piątek, 2 listopada 2012

Brown Eyed Girls - Sixth Sense

Przemysł, jakim jest k-pop, funkcjonuje na pewnych określonych zasadach. Jedną z koronnych zasad przy formowaniu zespołu jest wybranie jego wizerunku, a co za tym idzie niszy, w której będzie funkcjonował. Dla formacji kobiecych popularną niszą jest aegyo - przesłodzony wizerunek grzecznych dziewczynek, w którym specjalizują się grupy takie jak np. Girls' Generation.

Pewną wariacją na temat aegyo jest grupa Orange Caramel, której cukierkowaty wizerunek przywodzi na myśl raczej lolity, a nie grzeczne dziewczynki. Macierzysta formacja Orange Caramel - After School to z kolei wzorcowy przykład koreańskiego ostrego wizerunku. Ostrego w granicach przyjętej tam konwencji. Według amerykańskich standardów to niemal zakonnice, ale w Korei Płd. często porównuje się je do Pussycat Dolls. Co trochę mnie irytuje, bo tę amerykańską grupę uważam za sabat pasztetów (z wyłączeniem Nicole Scherzinger).

Nie oszukujmy się, chociaż przyjęte konwencje z pozoru trzymają w ryzach seksualny wizerunek kobiet na scenie, to jednak i w jednej, i w drugiej stylizacji chodzi o to, by przykuwać oko męskiej części widowni. Zdarza się, że jakiś wykonawca wykroczy poza niepisane ramy tych konwencji. Dla zespołu Secret przybrana jednorazowo nieco śmielsza stylizacja oznaczała spotkanie się z falą krytyki konserwatystów. Z kolei taka HyunA z eksploatowania własnej seksualności uczyniła sens swojego scenicznego solowego istnienia, za co przez wielu została znienawidzona.

Jest jednak grupa, której podobne, a nawet śmielsze, brewerie do tej pory uchodziły na sucho. Ba, trzeba powiedzieć więcej - pomimo licznych kontrowersji, śmiałego wizerunku oraz towarzyszących plotek i nie tylko plotek - grupa ta odniosła spory sukces w mainstreamowych mediach. Zamiast stać się obiektem ciskania kamieniami, dla wielu stała się idolkami. Oczywiście mowa o formacji Brown Eyed Girls.

Jak koreański kwartet tego dokonał? Po pierwsze, silniejszych treści w wideoklipach używa przede wszystkim jako środka wyrazu artystycznego, a nie jako prymitywnego "nęcenia cycem". Po drugie, silnym obrazom towarzyszy równie silna, wyrazista muzyka, która nie próbuje chować się za plecami wideoklipu. Czego dowód znajdziecie poniżej.



Niesamowite połączenie estetyki disco z symfonicznym brzmieniem i silnymi wokalami, nie tylko nie próbuje ukryć się za mocnym i przyciągającym uwagę teledyskiem, ale w dodatku toczy z nim walkę o widza. Walka jest na tyle zażarta, że przy pierwszym obejrzeniu klip wydaje się gryźć z utworem.

Rzadko kiedy słyszy się, żeby tak przebojowa i żywiołowa piosenka naraz prezentowała równie szeroką i pełną gamę walorów muzycznych. Już sama warstwa kompozycji powinna zebrać swoją dolę oklasków, chociażby za to jak płynnie przechodzi pomiędzy spokojniejszymi budującymi napięcie segmentami zwrotek a eksplozją dźwięku w refrenie.

A to wciąż mało, bo równie ważna jest inteligencja w użyciu poszczególnych instrumentów, czy też sama wrażliwość muzyczna uwypuklona chociażby właśnie w budowaniu napięcia poprzez twarde, rytmiczne, militarnie brzmiące i budzące niepokój dźwięki. Na to wszystko nakłada się zabójczo wykorzystany wokal, który już silnej kompozycji nadaje dynamiki i mocy w brzmieniu, słowem - impetu. Jednocześnie, przy całym natłoku dźwięków atakujących nasze uszy, utwór nie popada w kakofonię.

Ale pozostaje jeszcze kwestia teledysku. Tu dopiero jest ciekawie. Już samo poruszenie wątku totalitarnych represji jest posunięciem odważnym. Pamiętajmy, że dla wielu z nas widok armatek wodnych i policyjnych kordonów kojarzy się głównie z odległymi (to już ponad 20 lat) czasami PRL-u. No chyba, że ktoś się udziela na piłkarskim młynie albo wyjazdach, wtedy takie sceny są mu nieco bliższe.

Ale nie będę tutaj pastwił się nad naszymi domorosłymi miłośnikami praktyk totalitarnych, bo na dobrą sprawę nawet bliski geograficznie relikt ustrojowy - Białoruś - nie maluje się w naszej wyobraźni w równie czarnych barwach, albo przynajmniej nie poświęcamy mu tyle uwagi, by mógł się silnie kojarzyć z takimi obrazkami.

My jednak mówimy tutaj o wideoklipie nakręconym w Korei Południowej, która od północy graniczy z szalonym totalitarnym reżimem Kim'ów. Projekty atomowe, strefy zdemilitaryzowane będące najsilniej zmilitaryzowanym skrawkiem ziemi na globie i część większego narodu cierpiąca głód i ubóstwo pod dynastią maniaków własnej wielkości. A przecież jeszcze dalej czają się Chiny.

Mało? Sama Korea Południowa długo nie była rajem na Ziemi. Najpierw 35 lat japońskiego zaboru, potem rozbiór kraju decyzją podłych, złych sowietów i szlachetnych wybawicieli spod amerykańskiego sztandaru. Tych samych wybawicieli, którzy przez kolejne 40 lat tolerowali różne formy wojskowej dyktatury, pod wieloma względami niewiele różniącej się od swojego północnego odpowiednika.

Ustawiony w takim kontekście, ten teledysk ma o wiele silniejszy wydźwięk. Tym bardziej, że nie powinien być traktowany dosłownie. Dyktator i jego podwładni są tylko metaforą na... męskiego odbiorcę tego klipu. Po jednej stronie mamy wyzwolone kobiety, które śpiewają o pożądaniu jakie odczuwają do nich mężczyźni i nieprzekraczalnej niewidocznej barierze, która nie pozwala samcom dać upustu ich żądzom.

Po drugiej stronie stoi i gapi się na nie anonimowy tłum mężczyzn bez twarzy, za każdym z tych kasków może czaić się facet, który właśnie ogląda ten klip. Każdy z nich jest anonimowym widzem, częścią tłumu, bez własnej woli i odwagi by się wyłamać, staje się częścią systemu, który zniewolił kobiety z pozostałych ujęć.

Niewola ta jest oddana w niezwykle plastyczny sposób. Gain siedzi ze związanymi dłońmi na krześle, jest zdominowana przez górujący nad nią i zamykający obraz łuk. Ponadto jest niewolnicą obrazu. Widzimy ustawiony przed nią monitor, który nieustannie pokazuje jej twarz. Może ona do woli odwracać się, uciekać ze wzrokiem, kamera cały czas podąża i koncentruje się na jej twarzy. Ku uciesze widza jej wizerunek jest brudny, zbrukany, upodlony.

JeA jest przywiązana do drewnianej konstrukcji unoszącej się na wodzie, całkowicie bezradna i zniewolona, nawet gdyby uciekła, na jej nodze jest branzoletka lokalizacyjna. Jest całkowicie oddana na łaskę i niełaskę żywiołu, ale i obserwującego ją z góry pana. Jednocześnie jej stylizacja jest najsubtelniejsza spośród wszystkich kobiet. Ma być tą bezwolną, uzależnioną od mężczyzny kobietą, która bez jego pomocy nie przetrwa.

Miryo pozornie ma daną swobodę głosu, jej wizerunek jest schludny, estetyczny - oficjalny, a wypowiedzi schowane za fasadą uprzejmości. Ale jednocześnie jej ręce pozostają związane, a mikrofony nasłuchujące każdego jej słowa same stanowią formę opresji. Cała scena sugeruje, że nie liczy się, co kobieta sama ma do powiedzenia. Ona ma być jedynie narzędziem wypowiadającym słowa, które ułożył kto inny, ku uciesze pozbawionych emblematów - anonimowych - mikrofonów.

Najciekawsza jest scena Narshy. Z pozoru zaprzecza całej idei tego klipu - to kipiący seksapilem zwierzęcy taniec, uczta dla samczego oka. Ale właśnie - trzeba zauważyć, że jej niewolą jest pomieszczenie-klatka i sam ruch. Miejsce po którym się porusza jest wybiegiem, a swoboda ruchów została jej dana tylko po to, by mogła nimi cieszyć wzrok widza. Do tego błyskające flesze, kocie ruchy, kot w teledysku i miauczenie... Catwalk to przecież angielskie określenie na wybieg dla modelek.

Same słowa refrenu sugerują, że kobiety mają do zaoferowania coś więcej niż swoją zmysłową, seksualną powierzchowność. W zamian proponują swoją muzykę, odczuwaną poprzez owy szósty - emocjonalny - zmysł, który pozwala odbierać bodźce poprzez barierę nieprzekraczalną dla tradycyjnego zestawu pięciu zmysłów związanych z cielesnym pożądaniem. Mężczyźni pod wpływem muzyki ulegają przemianie, odrzucają hełmy, zyskują twarze a z nimi własne emocje i myśli, które pozwalają im podejmować decyzje za siebie i obrócić się przeciwko dyktatorowi/systemowi.

Osobiście nie mam nic przeciwko takim feministycznym manifestom, jeśli mają one jakiś określony cel, a nie są zbiorem gorzkich żali w stylu: "Chcę mieć tak samo jak ty, tylko na innych preferencyjnych zasadach, bo ja jestem pokrzywdzona. I nie waż się mnie patronizować szowinistyczna męska szujo!".

W tym wypadku chodzi o konkret - słuchaj tego, co mam do przekazania poprzez muzykę, a nie każ mi się wygłupiać dla własnej uciechy. Co moim zdaniem, jak długo kobieta ma coś do powiedzenia (a nie "żałuję, że cię znałam, żałuję, że ci dałam"), jest bardzo słusznym podejściem, bo nie wyklucza także miejsca dla atrakcyjnych kobiet nie mających nic do powiedzenia, ale za to dobrze wyglądających.

Jedyne, co budzi moje wątpliwości, to skuteczność manifestu. Przecież na dobrą sprawę, do jego przesłania trzeba dotrzeć przebijając się najpierw przez warstwę tego, z czym teledysk zdaje się walczyć - grupę seksualnie zniewolonych kobiet ku rozkoszy oczu przeciętnego męskiego widza. Mam wrażenie, że sami twórcy teledysku zdają sobie sprawę z niskiej skuteczności swojej metody, bo przecież klip kończy się tym, że tłum anonimowych mężczyzn rzuca się na kobiety.

BONUS
Ja zakończę podobnie, dodając link do telewizyjnego występu live, który jest równie porywający.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz