymizmem. Wtórują mu pstrokate stroje dziewczyn i te wszystkie dodane komputewrowo obrazki. Podobnie jest z piosenką, która sprawia wrażenie pogodnej i naładowanej pozytywną energią.

A jednak gdzieś na progu świadomości twórcy przemycają trochę przeciwnych emocji, głównie smutku. Najłatwiej wyłapać to w teledysku. Jedna ze stylizacji to dziewczyny ubrane całkiem na czarno, co silnie kontrastuje z pozostałymi barwnymi stylizacjami i musi rzucić się w oczy. Jeszcze bardziej jednoznaczne wydają się kadry z dziewczynami ślepo patrzącymi w pustą przestrzeń.

Także w muzyce obok słodyczy jest też miejsce szczyptę goryczy, choć w tym wypadku trudniej ją wychwycić i nazwać po imieniu. Jeżeli miałbym wskazywać palcem to dla mnie głównymi podejrzanymi są melodia i sam sposób śpiewania, które przemycają tu i ówdzie nieco smutku - bo muszą, bo taki jest tekst tej piosenki.

Angielskie tłumaczenie słów znajdziecie >>TUTAJ<< i choć same w sobie nie są niczym szczególnym, to w połączeniu z muzyką nadają tej piosence wyrazu i wpływają na jej odbiór. Tworzą bardzo ciekawy, niebanalny i nieoczywisty w konsekwencjach pardoks. Przez to, że treść i brzmienie tej piosenki nie są w stu procentach pogodne i beztroskie, jej przekaz staje się tym bardziej pozytywny i przy okazji autentyczny.

Ten kawałek to nie kolejne "Don't worry be happy", ale i piosenkarki nie zaczynają od jakże "pogodnego" "znowu w życiu mi nie wyszło". 2NE1 próbuje sprzedać postawę, która leży gdzieś pomiędzy - postawę, w której jest miejsce dla smutku, ale w której nie ma potrzeby do uciekania w depresję i chowania się z przejawami radości. Po prostu - nie wyszło, boli, ale najlepsze co można zrobić to iść dalej i się tym przesadnie nie zamartwiać, nie zatruwać się myślami o zemście czy rewanżu, nie udawać szczęścia, ale i nie podsycać smutku.

Ten ładunek emocjonalny w połączeniu z lekką i bardzo przyjemną dla ucha piosenką już sprawiają, że utwór sam w sobie jest godny spotlightu. A jednak, jak już wspomniałem, na nowym albumie 2NE1 jest więcej piosenek, o których mógłbym napisać coś podobnego, dlaczego więc padło na "Happy"?

Mam wrażenie, że chodziło o oryginalność. Takie gitarowe, ale pogodne brzmienie na koreańskiej scenie nie jest raczej kojarzone z girlsbandami - jest raczej domeną solistów i solistek, a i tu pomimo podobnych założeń, słychać różnice w samym brzmieniu. Ale to nawet nie ta oryginalność wydaje mi się decydująca, chodzi raczej o oryginalność "wewnętrzną".

2NE1 w swoim dorobku ma już całkiem szerokie spektrum nagrań od hip-hopu, poprzez reggae, R'n'B, silny elektroniczny pop, po bardzo emocjonalne ballady. I to wszystko słychać na nowej płycie gupy, jednak "Happy" jest jedynym nagraniem, które jako singiel wydaje się czymś nowym w repertuarze formacji, bo nawet "Come Back Home", które chwaliłem za innowacyjność, jest jednak swoistym zlepkiem tego, co grupa śpiewała do tej pory.

Jest to tym większym argumentem, kiedy weźmiemy pod uwagę, że piosenki najczęściej wymieniane jako te tytuły, które powinny zająć miejsce "Happy", to nagrania podobne do poprzednich hitów 2NE1. Tytułowe "Crush" to utwór nie tylko w założeniach, ale nawet w muzycznych inspiracjach niemal bliźniaczo podobny do "I Am The Best" (>>TUTAJ<<). Tak, moim zdaniem "Crush" jest lepsze od wspomnianego nagrania, chętnie zobaczyłbym teledysk do tej piosenki, ale media mogłyby z łatwością zarzucić grupie wtórność, gdyby tą piosenką promowała nowy album.

"Scream" to z kolei kawałek podobny pod wieloma względami do "Can't Nobody" - podobieństwo nie jest tu aż tak uderzające, ale tak czy inaczej jest to piosenka w stylu dotychczasowych singli 2NE1. Oczywiście tym łatwiej zrozumieć dlaczego "Crush" czy "Scream" jako single tak chętnie widzieliby fani grupy, ale oni mają dla siebie cały album, podczas gdy single to nie tylko muzyka, ale i marketing - a ten ma trafiać przede wszystkim do ludzi jeszcze niezdecydowanych na zakup albumu. Z podobnych względów odpadła zapewne potężna ballada "If I Were You", bo poprzedni singiel grupy - "Missing You" (>>TUTAJ<<) - też był balladą.

Zapewne zauważyliście, że nie wchodzę w detale pozostałych nagrań - na to wciąż jeszcze planuję poświęcić odrębny wpis, bo cały album "Crush" uważam za kawałek dobrego, ale przede wszystkim równego słuchania, choć nieco rozstrzelonego od względem reprezentowanych tam stylów. Natomiast podsumowując akapity spłodzone powyżej - "Happy" to bardzo pozytywne nagranie, świeży nabytek w galerii twórczości grupy i całkiem rozsądny wybór piosenki promującej album, choć może się to nie podobać fanom, którzy oczekiwali jakiejś powtórki z rozrywki.