niedziela, 10 lutego 2013

Orange Caramel - Shanghai Romance

Dawno nie było tutaj czegoś pozytywnie zakręconego. Ostatniego tekstu nie liczę, bo pomimo walorów humorystycznych, jest to tak naprawdę bardzo smutna i przejmująca pioasenka o ludzkim nieszczęściu, samotności i w ogóle. Mnie chodzi o coś z ewidentnym pozytywnym ładunkiem. Cóż, w takich sytuacjach nieocenione okazuje się Orange Caramel.

O formacji pisałem już sporo, ale tak dla przypomnienia - Orange Caramel to podgrupa formacji After School, jednak prezentująca zupełnie inny wizerunek. Podczas gdy After School to grupa bardzo serio, Orange Caramel wypełnia niszę aegyo, w dodatku mocno inspirując się japońskim podejściem do tematu i ciężko inwestując w kostiumy, które podchodzą nieco pod cosplay. Singlowe piosenki są niezmiennie naładowane pozytywną energią i dynamiką, co w połączeniu z wizerunkiem grupy, zyskało jej przydomek "Happy Virus".

Ponadto wytwórnia często przedstawia Orange Caramel jako grupę międzynarodową, zorientowaną na podbój rynków azjatyckich. Stąd też pomysł na tytuły piosenek nawiązujące do miast regionu, jak "Bangkok City" czy "Shanghai Romance". Ja dzisiaj postawię na ten drugi utwór, bo choć nie był tak dużym przebojem jak "Bangkok City", to jakoś bardziej do mnie trafia.



Zanim o piosence, najpierw trochę o teledysku. Rozumiem, że może się komuś nie podobać, ale mnie mieszanka lat 60-tych z chińską stylizacją po prostu rozbraja. Pal licho dekoracje i plany, to tak naprawdę tylko tło. Kostiumy! Kostiumy są genialne. Kuse sukienki żywcem wyjęte sprzed pół wieku, peruki i hełmo-peruki imitujące uczesania z epoki, stroje upstrzone błyszczącymi cekinami... Nawet buty są genialne!

Ale najbardziej podoba mi się sekwencja przy samolocie. Lata 60-te siłą rzeczy człowiekowi tak młodemu jak ja, kojarzą się przede wszystkim z Jamesem Bondem. A samolot i dziewczyny przy nim tylko potęgują to skojarzenie, bo... No cóż, bo Pussy Galore i jej Latający Cyrk, czyli "Goldfinger" - najlepszy Bond wszechczasów (i nawet nie próbujcie się spierać). Tak, dobrze przeczytaliście, postać w filmie (i powieści) naprawdę nazywała się Pussy Galore. Co więcej, do czasu poznania Bonda, była zadeklarowaną lesbijką. Koronny dowód na to, że bardziej liczą się włosy na klacie niż na głowie.

Wracając do kostiumów... Co z tego, że to sieciówki? Co z tego, że błękitny materiał ma nadruk z królikami (swoją drogą byłem pionierem w tej dziedzinie, w głebokich latach 90-tych zaprojektowałem koszulę z podobnie porozrzucanymi  zwierzątkami i w nagrodę Pan Tik-Tak przysłał mi klocki Lego - true story)? Fason tych ciuchów i ich zestawienie z czarnymi elementami jest... Bajeczny? To chyba najlepsze słowo.

Ale jeżeli myślicie, że na tym szafa dziewczyn z Orange Caramel się kończy, to jesteście w grubym błędzie.



O ile poprzednie stylizacje budziły u mnie jedynie filmowe skojarzenia, tu inspiracja jest oczywista. Nie, nie "Kill Bill", Tarantino jedynie czerpał z tego samego źródła. Żółty dres z czarnym paskiem powinien się Wam jednoznacznie kojarzyć z osobą Bruce'a Lee, który taki strój nosił w swoim ostatnim filmie (w każdym razie ostatnim, który kręcono przed jego śmiercią, losy filmów z panem BL bywają bardzo zawiłe) - "The Game of Death" z 1972 roku.

Ale to wciąż nie koniec...



Kontynuujemy ścieżkę sztuk walki. Nawet jeżeli nie graliście w żadną część "Street Fightera", postać Chun Li powinniście kojarzyć choćby z widzenia. Jest głęboce zakorzeniona w popkulturze gier wideo, ponieważ była pierwszą żeńśką postacią w grach z gatunku "fighting" (albo "naparzanki", jeśli ktoś woli bardziej swojskie nazewnictwo), nad którą gracz mógł przejąć kontrolę.



Tym razem wersja na Halloween, choć motywy przewodnie, jeśli idzie o fason ciuchów, pozostają te same. Ponieważ jest to mniej szalona wersja, to mam trochę miejsca, żeby napisać coś o piosence.

Primo - wykonania live. Nie wiem, kto to wymyślił, żeby mieszać Lizzy śpiewanie na żywo z playbackiem, ale powinien zrewidować swoje poglądy po pierwszej próbie. To nie działa i to w żadnym z powyższych wykonań. Inna sprawa, że Raina też mnie trochę zawodzi, bo to jest akurat piosenkarka z niezłymi warunkami. Wersja teledyskowa daje radę, jeżeli nie przeszkadza Wam konwencja. Wersje live też są niezłe, ale wersje TV, nie wiedzieć czemu, muzycznie leżą.

Secundo - jeżeli się zastanawialiście, piosenka nie jest po chińsku. Jest po koreańsku. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<, chociaż niczego szczególnego się nie spodziewajcie, Orange Caramel nie ma za zadanie tworzyć sztuki tylko dostarczać nieco lekkiej rozrywki i w moim odczuciu z tej roli świetnie się wywiązuje.

A propos rozrywki, to tak na zakończenie, nieco rozrywki kosztem Lizzy i Nany. Słuchawka to całkiem przydatna sprawa, kiedy wykonujesz piosenkę z podkładem, szczególnie jeżeli jest to playback (nawet stopniowany jak tutaj). Konsternacja, kiedy okazuje się, że nie mogą założyć słuchawek ze względu na peruki (Raina miała wtedy krótkie włosy, więc peruki nie potrzebowała) - bezcenne. Ale i tak dały radę.


3 komentarze:

  1. hah, powoli zaczynasz mnie przekonywać, że może i warto czasami tutaj zajrzeć i coś przeczytać. powiedz mi tylko, te wszystkie trzy dziewczyny w pierwszym teledysku to nana? nana i jej sobowtórki? bliżniaczki? tak je ucharakteryzowali?

    OdpowiedzUsuń
  2. To jest zespół Orange Caramel - Nana, Raina i Lizzy, we wszystkich filmikach są trzy te same dziewczyny. Faktycznie, w teledysku wyglądają podobnie, chociażby przez peruki. Tym bardziej, że Nana właśnie ze względu na perukę jest do siebie jakby mniej podobna :P W dodatku Nana i Lizzy faktycznie czasem mogą się na pierwszy rzut oka mylić, chociaż tak naprawdę są kompletnie różne z twarzy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja już w teledysku nie byłem pewien,czy aby na pewno są to te trzy dziewczyny, czy jedna potrojona komputerowo. xD Klooony~ xD

      Usuń