niedziela, 5 stycznia 2014

Rain - La Song + 30Sexy

Na dobry początek roku premiera, której wiele osób wyczekiwało. Rain - człowiek-instytucja koreańskiego show-biznesu - powraca po przerwie spowodowanej służbą wojskową (do czego za moment wrócę) i to od razu z pełnym albumem i dwiema piosenkami go promującymi, którymi zajmę się dzisiaj. Jednak najpierw poświęcę kilka akapitów na przedstawienie dzisiejszego bohatera, bo z wielu względów jest to postać ciekawa.

Rain (naprawdę Jung Ji-Hoon) jak każdy celebryta, który potrafi przetrwać na topie dekadę, obecnie jest człowiekiem-orkiestrą - model, projektant, tancerz, kompozytor, tekściarz, producent. Jednak to wszystko dodatki do dwóch zawodów, które są źródłem jego popularności. Rain to przede wszystkim piosenkarz i aktor. Jego kariera zaczełą się w 2002 roku, kiedy to pod skrzydłami JYP Entertainment (po przygodzie z własną wytwórnią, aktualnie Rain działa w jednej z gałęzi Cube Entertainment) wydał swój pierwszy album "Bad Guy". Wtedy też zaczął pojawiać się gościnnie w serialach oraz prowadzić programy telewizyjne, w tym "Music Bank".

Nie zamierzam tutaj wchodzić w szczegóły jego dorobku, bo za długo by to trwało, a sam nie czuję się specjalistą w temacie. Jednak czuję się w obowiązku wypunktować kilka istotnych wątków. Muzycznie jest to wykonawca popularny przede wszystkim w Korei, właśnie wydany "Rain Effect" jest jego szóstym albumem na rodzimym rynku. O ile sukces na pozostałych rynkach azjatyckich jest dość naturalną konsekwencją popularności w Korei, o tyle sukces w Ameryce jest czymś, na co warto zwrócić uwagę.

Nie bez znaczenia jest tu wątek aktorski, który pomógł Rainowi stać się nie tylko jedną z najlepiej zarabiających gwiazd w Korei, ale także dotrzeć do świadomości nie-azjatyckich odbiorców. Rain wcielił się w główną rolę w docenionej przez krytyków komedii romantycznej "I'm a Cyborg, but That's Okay", wyreżyserowanej i napisanej przez Parka Chan-wooka, będącego wtedy na topie także na zachodniej półkuli za sprawą "Oldboya".

"Chwilę" później Rain wygrał internetowy plebiscyt na osobę roku 2007 na stronie magazynu "Time" - i się zaczęło. W głosowaniu tym prześcignął Stephena Colberta, co przełożyło się na obecność na antenie programu rozrywkowego znanego komika. Potem przyszły role w dwóch filmach powiązanych z rodzeństwem Wachowskich - "Speed Racer" i "Ninja Assassin". Okej, akurat te tytuły splendoru nikomu nie przynoszą, ale widać, że Hollywood o Koreańczyku nie zapomniał, bo w grudniu Rain pojawił się na planie razem z Brucem Willisem i Johnem Cussackiem podczas produkcji sensacyjnego thrillera "Prince".

Plan filmowy i studio nagraniowe, to nie jedyne miejsca, które Rain odwiedzał w ostatnim czasie. Kilka tygodni temu wystartowało reality show z jego udziałem, zatytułowane tak jak nowy album piosenkarza - "Rain Effect". Oczywiście chodzi o przypomnienie się odbiorcom po dwuletniej przerwie spowodowanej służbą wojskową.

Ten temat także wymaga kilku słów komentarza, bowiem bohater dzisiejszego wpisu zdążył załapać się na aferę związaną z celebrytami w wojsku. O koreańskiej służbie wojskowej i celebryckich aferach pisałem >>TUTAJ<<, teraz zajmę się przypaqdkiem samego Raina. Jego kłopoty zaczęły się jeszcze przed medialnym śledztwem, kiedy przyłapano go na randkowaniu w trakcie odbywania służby, do tego jego twarz przewinęła się na nagraniach z imprez całego oddziału, jednak zaden z zarzutów nie okazał się dość poważny i jego przewinienia rozeszły się po kościach.

Jednak, choć koszary Rain opuścił na początku lipca, chmury nad jego głową zbierały się jeszcze przez jakiś czas. Kiedy wspomniana afera zataczała coraz szersze kręgi pojawiły się nie tylko plotki, ale i dowody świadczące, że piosenkarz nigdy nie złożył aplikacji do oddziału celebryckiego i tym samym powinien był odbywać zwykłą służbę wojskową. Zaczęły pojawiać się głosy, że Rain powinien zostać na powrót wcielony do armii i odbyć służbę od nowa. Wobec publicznej i politycznej presji, wojsko gotowe było ulec, jednak nie miało środków prawnych, by zmusić Raina do ponownego zapisania się do wojska. Temat ciągnął się jeszcze w grudniu, kiedy obywatel złożył formalną skargę na kilku celebrytów, w tym Raina, o naruszenie zasad służby, jednak decyzją sądu Rainowi ponownie się upiekło.

No, ale to wszystko już za nami, Rain powrócił do robienia muzyki i przyznam, że choć mam sporo zastrzeżeń, jego nowe propozycje z wielu względów wydają mi się ciekawe. Zaczynamy od "LA Song", bo ten kawałek bardziej przypadł mi do gustu i wydaje mi się bardziej istotny.



Zacznę od tego, co zdecydowanie nie przypadło mi do gustu. Tekst piosenki, i nie chodzi o banalny refren, tylko o zwrotki. Rozumiem, że miało być żartobliwie i z dystansem, ale wyszło raczej czerstwo i pozersko. Nie lubię tego typu tekstów, a ten wydaje mi się nieudany. W dodatku dużo tutaj "engrish" i to nie polegającego na złej wymowie, a na złym doborze słów i braku gramatycznej poprawności. Ciekawi >>TUTAJ<< znajdą alternatywne, lepsze tłumaczenie, choć poprawie ulega jedynie jakość tłumaczenia, a nie mój odbiór tekstu.

I to by było tyleco do zarzutów pod adresem piosenki, bo kawałek po prostu mi się spodobał. Nie jest może idealny, gdzieś w zwrotkach jest w kilku momentach trochę "meh", a i refren jest cholernie pretensjonalny - znów, nie ze względu na prostotę, a z uwagi na sposób śpiewania - i choć mnie przypadł do gustu, to zrozumiem, jeśli ktoś uzna go niestrawnym. Jednak w moim wypadku ogólny odbiór piosenki jest zdecydowanie dodatni.

Szczególnie punktuje podkład, który naraz jest materiałem na przebój, ale także został skomponowany i wyprodukowany z dużym wyczuciem. Tym, co najbardziej rzuca się w uszy jest sekcja dęta, celowo nawiązująca do latynoskich - szczególnie meksykańskich - klimatów. Ale to nie jedyny jasny punkt, świetną decyzją jest też wprowadzenie gitary i to elektrycznej, kojarzącej się bardziej z Santaną niż z gościem w sombrero.

Jednak moim ulubionym momentem są te basowe przejścia w obrębie refrenu, dodające lekko funkowego klimatu, ale nie niszczące przy tym całokształtu latynoskiej stylizacji. Podobnie z perkusją, która choć ma w swoim brzmieniu coś z retro, to sam beat wystukuje bardzo nowocześnie. Dodajmy do tego elektroniczne ozdobniki, czy wysamplowane rżenie konia i dostajemy przesympatyczny, złożony, ale wciąż chwytliwy i nade wszystko żywy, naładowany energią kawałek. Podumać przy tym się nie da, ale słucham z niekłamaną przyjemnością.

Teledysk... Z jednej strony wydaje mi się bliższy do czegoś, co bez zająknięcia nazwałbym bardzo udanym, z drugiej strony ma dwie rzeczy, do których muszę się przyczepić. Pierwsza to ta koszmarna scena z latynoską i jej cieniem. W najlepszym razie mogę to poczytać za rasistowski suchar - przemyślane, ale nieudane posunięcie. W każdym innym wypadku ta scena po prostu wydaje się głupia. Quasi-innuendo w postaci pompowania samochodu z kogutem na dachu i pieszczenia półtuszy czy innego świńskiego tyłka - może śmieszyć, może nie śmieszyć, ale przynajmniej nie jest głupie.

Mój drugi problem to... Nawet nie wiem jak to nazwać. Nie jestem jakimś wrażliwcem na tle rasowych stereotypów, nie przeszkadza mi też, kiedy w filmie wszyscy aktorzy są biali - powiem więcej takie wyliczanie "kolorowych" wydaje mi się prawdziwym przejawem rasizmu. A jednak te proporcje między prawdziwymi latynosami i koreańczykami przebranymi za latynosów - coż, wydają mi się dziwne. Jak chcieli latynoskie twarze w klipie, to mogli skołować chociaż jednego tancerza lub tancerkę do głównej ekipy tanecznej, a nie dodawać ich na zasadzie ciekawostki czy urozmaicenia tła.

Poza tym klip jest naprawdę dobry - pasuje do szalonego, lekkiego klimatu piosenki, oddaje jego nastrój. Jest przy tym oryginalny w swoim szaleństwie, bo zamiast konfettti na koniec teledysku tańczących zasypuje pierze, a pod dachem tej brudnej hali ni stąd, ni zowąd zawieszona zostaje dyskotekowa kula. Do tego większość tanecznych sekwencji, które są sednem klipu, jest zwyczajnie imponująca. Najłatwiej porównać mi ten teledysk do "Ringa Linga" (>>TUTAJ<<) Taeyanga, ale nie do wersji tanecznej, a do głównej - tej z G-Dragonem. W tym porównaniu zdecydwanie lepiej wypada klip Raina, dlatego bo wydaje się mniej wydumany, a za to o wiele bardziej spontaniczny, przy czym czysto technicznie oba są wykonane świetnie.

Zanim przejdę do następnej piosenki, rzucę jeszcze jedną myśl. Zaczynam się zastanawiać, czy latynoskie inspiracje nie będą motywem przewodnim tego roku w kpopie, tak jak disco było motywem przewodnim 2013. Tuż przed świętami Son Dam Bi wydała "Red Candle" (>>TUTAJ<<) inspirowane brzmieniem Ameryki Południowej, teraz Rain... Jeszcze jedna czy dwie piosenki i będę miał coś na kształt dowodu.



Po fragmencie zaprezentowanym w teledysku do "LA Song" spodziewałem się czegoś lepszego. Tymczasem to nagranie jest dla mnie przeciętne - ma bardzo dobry refren, ale zwrotki są nudne i nijakie, brzmią jak fragment niezbyt udanego nagrania jakiegoś boysbandu. Refren jest zmanierowany, ale przynajmniej ciekawy i zapada w pamięć. O podkładzie nie będę się rozwodził, bo tego typu elektronika to nie moja bajka. Uszu mi nie pokaleczył, ale znów - poza refrenem jest po prostu zbyt nudno.

Po raz kolejny nie trafia do mnie tekst - w sumie trudno, żeby trafiał skoro to pożywka dla erotycznych fantazji zapatrzonych w wokalistę fanek. To nie krytyka, bo po żeńskiej stronie barykady nierzadko mamy to samo tylko skierowane do męskich odbiorców, po prostu stwierdzam fakt. Znów kłuje mnie w uszy "engrish" i tylko zastanawiam się, czy wymawianie "30" jako "dirty" to lapsus, czy jednak celowy zabieg. Przyznam, ze piosenka wypada jednak lepiej ze słowem dirty (dosł. brudny; w kontekście - rozpalony w sensie seksualnym). Tłumaczenie >>TUTAJ<<.

Teledysk jest dosyć sztampowy, ale całkiem niezły, bo wpasowuje się w klimat piosenki. Przy tym trzeba wziąć poprawkę, że album promują dwa teledyski, a to rzadko kiedy oznacza dwie udane produkcje. Mam tu w zasadzie jedno zastrzeżenie i to wyjątkowo natury technicznej. Wszystko przy okazji kręcenia układu zostało zrobione według książki, z jednym wyjątkiem. Przy tego typu scenach z nienaturalnym oświetleniem i abstrakcyjną scenografią, trzeba zmienić klatkaż, żeby sam ruch wypadał mniej naturalnie, mniej organicznie, i przez to dopasowywał się w tym względzie do reszty obrazu. Niby szczegół, ale dla mnie psuje ogólne odczucie płynące z oglądania.

Pora podsumować ten tekst, bo się późno zrobiło. Będę szczerze zdiwiony, jeżeli Rain nie zatriumfuje na listach przebojów. Obie piosenki są na swój sposób udane - jeżeli weźmiemy uwagę, że "30Sexy" jest dokładnie tym, co fanki chciały usłyszeć. Ponadto w tej chwili Rain nie ma za dużej konkurencji. Ailee ma tydzień opóźnienia w stosunku do niego, Girl's Day to jeszcze nie ten kaliber popularności. Jest jeszcze IU, która swojej piosenki chyba nie będzie promować, w dodatku pocodzi z repackage'u albumu, a "Flower" (>>TUTAJ<<) Junhyunga jest już chyba za długo na listach, by konkurować z Rainem. Co prawda Rain też jeszcze nie pojawił się na scenie, ale biorąc pod uwagę układy taneczne, jest to raczej kwestia "kiedy", a nie "czy".

2 komentarze:

  1. Zauważyłam że to "30Sexy" zyskało większą popularność niż "La Song",ale może to dlatego że jest to piosenka typowa dla Raina.
    Mnie bardziej podoba się "La Song".Jest żywe,energiczne i w jakiś sposób się wyróżnia,kiedy "30Sexy" jest dość przeciętne.

    Teledyski.O "La Song" nie powiem nic.Wszystko co mam do powiedzenia na temat tego nagrania ująłeś już w swoim wpisie.Natomiast jeśli chodzi o teledysk do „30Sexy” to ciekawi mnie jedna rzecz,po co wstawiono tam ten wielki but?

    Zdecydowanie się z tobą zgadzam,latynoskie inspiracje stają się modne.Można było je usłyszeć już na albumie IU,następnie byli History i ich piosenka "What am I to you",w grudniu "Red Candle" od Son Dam Bi,a teraz Rain i jego "La Song".Cóż,nie mam nic przeciwko,jestem tylko ciekawa kto jeszcze zdecyduje się na takie inspiracje.W pierwszej chwili pomyślałam o After School,nie wiem dlaczego,ale chciałabym zobaczyć je w latynoskich klimatach.

    Trudno powiedzieć jak Rain poradzi sobie w programach muzycznych.Wiadomo tylko tyle że w sobotę będzie miał comeback w "Music Core",podobnie jak Ailee.Girl's Day nie wydają się poważną konkurencją,bo mimo że mnie ich nowa piosenka bardzo się spodobała,to rzeczywiście nie są jeszcze wystarczająco popularne.IU natomiast,mimo że nie występuje z „Friday”,to już zdobyła trzy nagrody.Jest jeszcze TVXQ!,których piosenka "Something",jak dla mnie,również zasługuje na uwagę,a że fanów mają dużo,to w programach muzycznych i na listach przebojów może być ciekawie.Interesująco zapowiada się rok 2014 :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O TVXQ! zapomniałem, bo to boysband :P Jakoś nie mogę się przekonać do boysbandów, dziwne ;)

      Usuń