poniedziałek, 2 września 2013

G-Dragon - Coup d'etat

Koreański król bezwstydnego samouwielbienia powrócił! Wbrew jego peanom na własną cześć, zapewne niejedną rzecz można mu zarzucić, a jednak jest jedno słowo, którym określić go nie sposób - bezbarwny. G-Dragon - nie jako wokalista, nie jako muzyczny producent, ale jako postać sceniczna - to jeden z bardziej ekscentrycznych wykonawców. Jego stroje, stylizacje, teledyski - to terapia szokowa dla oczu. Męska wersja Lady Gagi.

Co tu więcej pisać? Tutaj trzeba patrzeć.



Można G-Dragona nie lubić za jego egocentryzm, można śmiać się z jego rapowanych przechwałek, można wytykać, że jego piosenkom brak prawdziwej treści. Można zazdrościć mu powodzenia, sławy, pieniędzy i admiracji jaką darzą go rzesze dziewczyn i kobiet na całym globie. Ale nieuznawanie wizualnej jakości jego teledysków to ślepa zawiść. Jego "Zamach Stanu" to wizualny majstersztyk.

Wiem, że wiele osób się ze mną nie zgodzi i wyciągnie pewne całkiem rozsądne argumenty na poparcie swojego stanowiska, ja jednak muszę to napisać - dla mnie ten teledysk to dzieło sztuki. Koronnym kontrargumentem będzie oczywiście zarzut braku poważnego znaczenia stojącego za tymi wszystkimi obrazami - niewyobrażalny przerost formy nad treścią. Ja jednak jestem zdania, że nie każdy obraz musi zostać naładowany znaczeniem przez twórcę, by móc urosnąć do rangi sztuki. Wystarczyłoby mi, by jego niebanalna forma nie pozostawiała odbiorcy obojętnym.

Sęk w tym... że ten teledysk ma znaczenie - nawet jeżeli jest ono fałszywe, nawet jeżeli jest ono kolejną teatralną maską, kolejną medialną rolą napisaną dla aktora przez scenarzystę, to sam obraz jest o czymś. To jest obraz o wewnętrznym zmartwychwstaniu, odzyskaniu własnej tożsamości, o odzyskaniu władzy nad własnym losem - o osobistym, życiowym zamachu stanu.

Od czego by tu zacząć? Może od kamienia, który stary G-Dragon podnosi z ziemi na początku teledysku, a który na samym końcu ciska w mur. To jeden z kluczowych obrazów tego klipu. Należy zwrócić uwagę na jeden drobny detal. Podczas gdy ziemia, na której klęczy postać, usiana jest szarymi kamieniami, kawałek skały, który podnosi, jest zabarwiony na czerwono.

Dlaczego jest czerwony? Bo to kawałek tej wielkiej, czerwonej, rozbitej głowy, przy której wyrastał las żeber i grzebień kręgosłupa. Czym jest więc ten skamieniały, rozbity wrak człowieka, którego cząstką rzuca bohater, by rozbić mur? Jest on samym G-Dragonem, a raczej postacią pod którą żyje.

Chwilę wcześniej widzimy ścianę zapełnioną białymi twarzami-maskami. Maski zaczynają płakać czarnymi łzami, które zlewają się w wielką kałużę, z której z kolei wyłania się czarny G-Dragon ze złotymi kłami - personifikacja jego rozpaczy i gniewu. Ta czarna postać pierwotnie też ukrywa się za białą maską, którą w końcu własnoręcznie rozbija. Jednak rozbicie maski, rozbicie własnej, przybranej tożsamości to zbyt mało, by się uwolnić.

Z rozbitego glinianego kolosa wylęga stary, pomarszczony wrak człowieka, czołgający się po omacku na zakurzonej ziemi. By się odrodzić, by zrzucić starą skórę i przybrać na nowo młodzieńczą postać, musi zburzyć mur. Aby to osiągnąć robi dwie rzeczy. Po pierwsze podnosi się z kolan, wykorzystuje resztki sił na jeden ostatni zryw, który przyniesie mu powodzenie lub przypieczętuje jego los. Druga rzecza to ten czerwony kamień. G-Dragon, by obalić mur, korzysta ze szczątków swojej fałszywej, obecnie rozbitej, ale niegdyś potężnej postaci.

Ale dlaczego G-Dragon miałby chcieć się uwolnić, dlaczego miałby niszczyć samego siebie, dlaczego miałby pałać nienawiścią do tego kim się stał i jak żyje? Przeciez jego teksty to nieustanne przechwałki na własny temat. Tu sprawa jest o wiele prostsza.

Czarna strona show-biznesu. Presja, samotność, instrumentalizacja. Chyba najbardziej spektakularnym i symbolicznym obrazem jest tu ta dziwna, ruro-podobna konstrukcja i zawieszona w niej kula. Z jednej strony kula próbuje rozbić to swojego rodzaju więzienie. Z drugiej strony jest bezskuteczna w swoich działaniach. Co więcej, patrząc na ten obraz i stawiając się w pozycji G-Dragona, trudno nie poczuć się zagrożonym, nie poczuć się pod presją - czasu i okoliczności.

Można też pójść dalej - cała konstrukcja swoją naturą przypomina wnętrze dzwonu. Choć tego nie słyszymy, można domniemywać, że każde takie uderzenie kuli niesie ze sobą nieprawdopodobny hałas, który aż boli. Ujmując to prościej - każda nieudana próba wyrwania się z więzienia to więcej bólu, więcej ryzyka i więcej strachu.

Najłatwiej rozszyfrować znaczenia scen z kobietami. Wszystkie one piękne, kuszące - ale pozbawione oczu. Przez to wydają się bezduszne, obce i niegodne zaufania, W scenie z białymi drzewami kobiety odziane są w czerwień, która w tym teledysku jest kolorem G-Dragona i jego rewolucji. Ta zręczna przebitka jednej czerwonej rękawicy na drugą ma sugerować jedną rzecz. Te obce, ślepe kobiety na pierwszy rzut oka mają wydawać się bliskie bohaterowi, mają sprawiać wrażenie, że stoją po tej samej stronie barykady. A jednak zakrwawiona na sercu koszula G-Dragona nie pozostawia złudzeń co do ostatecznych efektów ich działań.

Więcej zaślepionych kobiet kłębi się do biletowej budki, w której ukrywa się G-Dragon. To jeden z ciekawszych obrazów w całym klipie. Te kobiety to oczywiście fanki spragnione kontaktu ze swoim idolem, oglądane z wewnątrz budki wydają się być tłumem zombie oblegającym jego schronienie. G-Dragon przez okienko kasy sprzedaje im skrawki swojej osoby - urywki spojrzeń, namiastkę dotyku. Jednocześnie w środku budki siedzi znudzony i jakby od niechcenia nagrywa kolejne utwory.

Inna scena z oślepionymi kobietami to konferencja prasowa, gdzie znów obojętny, znużony, może nawet rozgniewany G-Dragon otoczony jest przez rzeszę reporterek, które tak naprawdę wydają się całkiem niezainteresowane nim samym, zamiast tego rozpychają się między sobą, by dorwać się do swojego tematu.
Traktują G-Dragona jak kruki padlinę. Jednak w tej przebitce z ptakami najciekawsze jest to, co ma na twarzy sam wokalista - kaganiec w kształcie ptasiego dzioba. Naraz sugeruje to, że ktoś ogranicza jego wypowiedzi, ale także, że ta sama osoba każe mu być nie lepszą od żerujących na nim padlinożerców, każe krakać tym samym podłym, ochrypłym głosem.

Scenę w kuchni chyba najłatwiej mylnie odebrać, jeżeli nie przyłoży się odrobiny pomyślunku. Tak, G-Dragon gotuje pieniądze, ale to nie jest żadna forma przechwałki. Pomyślmy - długi szpaler wielkich garów gotujących się na żółtym, piekielnym ogniu. Z kotłów kipi obrzydliwie wyglądająca piana, a pieniądze są bardziej czarne niż zielone, ścieka z nich ohydna farba. A między tym wszystkim G-Dragon - obojętny, niezainteresowany, ale jednak szef tej piekielnej kuchni. Właśnie - szef kuchni. To nie jest przydomowa kuchenka tylko zaplecze jakiejś podłej knajpy. Tam kucharze nie gotują dla siebie, tylko dla gości restauracji. G-Dragon też nie gotuje tych pieniędzy dla siebie tylko dla wytwórni.

Jeszcze bardziej wymowny jest obraz z drzewem. Wielkie, białe, rozłożyste i... uschnięte. A mimo to wciąż rodzi owoce. Pod drzewem leży zrezygnowany, zmęczony G-Dragon. Odpoczywa? Nie, on pracuje, rodzi owoce - on JEST drzewem. Skąd ten pomysł? Popatrzmy w głąb planu. Kobieta ubrana na czarno, jej twarz zakrywa parasol, sama jej sylwetka wydaje się złowroga. Jednak najważniejsze jest to, co trzyma w drugiej ręce - piła mechaniczna. Kiedy tylko uschnięte drzewo zrzuci ostatni owoc, zostanie ścięte.

Obraz w garderobie także jest ciekawy. To tam jego więzienie przeradza się w salę tortur, zostaje posadzony na krześle elektrycznym i rażony prądem. Jednocześnie coraz niżej nad nim widzimy kulę do wyburzania - symbol narastającej presji, ale i narastającego gniewu i woli uwolnienia się. Koniec końców ląduje przed oskrażycielskim okiem tłumu - na scenie. Zamaskowany jak bandyta, zostaje skazany na rozstrzelanie na oczach patrzących gapiów - zamaskowanych, anonimowych łotrów.

I w tym całym plastycznym potoku klarownej niegodziwości zastanawia mnie tylko jeden obraz. Młody G-Dragon, jego dłoń zaciśnięta w pięść nosi czerwony kolor rewolucji i ewidentnie dotyka miejsca gdzie znajduje się serce chłopca. W dodatku cała scena dzieje się przed czyimś grobem. I tu rodzi się jedno zasadnicze pytanie - czyj to jest grób?

Jeżeli odpowiedź brzmi - grób samego G-Dragona, to może to być bardzo ciekawy wątek w teledysku. To mogłoby sugerować pewną... cykliczność. Młody chłopak z ideami rewolucji w sercu ślubuje przed grobem osoby, której zawdzięcza wolność, że tym razem nie ulegnie słabościom. Mimo to stacza się w otchłań show-biznesu by zostać kolejnym nosicielem masek, niewolnikiem kobiet z parasolami i by na nowo podjąć walkę o samego siebie, by zyskać prawo do ponownych narodzin. Które prędzej czy poźniej i tak doprowadzą do powtórzenia się cyklu.

W kontekście teledysku ciekawie wypada także sama piosenka, a raczej jej słowa. Możliwe, że to tylko kolejny manifest własnej wspaniałości - jeśli nie ponadczasowej, to przynajmniej tej po "zamachu stanu". Ale można też na to spojrzeć w nieco inny sposób, piosenka nie jest wybitnie żywiołowa, raczej monotonna, trochę depresyjna. Biorąc pod uwagę obraz, łatwiej jest przyjąć, że wydźwięk tego tekstu w założeniu ma być autoironiczny. Tym bardziej, że piosenka wcale nie wydaje się wesoła ani nawet naładowana jakąś twórczą energią. Kolejne porównania niosą w sobie trochę goryczy, więc i taka interpretacja nie jest wcale nie na miejscu. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.

Co do samej piosenki. Nie lubię tego typu muzyki, ale ten kawałek jest tak nieprawdopodobnie klimatyczny, świetnie wyprodukowany i wkręcający się w głowę, że trafił nawet do mnie. Powiem więcej, w porywie pozytywnego zaskoczenia sięgnąłem po dwie następne piosenki z nadchodzącego albumu G-Dragona i muszę przyznać, że również przypadły mi do gustu.

Kończąc poświęcę jeszcze kilka słów właśnie nadchodzącemu wydawnictwu. YG Entertainment ostatnio zrobiło się niezwykle "szczwane" i zaczęło wydawać albumy swoich artystów... w częściach. Dlatego też dzisiaj do cyfrowej dystrybucji trafiło 5 pierwszych piosenek. Kolejne 7 będzie można ściągnąć za trzy dni - 05.09. Cały album do fizycznej sprzedaży trafi 13.09, a na płytce znajdą się jeszcze dwa nagrania, które nie zostaną udostępnione w cyfrowej dystrybucji. Co ciekawe aż 4 piosenki z tego albumu zostały oznaczone jako... title-tracki. I żadnym z nich nie jest tytułowy "Coup d'etat", o którym dzisiaj rozprawiałem. Czyżby oznaczało to jeszcze cztery teledyski? Jeśli będą tej samej jakości, co ten, to ja nie widzę przeciwwskazań.

4 komentarze:

  1. Teledysk majstersztyk, nawet piejąco/skrzeczący głos gdragona mi nie przeszkadza, ba nawet pasuje jako całokształt. Z tego mogłoby powstać całkiem dobre sf

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A co mi tam, przyznam się. Z początku też mi głos GDragona nie podchodził, ale posłuchałem jego ostatniego albumu i ma tam naprawdę kilka fajnych piosenek. Trzeba być przede wszystkim pod wrażeniem tego, że osoba, która miała wszelkie zadatki, by stać się ichnim Bieberem (też zaczynał bardzo, bardzo młodo) wyrasta na naprawdę konkretną osobowość sceniczną i to nie przez to, że umie się lansować w mediach, a przez to, że macza palce w robieniu coraz lepszej muzyki 10, 11 i 12(outro) na płycie są szczególnie ciekawe.

      Usuń
  2. Jestem po przesłuchaniu płyty Coup D'Etat (czy też jak bardzo słychać w utworze tytułowym "Ko Dze Ca", ale nie czepiajmy się koreański to ciekawy język)
    Zdarzyło mi się po raz pierwszy przesłuchać całą płytę popową, do tego 2-krotnie. Czysto intuicyjne, ponieważ nie wdrażałam się o czym w tekstach piosenek jest mowa. Ogólnie, to wrażenie mam pozytywne. wyszedł z tego miszmasz - duet z missy elliot, rap-balladowo, utwór Go - rap w rodzaju - włączamy na full głośniki i robimy cruising po mieście, ale o dziwo utwór uzależnia. Masz racje 3 ostatnie utwory się wyłamują, 11 - może przez wzgląd na obecność Zion, trochę przypomina mi charakterem stare utwory Michael'a Jacksona :) Płyta w sam raz do relaksu, bez szczególnej kontemplacji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do 11. miałem dokładnie to samo skojkarzenie :D Wymieniłem te 3 kawałki, bo w ich komponowaniu maczał palce sam GDragon - zresztą maczał palce w większej części albumu, ale tym mnie najbardziej zaskoczył. A z kpopowych albumów to zdecydowanie polecam "Monochrome" Lee Hyori, chociaż trzeba brać poprawkę, że ja lubię akustyczne retro, a ta płyta jest od początku do końca retro.

      Usuń