niedziela, 4 sierpnia 2013

Brown Eyed Girls - KILL BILL

Jak nie upał, to ogólny brak czasu... W tym tygodniu wyskoczyło kilka ciekawych tematów i wszystkie powędrowały na stertę "do zrobienia później". Wszystkie za wyjątkiem jednego - EXO i ich "Growl" (>>TUTAJ<<). Dlaczego? Bo "Growl" to po prostu bardzo dobra piosenka, bardzo dobry układ taneczny, ale rzecz osadzona wewnątrz pewnej dobrze znanej konwencji. O "Growl" łatwo mi było sklecić jakiś tekst nawet zasypiając nad klawiaturą.

Tego samego nie mogę powiedzieć o tematach odłożonych na bok, bo wymagają one ode mnie nieco więcej wkładu i przemyślenia - nie chciałem robić ich po łebkach. No, ale mamy weekend - upał, nie upał, trzeba rozgrzebać te zaległości. Zacznę od tematu dla mnie najciekawszego - powrotu Brown Eyed Girls. Raz, że dziewczyny cenię i darzę sympatią za szeroko pojmowaną twórczość. Dwa, że ich title-track nawiązuje do filmu jednego z moich ulubionych reżyserów i daje mi pretekst, by zboczyć na filmową tematykę.

Zacznijmy może od BEG, bo jest to formacja, która na dobrą sprawę przekonała mnie do k-popu. After School jako pierwsze przykuło moją uwagę, inne żeńskie formacje też potrafiły pokazać coś z takich czy innych względów ciekawego, ale Brown Eyed Girls... BEG pokazało mi, że koreański girls band może robić coś więcej niż chwytliwy pop poparty zgrabnymi nogami i efektownym tańcem.

Nie chodzi o to, że Brown Eyed Girls starają się nie kusić męskiego oka - co to, to nie. Dziewczyny z tej formacji słyną z prowokacyjnych stylizacji, epatujących seks(apil)em. Sęk w tym, że uchodzi im to na sucho, bo to ich nęcenie seksem ma drugie dno. W skrócie - nie chodzi o wypięcie dupy do kamery.

Przy tym od dłuższego czasu bardzo ważnym nośnikiem ich twórczości są teledyski. Do tego stopnia istotnym, że same piosenki wydają się uboższe bez nich. To w teledyskach widać całą mięsną kontrowersję, ale to też sam obraz niesie w sobie ten dodatkowy ładunek - jeśli nie znaczenia, to przynajmniej sugestii - który pozwala prawidłowo zinterpretować tekst utworu.

Dlatego mocno zaskoczyła mnie już sama decyzja o nakręceniu teledysku na bazie "Kill Billa", a jeszcze bardziej zaskoczył mnie sam teledysk. Musiałem chwilę posiedzieć nad tym klipem, przetrawić go, ustawić myślowo w kontekście filmu i wcześniejszego dorobku zespołu - dopiero wtedy zacząłem, chyba, rozumieć proces myślowy za nim stojący.

Dlatego uprzedzę z góry - zanosi się na dłuższy wywód z mojej strony i to poświęcony bardziej kinematografii i ewentualnie wcześniejszej twórczości BEG, niż temu konkretnemu nagraniu. Ponadto poniższy teledysk trwa siedem i pół minuty. Jakby tego było mało, jeżeli nie interesujecie się kinem ponad pewien powszechnie akceptowany standard - tzn. nie zagłębiacie się w jego naturę i rolę, to ten klip raczej okaże się dla Was mniej lub bardziej nieciekawy lub zwyczajnie głupkowaty - bo taki w gruncie rzeczy jest.

Jeżeli chcecie zapoznać się z moimi przemyśleniami i osadzić ten klip w pewnym kontekście, zapraszam poniżej. Jeżeli interesuje Was sama piosenka, zjedźcie niżej, tam gdzieś będzie teledysk w wersji tanecznej (który trwa tyle, ile piosenka) i prawdopodobnie kilka słów o samym utworze.



Okej, zacznijmy od sprawy oczywistej, ale mimo wszystko wymagającej poświecenia jej kilku słów. Teledysk nawiązuje do dwuczęściowej produkcji Quentina Tarantino zatytułowanej "Kill Bill". Prawdopodobnie widzieliście ten film, ale nawet jeżeli nie widzieliście, to tak naprawdę nie ma to aż tak dużego znaczenia przy odbiorze teledysku.

Dzieje się tak dlatego, że klip do filmu nawiązuje albo bardzo powierzchownie, imitując wygląd pewnych scen, a nie linię fabularną, albo nawiązuje w sposób dosyć złożony, który i tak zamierzam wytłumaczyć. Bo teledysk - świadomie lub nie - jest odbiciem pewnej nieoczywistej własności filmu Tarantino. Własności, która wydaje się bardzo dobrze współgrać z dotychczasową twórczością BEG.

"Kill Bill" to film o kobiecie, która szuka zemsty na pewnym mężczyźnie zwanym Bill. To, że oboje byli wcześniej związani zawodowo, i nie tylko, jest chyba mniej istotne od samego zawodu, którym się parali - byli płatnymi mordercami, tzn. bohaterka była, Bill był jej szefem.

Film jest o kobiecie wywierającej zemstę, piosenka jest o kobiecie wywierającej zemstę - to dość, aby połączyć jedno i drugie tytułem oraz teledyskiem. Na dobrą sprawę klip nie idzie nigdzie dalej - to taka zabawa filmowym motywem. Trochę w tym parodii, trochę hołdu dla znanej produkcji i kilku jej kultowych scen. A jednak... Jest tu pewne subtelne podobieństwo, które sprowadza się właśnie do tego jak dziewczyny bawią się tym materiałem.

Zwróćmy uwagę na pewne oczywiste zestawienie, które wbrew pozorom łatwo przeoczyć. Jak się ma tytuł do teledysku? Tak, naturalnie widzimy nawiązania do filmu, ale mnie chodzi o coś innego. Jak same słowa "Kill Bill" mają się do tego teledysku, jeżeli usuniemy skojarzenie z filmowym pierwowzorem? Jakiś "Bill" pojawia się tylko na samym początku, kiedy Narsha wypisuje mu imię na plecach. Nic więcej.

Piosenka jest o zemście na facecie, w filmie główną motywacją bohaterki wydaje się być zemsta, a jednak w teledysku mamy tylko dziewczyny usiłujące się nawzajem pomordować. Możliwe, że to tylko przypadkowy efekt uboczny tego, że dziewczyny miały się zabawić przed kamerą. A jednak to jest bardzo spójne z naturą filmowego "Kill Billa".

W filmie tego Billa też za dużo nie ma. Na dobrą sprawę pojawia się on tylko na samym początku i samym końcu drugiej części. Ale nie to wyróżnia tę produkcję na tle innych filmów i nie to jest sednem podobieństwa, które widzę między filmem a teledyskiem. Chodzi o to, że "Kill Bill" jest jednym z nielicznych "popkornowych" filmów, które w głównych rolach osadzają silne kobiece postacie, kosztem ograniczenia liczby ról męskich. Jedyny podobny film, który przychodzi mi do głowy, to "Sucker Punch".

Ostatnie dekady upływają pod znakiem wszelakiej maści cichszych i donośniejszych głosów na rzecz równouprawnienia, upływają także pod znakiem dominacji komiksowo-geekowskiej popkultury, która przez lata stworzyła cały panteon lepiej i gorzej rozrysowanych heroin. A jednak świat Hollywoodu wydaje się tym całkiem niewzruszony.

Większość wytwórni wciąż wtłacza w swoje produkcje wszelakiej maści wojownicze księżniczki - zuchwałe, butne i zarozumiałe, ale koniec końców polegające na męskim ramieniu lub pozostające w cieniu mężczyzny. A nawet jeśli uda się w którymś filmie stworzyć autentycznie silną, kobiecą rolę, to zostaje ona przygaszona przez zalew pobocznych męskich postaci, które koniec końców sprawiają, że kobietę w głównej roli nie traktuje się w innych kategoriach jak ciekawostki czy urozmaicenia (vide "Salt" i "Tomb Raider" z Angeliną Jolie).

O komiksowych superprodukcjach w ogóle wstyd wspominać. W "Avengersach" mieliśmy tyłek Scarlett Johansson, ale to i tak dużo. Ludzie z DC Comics i Warner Brothers najwyraźniej usiłują nakręcić "Ligę Sprawiedliwych" bez Wonder Woman. To o tyle zabawne, że trzonem owej Ligi są Superman, Batman i właśnie WW.

"Kill Bill" jawi się na tym tle jako wyjątek. A raczej jawiłby się, gdyby nie zabawny paradoks - przez to, że większość pierwszo i drugoplanowych ról została obsadzona kobietami, publika w ogóle nie zwraca uwagi na ten zabieg. A jednak te decyzje mają swoje dalsze implikacje w filmie, który jest dosyć mocno sfeminizowany - w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Kill-billowa Beatrycze nie jest kalką żadnego męskiego bohatera srebrnego ekranu, to nie męski archetyp przebrany w kobiece fatałaszki. Można nawet stwierdzić, że jest wręcz odwrotnie - to kobieta z krwi i kości wrzucona w męskie spodnie - w przenośni, jak i dosłownie. Sławny zółto-czarny strój panny młodej został zainspirowany strojem, który wcześniej nosił nie kto inny jak sam Bruce Lee w filmie "Game of Death". A jednak jego odświezona wersja noszona przez Umę Thurman niemal zupełnie wyparła oryginał z popkulturowej świadomości. Dziś charakterystyczną kombinację żółci i czerni kojarzy się właśnie z aktorką i filmem Tarantino, a nie z mistrzem sztuk walki.

Jednak ten smaczny detal jest raczej efektem ubocznym popularności filmu. Tarantino nie mógł przewidzieć, że swoim użyciem tej kolorystyki przyćmi oryginał, któremu starał się złożyć drobny hołd. Znacznie istotniejsza w temacie wzmocnienia kobiecego przekazu jest treść filmu, która w wielu momentach stara się patrzeć nieco bardziej kobiecym okiem lub porusza kwestie bliższe kobietom, jak np. macierzyństwo. Oczywiście film wciąż jest krwawą jatką i ołtarzem dla kina klasy B, jeśli nie klasy C, w dodatku zrealizowanym ze specyficznym poczuciem humoru a'la Tarantino...

A jednak to wszystko gdzieś tam jest. Jeżeli usuniemy tych wszystkich płatnych morderców, samurajskie miecze i krwawy aspekt zemsty, okazuje się, że film pokazuje nadspodziewanie życiowy obraz kobiety. Obraz, który można jakoś przełożyć na codzienność. Rodzina, kariera, dziecko, związki, rywalizacje zawodowe i osobiste - to wszystko jest w tym filmie, tylko trudno to zauważyć, bo Tarantino na pierwszy plan rzuca swoją zabawę tworzywem i konwencjami.

Teledysk BEG w żadnym razie nie idzie tak daleko, ale jak już wspomniałem, dzieli pewną charakterystykę z filmem. Bawi się konwencją, bawi się motywami zapożyczonymi z filmu, bawi się wreszcie koncepcją wypchnięcia kobiet na pierwszy plan. U Tarantino ten Bill koniec końców miał jakąś rolę do odegrania, tutaj - wbrew tytułowi i wbrew słowom piosenki - Bill ginie na wstępie.

I tu leży cały dowcip - dziewczyny mszczą się na Billu bez zbędnych kombinacji. W teledysku, który wydawałoby się ma opowiadać o zabiciu Billa, tytułowy bohater ginie na samym początku, a klip dzieje się dalej. Tym samym dziewczyny pokazują, że Bill nieistotny i całkiem zbyteczny. A to dla dominującego samca musi być najdotkliwszym upokorzeniem.

Co do taneczno-seksualnej otoczki. Cóż, nie oszukujmy się, seks się sprzedaje, a wytwórnia musi zarobić. BEG nie może każdą piosenką pokazywać ostentacyjnego środkowego palca męskiej części widowni. Wystarczy, że zrobiły to w "Sixth Sense" (>>TUTAJ<<), gdzie naraz mamiły męskie oczy stylizacjami rodem z brudnych, męskich fantazji i jednocześnie śpiewały słowa, które jawnie mówiły, że w tym związku to mężczyzna śliniący się do ekranu jest psem na uwięzi. A jednak znów dziewczynom udaje się dość zgrabnie wybrnąć z tej całej sytuacji z twarzą. W nowym układzie tanecznym to one są stroną dominującą, a mężczyźni robią bardziej za seksualne rekwizyty, niż osoby.



Co do samej piosenki, to przyznam, że przy pierwszym kontakcie moja reakcja była krótka - "meh". Piosenka nie wydała mi się zła, ale trochę dziwna i jakoś nieszczególnie interesująca. Chyba wszystko dlatego, że za bardzo skupiałem się na tym, o czym właściwie ma być ten teledysk, na tych wszystich nowych stylizacjach. Od kiedy w jakiś sposób udało mi się ułożyć te sprawy w głowie, na nagranie patrzę znacznie przychylniejszym okiem. Po prostu mnie wciągnęło.

Chyba głównym punktem "spornym" był dla mnie ten pseudo-gwizdany motyw. Ma się on nijak do kultowego już pogwizdywania z "Kill Billa" i po prostu raził mnie jako nieudana próba nawiązania. A jednak, po kilku przesłuchaniach wbił mi się do głowy i teraz wydaje się pasować jak ulał do całej kompozycji, szczególnie kiedy obetniemy nawiązanie do filmu i za punkt odniesienia przyjmiemy westernową stylizację, która jest drugą skórą tej piosenki.

Bardzo podoba mi się ten elektroniczny miks z umiejętnie wplecionymi pojedynczymi dźwiękami na gitarze, które bardziej służą wyznaczaniu rytmu, niż wygrywaniu melodii. Jednak najmocniejszy punkt tej piosenki to wokale i to jak zgrywają się ze słowami piosenki. Po prostu słychać, że dziewczyny z BEG nie śpiewają o "dupie Maryni", tylko starają się wykazać pewne zaangażowanie w tekst. A nawet pomijając ten aspekt, wokale po prostu dobrze brzmią i ich linia melodyczna jest chwytliwa jak diabli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz