środa, 6 listopada 2013

Girls' Generation - My Oh My

Sporo mówi się o tym, że kpop - kiedy tylko zdrapać mu z wierzchu tę kolorową farbę - to tak naprawdę pot, krew i łzy, nieprzespane noce, wielogodzinne treningi przerywane mini-tournee po stacjach telewizyjnych, rozgłośniach radiowych i planach zdjęciowych. Szczególnie okrutne mają być losy debiutantów, którzy siłą rzeczy najwięcej mają do nauczenia, najwięcej godzin poświęcają lekcjom tańca i śpiewu, a jednocześnie nikt nie jest w stanie zagwarantować im, że ta praca przyniesie wymierne korzyści, bo żeby się dorobić na kpop-ie, trzeba zostać gwiazdą. Przynajmniej tak to wygląda od strony wykonawców.

Cóż, mnie to akurat nie przejmuje, wręcz przeciwnie - uważam, że to słuszny kierunek. Jak ktoś ma to parcie na szkło, ma ambicję zostać idolem, a nie urodził się z jakimś niebywałym talentem - sądzę, że to całkiem w porządku, by musiał na swoją popularność zwyczajnie zapracować. A że nagrody na końcu drogi znacznie przewyższają to, czego można dorobić się na kasie w markecie, to tylko sprawiedliwe, że i trud włożony w dojście do sukcesu jest do niego proporcjonalny.

Jak duży sukces możesz osiągnąć poprzez kpop? Jak w ogóle mierzyć sukces, nie przeliczając go na pieniądze? Proponuję skalę skopanych tyłków. Justin Bieber, One Direction, Miley Cyrus, Selena Gomez, no i Lady Gaga - wszystko w jeden wieczór, w dodatku w kategorii, w której taki Bieber czy One Direction są naprawdę asami - popularność.



W niedzielny wieczór rozdano pierwsze w historii nagrody muzyczne Youtube, a najważniejsza statuetka - teledysk roku - powędrowała w ręce jak zwykle uroczej Tiffany z koreańskiej grupy Girls' Generation. Choć kategoria nazywa się teledysk roku, nie o jakość samego klipu tutaj chodzi. Jak już wyżej zaznaczyłem, chodzi tu o popularność, bo statuetkę przyznano na bazie odsłon klipu w portalu oraz jakiegoś dodatkowego głosowania użytkowników. Dlatego też wypisując konkurencję SNSD (SNSD i GG to to samo, wyjaśnienie >>TUTAJ<<) najpierw wymieniłem disneyowskich idoli amerykańskiej (i nie tylko amerykańskiej) młodzieży, a dopiero potem Lady Gagę.

Ujawnię się - mieszkam w Łodzi. Niedawno w miejscowej Atlas Arenie mieliśmy Biebera, a wraz z nim miasto najechały jego psychofanki. To sprawia, że skala fenomenu Biebera trochę bardziej do mnie dotarła - co innego czytać w internecie o rozhisteryzowanych tłumach ludzi gdzieś hen, hen za oceanem, co innego zobaczyć te tłumy we własnym mieście. A jednak dziewięć dziewczyn z Korei rozłożyło biednego Kanadyjczyka na łopatki. Szacun.

Nie oglądałem tej gali, więc informacja dotarła do mnie w formie nagłówka dostrzeżonego na jakimś portalu i przyznam, że mnie zaskoczyła. Przede wszystkim dlatego, że w moich oczach "I Got a Boy" nie jest szczególnie udanym nagraniem (więcej >>TUTAJ<<), na dodatek wiem, że nie jestem w tym poglądzie odosobniony. Tym bardziej jestem zaskoczony, że w zaprezentowanych fragmentach SNSD wywarło na mnie znacznie lepsze wrażenie niż większość konkurencji. Swoją drogą, zauważyliście, że reklamy, które SM Entertainment wtapia w swoje teledyski na YT, przekradły się na antenę gali?

Dobra, ale ten tekst miał być o czymś innym. Na początku wspominałem o nawale pracy spadającym na barki wykonawców w kpopie, pośrednio wspomniała też o tym Tiffany, tłumacząc nieobecność koleżanek z grupy. Girls' Generation pod koniec roku jest zdecydowanie zapracowane. Głównie za sprawą rynku japońskiego, choć w kółko krąży plotka, że jeszcze w tym roku SNSD (lub TTS - trzyosobowa podgrupa) wróci także na koreańskie sceny.

Dziewczyny całkiem niedawno wydały w Japonii singiel "Galaxy Supernova" (>>TUTAJ<<), a w poniedziałek zaprezentowały kolejny klip, tym razem do piosenki "My Oh My", która jest bezpośrednią zapowiedzią trzeciego pełnego albumu studyjnego dedykowanego na rynek japoński. Tytuł wydawnictwa póki co nie został ujawniony, ale wiadomo, że na sklepowe półki trafi ono w grudniu.



Girls' Generation chyba wraca na właściwe tory. Był taki okres, że nagrania tej grupy albo były przeciętne, albo coś w nich nie do końca działało. "Galaxy Supernova" była dla mnie pierwszą od dłuższego czasu piosenką tej formacji, która wydawała się w stu procentach przebojowa, lekka i chwytliwa, bez żadnych dodatkowych zastrzeżeń, gwiazdek i drobnego druku. "My oh My" muzycznie jest jeszcze lepsze.

Linia wokalu to po prostu kawał dobrej kompozycji. Z jednej strony strasznie to proste i leciutkie, a haczykowe "my oh my" natychmiast zapada w pamięć. Z drugiej strony piosenka w refrenach robi się nadspodziewanie mocna, zostawiając dużo przestrzeni lepszym głosom formacji, by pokazały swoje walory. Refren jest dla mnie po prostu rewelacyjny, bo każdy może go powtórzyć a jednocześnie powierzony dobremu głosowi, brzmi niezmiernie efektownie. I tu leży sedno atrakcyjności tej piosenki - jest niesamowicie efektowna, ale i przystępna, bo wszystkie fajerwerki wydobywane są wprost z kompozycji, niemal bez wysiłku, nic nie wydaje się tutaj wymuszone.

W dodatku zwrotki też nie brzmią źle. Brak im takiego błysku, ale to akurat nic złego, bo przez to piosenka nie jest pretensjonalna, daje słuchaczowi momenty wytchnienia i pozwala na trochę zróżnicowania. To nie jednostajna, męcząca inwazja wysokich dźwięków i wokalnych popisów. Przy czym nie jest też tak, że zwrotkom brakuje melodii czy mocy - po prostu nie są one aż tak intensywne jak refreny.

Podkład to kolejny kawał dobrej roboty. W uszy rzucają się przede wszystkim fragmenty grane na klawiszach, które nadają całości tego stempla rozpoznawalności, ale nie mniej ważne są gitary i perkusja, które budują cały klimat utworu. Co ważne, sam podkład, jakkolwiek rozpoznawalny i zauważalny, jest tak zgrabnie poprowadzony, że w żadnym momencie nie zaczyna rywalizować z dziewczynami o ucho słuchacza. Niby są w nim jakieś smaczki, jakieś drobne odejścia od głownego tematu, ale nic, co odrywałoby słuchacza od wokali.

Minusem jest dla mnie tekst piosenki - głównie ze względu na ilość angielskich wtrąceń. Niby widziałem już trochę anime, słyszałem trochę i koreańskiego, i japońskiego popu, a jednak wciąż nie mogę powstrzymać uśmieszku, kiedy słyszę te wszystkie niekoniecznie dopasowane frazy. Zawsze uszami wyobraźni zaczynam wtedy słyszeć "Let's Fighting Love" (>>TUTAJ<<) z jednego z odcinków "South Park". Tłumaczenie tekstu "My oh My" znajdziecie >>TUTAJ<<.

Słabszą stroną projektu jest też teledysk. Pół biedy z oczojebnym różem - to SNSD, więc trzeba być na to gotowym - taka konwencja. Gorzej z samymi planami. Od biedy ta pozłacana dekoracja trzyma poziom, cała reszta wypada raczej ubogo, szczególnie knajpka ze stolikami jak w szkolnej stołówce. Oczywiście dziewczyny wypadają bardzo korzystnie, ale po tylu latach współpracy ze stylistami porażką wytwórni byłoby, gdyby którejś dobrano wizerunek, w którym wyglądałaby źle. Podobają mi się czarno-złote stroje, ale muszą jednak ustąpić miejsca stylizacji z finałowego segmentu z instrumentami - tam dziewczyny wypadają zdecydowanie najlepiej.

Coś jeszcze? Może jakieś krótkie podsumowanie. Piosenka strasznie przypadła mi do gustu, trochę gorzej z teledyskiem, który wydaje mi się przygotowany zaskakująco niskim kosztem, spodziewałem się czegoś lepszego. Choć możliwe, że nie jest to główny teledysk związany z nowym albumem, a jedynie klip pre-releasowy. Teraz pozostaje tylko czekać na album i przypatrywać się ruchom na koreańskiej scenie. Czy plotki mają w sobie ziarnko prawdy i faktycznie SNSD domknie już i tak napięty muzyczny harmonogram dwóch ostatnich miesięcy tego roku? A może wytwórnia szykuje niespodziankę i wyda wreszcie anglojęzyczny album formacji? Po niedzielnym sukcesie moment wydaje się idealny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz