"G-Dragon - studium szaleństwa". Brzmi poważnie, nie? Może nawet naukowo. Cóż, ten tekst naukowy raczej nie będzie, wątpię nawet, żeby był szczególnie poważny. Jednak patrząc na teledysk do "Who You?" trudno nie zadać sobie pytania - kim właściwie jest G-Dragon? I nie chodzi o to, żeby w odpowiedzi dostać w twarz mniej lub bardziej upakowanym kawałkiem biografii.
Za chwilę zobaczycie teledysk, który na swój sposób jest genialny, ale i trochę przerażający za jednym zamachem - i to w zasadzie z dokładnie tego samego powodu. To z jednej strony prezent dla fanów i to jeden z fajniejszych, jakie widziałem. Z drugiej strony... Każdy, kto nie jest fanem GD, zobaczy tu coś co najmniej dziwnego, jeśli nie niepokojącego.
Jak lepiej podziękować fanom, niż przygotowując specjalny plan zdjęciowy, wpuszczając ich z ich sprzętem, a potem montując teledysk z materiałów, które nakręcili? Ja wiem, pomysł nie w stu procentach świeży. Już robiono takie rzeczy, ale raczej na koncertach - przy okazji występu. Tutaj mamy do czynienia z czymś przygotowanym specjalnie dla fanów.
Jednak to, co rzuca się w moje giaurowe oczy, to sama budowa planu. Z jednej strony te szyby są integralną częścią pomysłu - czynią ten obraz oryginalnym, wyróżniającym się, rozpoznawalnym. Z drugiej strony... Byliście kiedyś w zoo? Klatki z prętami to już przeżytek. Nie dość, że nieestetyczne i budzące złe skojarzenia - no bo jak to tak, chcemy oglądać szczęśliwe, brykające zwierzątka, a kiedy obserwujemy je przez kraty, łatwo pomyśleć, że zwierzątka może wcale takie szczęśliwe nie są - to jeszcze przeszkadzają w robieniu zdjęć.
Musicie przyznać, że sama budowa planu zdjęciowego, ale także to, w jaki spośob G-Dragon z niego korzysta, przypomina trochę wybieg dla zwierząt. Ale jeżeli odwrócimy perspektywę, wcale nie robi się przyjemniej. Jeden, dość niepozorny facet i cienka warstwa pleksi, która oddziela go od tłumu napalonych fanek (i chyba nawet fanów) we wszelkich kształtach i rozmiarach. Jeżeli przypomnicie sobie świetny teledysk do "Coup d'Etat" (>>TUTAJ<<), to była tam łudząco podobna (na poziomie znaczeniowym, nie wizualnym) scena z GD uwięzionym w budce kasjera i fankami przyciskającymi się do szyb.
Co do samych fanek, to zaskoczył mnie trochę rozstrzał. To stado wcale nie składa się z samych słabych sztuk, a jeżeli prześledzić napisy końcowe to okaże się, że pomiędzy niektórymi osobami jest prawdziwa różnica pokoleń (przy każdym nazwisku jest podany też rok urodzenia). Patrząc na ten klip, można by dojść do wniosku, że G-Dragon to taki koreański Bieber. Tłumy fanek, trochę niewinna poza, jakieś dziecinne zabawki, różowa kurtka na wieszaku...
Sądzę, że są osoby gotowe rozszarpać człowieka żywcem za to porównanie - co, paradoksalnie, wskazywałoby na jego słuszność. Tak czy inaczej, pewne podobieństwa między obiema postaciami istnieją, ale wstawianie jakichkolwiek znaków równości, czy choćby przybliżeń, wydaje się tutaj nie na miejscu.
Weźmy nawet pod uwagę tę piosenkę. Nie jestem fanem wokalu tego gościa, wolę kiedy rapuje, ale sam kawałek jest na swój sposób przyjemnie lekki, chwytliwy i zgrabnie ułożony... Tak się składa, że współkomponował go sam wokalista - tak jak większość piosenek na nowym albumie. Tekst to w stu procentach jego dzieło, a muszę przyznać, że pomimo stężenia wszelkich "baby", "ooh" i "love you", jako całość okazuje się zaskakująco strawny i dobrze napisany. Ostatnia zwrotka wywołała nawet uśmiech na mojej twarzy. Zresztą przekonajcie się sami, >>TUTAJ<< znajdziecie angielskie tłumaczenie.
Wystarczy odczepić się od teledysku do "Who You?" i nagle podobieństw do Biebera robi się drastycznie mniej. Tak, to wciąż jest piosenka o miłości, o facecie, któremu odbija, bo rzuciła go dziewczyna (angielskie tłumaczenie >>TUTAJ<<). Ale wyobrażacie sobie Biebera jako punka? I to takiego zmierzającego ku słownikowej definicji? Bo ja nie bardzo. A jak sięgniemy głębiej do jego dyskografii, to na poprzednim EP G-Dragona znajdziemy piosenkę zatytułowaną "Ta suka" (napisałem po polsku, jakbyście się zastanawiali). Tak, GD to raczej dziwna mieszanka wizerunków.
Teledysk to - jak zwykle w wypadku YG Entertainment - kawał dobrej roboty - fura energii (niekoniecznie pod postacią węgla) sprzedana za pomocą dobrze dobranych kadrów i zręcznego montażu. Ale klip na znaczeniu zyskuje dopiero w połączeniu z muzyką. A ta jest przyjemnie wyspiarska - zdecydowanie nie undergroundowa, nie tak surowa jak prawdziwy londyński punk, ale śmiało mogąca konkurować z popowymi dewiacjami tego gatunku.
Moja wiedza o hip hopie jest raczej skromna. Ot kilka flagowych nazwisk zza Oceanu. To oczywiście oznacza, że nawet ja wiem kim jest Missy Elliott. Chociaż, żeby było inaczej, musiałbym chyba nazywać ten gatunek "hop hipem" i wymachiwać drewnianą laską na wszystko, co porusza się po chodniku tempem szybszym niż żółw z depresją i zaparciem.
Dodajmy, że wersja tego utworu z udziałem amerykańskiej gwiazdy zagościła także na albumie GD, więc nie jest to jakiś jednorazowy wyskok wymyślony przez ludzi w garniturach podczas jakiegoś rautu. Sam kawałek dość luźno nawiązuje do koreańskiej pieśni ludowej i przyznam, że zwyczajnie wpadł mi w ucho, przynajmniej w tej wersji. Tekst znajdziecie >>TUTAJ<<.
Tak czy inaczej porównanie do Biebera zaczyna chwiać się w posadach, wystarczy jedno poważniejsze chuchnięcie ze strony wilka i całość zamieni się w drzazgi. Ostatnim gwoździem, który trzyma konstrukcję jest fenomen popularności - wspólny dla obydwu wykonawców. Widać stojącą za wykonawcami rękę producentów i menadżerów.
Oczywiście, dziś G-Dragon wydaje się znacznie bardziej niezależny, ma większy wpływ na to, co wykonuje, ale także na to, co tworzy, a nawet na to, jaki wizerunek sprzedaje. Sęk w tym, że on i znienawidzony przez mężczyzn pod wszystkimi szerokościami geograficznymi Kanadyjczyk są w dość różnych momentach kariery.
Obaj debiutowali jako nastolatkowie, ale Bieber to jeszcze dzieciak, w przyszłym roku stuknie mu dwudziestka, w Stanach nie mógłby kupić butelki piwa. GD to mój rówieśnik, co nie czyni go może jeszcze starym dziadem, ale zegar nieubłaganie odmierza nam pozostałe jeszcze dni młodości. Poza tym w przyszłym roku GD będzie mógł powiedzieć, że pół życia spędził na scenie.
To już ostatni klip w tym tekście. Zamieszczam go z dwóch względów. Pierwszym jest uzmysłowienie kim jest GD dla kpopu. Ta efektowna scena powstała na potrzeby tylko tego jednego nagrania w programie telewizyjnym. Ta piosenka to jeden z wielu utworów z ostatniego albumu wokalisty. A mimo to postarano się i przygotowano coś cholernie efektownego i na pewno nie taniego.
G-Dragon to najpopularniejszy kpopowy wykonawca na świecie. Jeszcze przed wydaniem tego albumu koreańskie ministerstwo kultury, które dba także o interesy kpopu, zleciło badanie w różnych zakątkach świata. Jednym z pytań było - wskaż swojego ulubionego kpopowego wykonawcę. W krajach, gdzie GD nie zajął pierwszego miejsca, wygrywała jego macierzysta formacja - Big Bang. Od tej reguły było zaledwie kilka wyjątków. Dziś G-Dragon jest niekwestionowanym królem kpopu.
Drugi powód to sama piosenka - moje ulubione nagranie z tego albumu. Oryginalny muzycznie pomysł, oparcie mainstreamowego, popowego nagrania o dubstepowy podkład z chórkami przywodzącym na myśl gospel. Do tego wyrazisty rap podparty fajnym tekstem (angielskie tłumaczenie >>TUTAJ<<) i melodyjny, piekielnie chwytliwy refren. Oczywiście tekst i muzyka znów wyszły spod ręki samego GD.
Daleki jestem od wielbienia twórczości G-Dragona, sama płyta jako całość nie jest dość ciekawa, żeby zagrzać miejsce na mojej playliście. Jednak niesprawiedliwe byłoby okradanie gościa z całości zasług tylko dlatego, że ma trochę psychofanek rozsianych po całym globie, gotowych w każdej chwili chwycić za broń i z jego piosenkami na ustach, przelewać krew w imię kpopowej rewolucji.
Zmierzam do tego, że to wciąż rozwijający się i coraz bardziej obiecujący wykonawca, który za parę lat może nawet uwolni się od bycia ikoną mas i zacznie wypluwać z siebie twory nie tylko wyraziste, czy ponadprzeciętne, ale wybitne. Natomiast to, że ma stada nastoletnich fanek? Cóż, nawet najbardziej niszowa rockowa kapela, kiedy odnosi sukces, musi nauczyć się radzić sobie z taką publiką i niejedna niszowa kapela podążyła w kierunku odwrotnym - na muzyczne dno - manipulowana i mamiona przez menadżerów i pieniądze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz