Jakiś miesiąc temu pisałem >>TUTAJ<< o najnowszym nagraniu grupy Orange Caramel - "Lipstick". Wspominałem wtedy o specyficznym wizerunku grupy i jej odbiorze w Japonii. Ponieważ "Happy Virus", jak czasem nazywa się formację, już za momencik znowu zainfekuje kraj kwitnącej wiśni swoim drugim singlem, postanowiłem najpierw przedstawić krążek, którym grupa debiutowała na tym specyficznym rynku.
Takie wprowadzenie wydaje mi się tym bardziej potrzebne, ponieważ metoda działania grupy w Japonii jest nietypowa. Biorąc pod uwagę charakterystykę formacji, na pierwszy rzut oka może nawet wydawać się nielogiczna. A jednak jest spójna, wydaje się przemyślana i najpewniej przyniesie sukces.
Jak wspominałem w poprzednim wpisie o tej grupie, jej wizerunek jest nieco szalony, kolorowy, przesłodzony i pod pewnymi względami zdziecinniały. W skrócie - wszyscy w Korei byli przekonani, że Orange Caramel jest bardziej japońskie niż koreańskie. Co nie przeszkodziło grupie w odniesieniu sporego sukcesu na rodzimym rynku, kto wie czy nie większego niż macierzysta formacja - After School.
Tymczasem, reklamowana jako międzynarodowa podgrupa After School, formacja Orange Caramel atakowała różne azjatyckie rynki - Chiny, Tajwan, Filipiny. Ale od Japonii trzymała się z daleka. To było nieco dziwne. Oczywiście - rynek japoński jest niezwykle specyficzny i wymagający, ale także niezwykle lukratywny. Poważniejszym rynkiem zbytu dla fonografii jest na świecie tylko USA. A Orange Caramel od swojego debiutu wyglądał, jakby powstał tylko z myślą o zawojowaniu Japonii.
Jednak wydawca, jak i sama formacja, do tej eskapady zabierały się jak pies do jeża. Choć grupę utworzono w 2010 roku, dopiero w marcu 2012 roku światło dzienne ujrzało pierwsze japońskie nagranie - przetłumaczona wersja piosenki "Shanghai Romance" (więcej o koreańskim oryginale >>TUTAJ<<). Ale nie był to nawet samodzielny singiel, a jedynie bonusowe nagranie doczepione do albumu "Playgirlz" formacji After School. Utwór spotkał się z pozytywnym odbiorem, chociaż tłumaczenie na japoński brzmieniu piosenki nie służyło.
Dopiero we wrześniu tego roku zdecydowano się wypuścić pierwszy japoński singiel grupy. Jednak podejście wydawcy było dosyć specyficzne. Piosence towarzyszyła znikoma promocja, ponieważ Orange Caramel nie miało nawet zbytnio czasu, by pofatygować się do Japonii - tydzień po premierze tego singla w Korei do sprzedaży miał trafić pierwszy pełny album grupy - "Lipstick" - i na promocji tego krążka dziewczyny skoncentrowały swoje wysiłki.
Co więcej, zaniedbany debiutancki singiel nie był promowany poprzez któryś z dotychczasowych przebojów grupy, a przez całkowicie nowe nagranie. Wydaje się to sporym hazardem, jednak po bliższym przyjrzeniu się sprawie, decyzję łatwiej zrozumieć, a może nawet należy pochwalić.
Po pierwsze - tłumaczenia piosenek rzadko się sprawdzają. Nawet największe przeboje poddane tłumaczeniu na inny język, gdzieś tracą cząstkę swojego brzmienia i choć nierzadko odnoszą sukces, popychane siłą popularności swojego pierwowzoru, to muzycznie przy oryginale zazwyczaj wypadają blado.
Po drugie - ryzyko związane z nową piosenką ograniczono do minimum. Zamiast stworzyć nową kompozycję, zdecydowano się na cover japońskiej piosenki z lat 70-tych. Wybór padł na przebój grupy Candies - "Yasashii Akuma" lub - jak kto woli - "My Sweet Devil". Wybór z wielu powodów niezwykle trafny. Oba zespoły to żeńskie tercety, nazwy obydwu grup podobnie się kojarzą, to słodkie skojarzenie dodatkowo akcentuje tytuł piosenki. To niby drobiazgi, ale pozwoliły utrwalić wizerunek grupy w świadomości japońskich odbiorców.
Co do samej piosenki, to nawet w oryginalnej formie pasowała ona do stylu Orange Caramel, jednak producencie zdecydowali się dosyć mocno zmodyfikować jej brzmienie. W nowej wersji jest nieco mniej pazura, akcent bardziej rozkłada się na "sweet" niż na "devil". I choć całość brzmi (i wygląda) teraz bardziej jak nyan cat na sterydach, to - o zgrozo - to działa.
Kto zobaczył i posłuchał albo puszcza sobie to jeszcze raz, albo jest w drodze do najbliższego, pubu żeby się odzerować i jak najszybciej zapomnieć. Zapętlony, elektroniczny podkład balansujące na granicy obłędu - jak napisałem wyżej - nyan cat w przebraniu. Japończycy nazwali to świeżym brzmieniem, a w pierwszym tygodniu singiel nawet dobrze się sprzedawał.
Co do strony wizualnej. Co tu dużo kryć - "przesłaniem" klipu miały być wdzięczące się do kamery dziewczyny i napis za ich plecami. Nie wiem jak napis, ale dziewczynom się udało. Fruwające owoce, osoby kręcące klip - to tylko dodatek. Tak jak niebieskie strusie przebiegające ekran pod koniec klipu. Gdybym nie wiedział lepiej, powiedziałbym, że to było dziwne nawet jak na japońskie standardy.
Chociaż utwór w wykonaniu Orange Caramel nie stał się wielkim przebojem, to zaistniał w świadomości Japończyków i wytwórnia postanowiła pójść za ciosem. W grudniu ukaże się drugi japoński singiel grupy - w aż czterech wersjach różniących się zawartością dodatkowego krążka. Na singlu znajdzie się japońska wersja ostatniego przeboju grupy - "Lipstick", ale także nowe nagranie dedykowane na japoński rynek.
Wytwórnia postawiła na spójność i znów Orange Caramel wykona cover, znów bardzo znanej piosenki, tym razem z lat 80-tych. No i znaleziono pretekst, żeby zostawić dziewczynom na głowach rogi, chociaż tym razem nie są diabelskie, a ogrze. Nowa piosenka Orange Caramel to "Lamu no Love Song" czyli motyw z kultowego anime "Urusei Yatsura".
W sieci można już zobaczyć pierwsze 1,5 minuty klipu, jednak ponieważ wydawnictwo jest japońskie, na YT pełną wersję klipu zobaczymy dopiero, kiedy ktoś umieści ją nieoficjalnie. Dzisiaj tego wycinka nie zaprezentuję, poczekam na pełną wersję klipu - kto chce, może poszukać na profilu YT wydawcy - Avex Network. Zamiast tego...
BONUS
Candies - "Yasashii Akuma"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz