Ha, kiedy zaczynałem pisać tego bloga, spodziewałem się, że sporo miejsca poświęcę bohaterce dzisiejszego wpisu. Powód? Prosty - młoda (rocznik 1993, debiutowała w 2008 roku) wokalistka jest bardzo utalentowana. W dodatku, pomimo młodego wieku, jest jedną z bardziej znanych solowych artystek na koreańskiej scenie muzycznej. A jednak, o jej twórczość do tej pory zahaczyłem tylko raz - >>TUTAJ<<.
Pora to naprawić. Tekst podlinkowany wyżej traktuje nie tylko o aferze wokół wokalistki, ale przede wszystkim o świetnej piosence "Only I Didn't Know" która promowała singiel "Real+". Na kompakcie znalazło się jeszcze jedno, moim zdaniem nawet lepsze, premierowe nagranie - "Cruel Fairy Tale". Zresztą, co ja będę zachwalał na sucho? Posłuchajcie.
Szkoda, że ta piosenka nie została wybrana na A-side, jednak rozumiem ten wybór. Na pierwszym planie jest tu bowiem nie wokal IU, a genialna kompozycja, w której wokal zostaje niemal zdegradowany do rangi kolejnego instrumentu. Z jednej strony mamy skromniutkie partie wokalne ze zwrotek, akompaniowane przez smyczki i dzwonki, które budują nastrój subtelności, może nawet bezpieczeństwa, kojarzony z idyllicznymi scenami nie tyle z baśni, co z bajek. Jednak z drugiej strony mamy silne wokale z refrenu, poparte tajemniczo brzmiącym chórem i elektronicznym, nieco mrocznym beatem. Dopiero te elementy uzupełniają baśniowy obraz, który muzyka maluje przed oczami. Bo baśń to nie tylko piękne fantazje, ale także nierozerwalnie wplątane w całość życiowe morały, nierzadko gorzkie lub okrutne. W podobnym tonie utrzymane są słowa piosenki, które znajdziecie >>TUTAJ<<.
Ucieknę teraz od tego, co dźwięk sprzedaje naszej wyobraźni, a skoncentruję się na samej warstwie technicznej. Ta dwoista natura utworu - subtelne zwrotki i silne refreny, potężny beat i sugestywne akcenty - to wszystko służy także czysto muzycznemu wzmocnieniu utworu, który bez tych kontrastów byłby pewnie nudny. Zachwycam się kompozycją, ale kilka ciepłych słów należy się także IU.Jest tu i siła, i delikatność, i zrozumienie słów, które śpiewa, jest sprzedawanie emocji głosem. Jednak najbardziej podoba mi się to, że młoda dziewczyna, ze wszech stron rozpieszczana przez krytyków i opinię publiczną ze względu na walory swojego głosu, zgodziła się umniejszyć swoją rolę dla dobra kompozycji. W kilku momentach piosenki to podkład bierze górę nad ściszonym wokalem, a jednak IU nie próbuje wyskoczyć przed szereg. Nie mogę wyjść z podziwu, jak dojrzała muzycznie musi być ta dziewczyna, skoro singiel "Real+" nagrywała w wieku osiemnastu lat. Zresztą nie chodzi nawet o wiek... To jest w gruncie rzeczy celebrytka - występuje w serialach, współprowadzi programy telewizyjne, a publika przynajmniej do niedawna nazywała ją młodszą siostrą narodu. Kiedy zestawiam ją z rodzimymi gwiazdami i gwiazdkami, czy nawet z tymi zza oceanu... Ech, lepiej tego nie zestawiać.
Żeby zakończyć pozytywnie... Co prawda piosenka nie doczekała się wideoklipu, ale w jednym z programów telewizyjnych wykonano ją w ten sposób...
środa, 27 lutego 2013
niedziela, 24 lutego 2013
9MUSES - Dolls
Kolejna w tym roku piosenka, którą całkiem świadomie olałem, bo uważałem, że nie jest dość ciekawa, żeby o niej pisać. Chociaż może to nie jest dość precyzyjne stwierdzenie. Utwór i klip nie są nudne. Jest kilka miejsc, gdzie mogę się do czegoś poprzyczepiać i kilka miejsc, za które mogę pochwalić. Sęk w tym, że całość nie wywarła na mnie ani dość dobrego wrażenia by utwór wychwalać, ani nie okazała się też dostatecznie zła, żeby zasługiwać na znęcanie się.
Dlaczego więc wracam do tego utworu? Ano, bo jeszcze bardziej nie chce grzebać mi się w czymś starszym, które może i okazałoby się ciekawsze, ale też pewnie wymagałoby ode mnie więcej myślenia przy pisaniu. To po pierwsze. Po drugie refren piosenki mignął mi kilka razy w trakcie odsłuchiwania TOP50 koreańskiego "Billboardu" i to troszeczkę zmieniło moje spojrzenie na tę piosenkę.
Doszedłem nawet do wniosku, że możliwe jest, że problem z tą piosenką leży po mojej stronie. Bo problem z "Dolls" mam jeden - ta piosenka nie jest w stanie niczym zapaść mi w pamięć, a za jej najmocniejszy punkt uważam podkład muzyczny. Sęk w tym, że słuchając samego refrenu, muszę przyznać, że jest on całkiem chwytliwy. Nie na tyle, żeby piosenka odniosła jakiś wielki sukces, ale na tyle, by ją zauważyć.
Tak jak już napisałem, najmocniejszym punktem tego nagrania jest podkład. Może nie na tyle zgrabny i zróżnicowany, aby się nim zachwycać, ale jednak zagrany na prawdziwych instrumentach, lub chociaż wysamplowany z prawdziwych instrumentów, i ogólnie przyjemnie brzmiący za sprawą dźwiękowych zapożyczeń z różnych gatunków muzycznych. Szczególnie w refrenach kompozycja przyjemnie się buja.
Problemem są natomiast nudne, monotonne wokale. O ile żywsze refreny dają radę, o tyle rozwleczone zwrotki są całkowicie jałowe - nawet rapowana sekcja jest pozbawiona wyrazu i charakteru. Nie znam 9muses na tyle, by stwierdzić, czy jest tam jakaś uzdolniona wokalistka. Jeżeli jest, to ten utwór nie pomaga w jej wyłowieniu, a całość dodatkowo pogrąża wokalna kompozycja zwrotek, która również nie wprowadza ożywienia, a nawet wręcz przeciwnie - potęguje monotonię.
Muszę też przyznać, że część mojego negatywnego podejścia do tego nagrania musi brać się z delikatnego rozczarowania. 9MUSES było mi znane przed tą piosenką - w zeszłym roku wypuściło dosyć oryginalny kawałek pod tytułem "News". Znów nie był to materiał na wielki przebój, ale coś, co jednak odznaczało się na tle konkurencji. "Dolls" to nagranie zdecydowanie bardziej konwencjonalne, szczególnie jeśli idzie o koreańską scenę muzyczną, która, przynajmniej ostatnio, lubuje się w uciekaniu się do brzmienia retro.
Od strony wizualnej też odczuwam delikatny niedosyt. Plany nie są brzydkie, kolorystyka jest nawet ciekawa, ale w klipie właściwie nic się nie dzieje. Jednocześnie choreografii jest zbyt mało żeby zastąpić akcję. No i to wrzucone na siłę aegyo. Nie wiem czemu mają służyć te przesłodzone kadry. To znaczy - wiem, ale tego nie pochwalam. Klip przez większość czasu ma całkiem rozsądną stylizację, w której miejsca na aegyo zwyczajnie nie ma. A, prawie bym zapomniał. Lens flare - powinni tego zabronić.
Mieszane uczucia mam co do tematu podgrup 9MUSES, które nazywają się bodaj "black" i "white". Bodaj, bo nie ma to najmniejszego znaczenia - dziewczyny wykonują jedną piosenkę, a różnice w strojach to dla mnie nie dość, żeby nazywać coś podgrupą i robić wokół tego szum medialny. Wiem, że aktualnie jest moda na podgrupy, ale to powinno mieć ręce i nogi. Nawet kiedy takie AOA upycha dwie podgrupy do jednej piosenki, to tam to ma jakiś sens, bo jedna podgrupa jest od tańczenia, a druga od grania na instrumentach. W wypadku 9MUSES różnicy nie ma żadnej.
A jednak, jak napisałem, odczucia mam mieszane. Nomenklatura mi się nie podoba, ale sam pomysł z podzieleniem zespołu sprawdza się na ekranie. Kadry z 4 czy 5 osobami są po prostu mniej zatłoczone i łatwiej zwrócić uwagę na pojedyncze wokalistki. Ale na podziale korzystają także te kadry, w których występuje cała dziewięcioosobowa formacja, bo te nieszczęsne "podgrupy" różnią się między sobą ubiorem, przez co i te sceny stają się ciekawsze i bardziej różnorodne.
Coś jeszcze? A tak, miałem wrzucić zdjęcie porównawcze 9MUSES i Tiny-g...
Warto w tym miejscu napomknąć, że średnia wzrostu w 9MUSES to 172cm - całkiem sporo, nie tylko jak na Azjatki. Z kolei Tiny-g swoją nazwę zyskało nie przez przypadek, dziewczyny mają średnio 153cm wzrostu. Wysoki obcas dziewczyn z 9muses też tutaj nie pomaga.
Dlaczego więc wracam do tego utworu? Ano, bo jeszcze bardziej nie chce grzebać mi się w czymś starszym, które może i okazałoby się ciekawsze, ale też pewnie wymagałoby ode mnie więcej myślenia przy pisaniu. To po pierwsze. Po drugie refren piosenki mignął mi kilka razy w trakcie odsłuchiwania TOP50 koreańskiego "Billboardu" i to troszeczkę zmieniło moje spojrzenie na tę piosenkę.
Doszedłem nawet do wniosku, że możliwe jest, że problem z tą piosenką leży po mojej stronie. Bo problem z "Dolls" mam jeden - ta piosenka nie jest w stanie niczym zapaść mi w pamięć, a za jej najmocniejszy punkt uważam podkład muzyczny. Sęk w tym, że słuchając samego refrenu, muszę przyznać, że jest on całkiem chwytliwy. Nie na tyle, żeby piosenka odniosła jakiś wielki sukces, ale na tyle, by ją zauważyć.
Tak jak już napisałem, najmocniejszym punktem tego nagrania jest podkład. Może nie na tyle zgrabny i zróżnicowany, aby się nim zachwycać, ale jednak zagrany na prawdziwych instrumentach, lub chociaż wysamplowany z prawdziwych instrumentów, i ogólnie przyjemnie brzmiący za sprawą dźwiękowych zapożyczeń z różnych gatunków muzycznych. Szczególnie w refrenach kompozycja przyjemnie się buja.
Problemem są natomiast nudne, monotonne wokale. O ile żywsze refreny dają radę, o tyle rozwleczone zwrotki są całkowicie jałowe - nawet rapowana sekcja jest pozbawiona wyrazu i charakteru. Nie znam 9muses na tyle, by stwierdzić, czy jest tam jakaś uzdolniona wokalistka. Jeżeli jest, to ten utwór nie pomaga w jej wyłowieniu, a całość dodatkowo pogrąża wokalna kompozycja zwrotek, która również nie wprowadza ożywienia, a nawet wręcz przeciwnie - potęguje monotonię.
Muszę też przyznać, że część mojego negatywnego podejścia do tego nagrania musi brać się z delikatnego rozczarowania. 9MUSES było mi znane przed tą piosenką - w zeszłym roku wypuściło dosyć oryginalny kawałek pod tytułem "News". Znów nie był to materiał na wielki przebój, ale coś, co jednak odznaczało się na tle konkurencji. "Dolls" to nagranie zdecydowanie bardziej konwencjonalne, szczególnie jeśli idzie o koreańską scenę muzyczną, która, przynajmniej ostatnio, lubuje się w uciekaniu się do brzmienia retro.
Od strony wizualnej też odczuwam delikatny niedosyt. Plany nie są brzydkie, kolorystyka jest nawet ciekawa, ale w klipie właściwie nic się nie dzieje. Jednocześnie choreografii jest zbyt mało żeby zastąpić akcję. No i to wrzucone na siłę aegyo. Nie wiem czemu mają służyć te przesłodzone kadry. To znaczy - wiem, ale tego nie pochwalam. Klip przez większość czasu ma całkiem rozsądną stylizację, w której miejsca na aegyo zwyczajnie nie ma. A, prawie bym zapomniał. Lens flare - powinni tego zabronić.
Mieszane uczucia mam co do tematu podgrup 9MUSES, które nazywają się bodaj "black" i "white". Bodaj, bo nie ma to najmniejszego znaczenia - dziewczyny wykonują jedną piosenkę, a różnice w strojach to dla mnie nie dość, żeby nazywać coś podgrupą i robić wokół tego szum medialny. Wiem, że aktualnie jest moda na podgrupy, ale to powinno mieć ręce i nogi. Nawet kiedy takie AOA upycha dwie podgrupy do jednej piosenki, to tam to ma jakiś sens, bo jedna podgrupa jest od tańczenia, a druga od grania na instrumentach. W wypadku 9MUSES różnicy nie ma żadnej.
A jednak, jak napisałem, odczucia mam mieszane. Nomenklatura mi się nie podoba, ale sam pomysł z podzieleniem zespołu sprawdza się na ekranie. Kadry z 4 czy 5 osobami są po prostu mniej zatłoczone i łatwiej zwrócić uwagę na pojedyncze wokalistki. Ale na podziale korzystają także te kadry, w których występuje cała dziewięcioosobowa formacja, bo te nieszczęsne "podgrupy" różnią się między sobą ubiorem, przez co i te sceny stają się ciekawsze i bardziej różnorodne.
Coś jeszcze? A tak, miałem wrzucić zdjęcie porównawcze 9MUSES i Tiny-g...
9MUSES i Tiny-g via allkpop.com
Warto w tym miejscu napomknąć, że średnia wzrostu w 9MUSES to 172cm - całkiem sporo, nie tylko jak na Azjatki. Z kolei Tiny-g swoją nazwę zyskało nie przez przypadek, dziewczyny mają średnio 153cm wzrostu. Wysoki obcas dziewczyn z 9muses też tutaj nie pomaga.
piątek, 22 lutego 2013
BP POP - Today
Czy ja jeden czuję się dzisiaj zmaltretowany przez pogodę panującą za oknem? Mam wrażenie, że ten cholerny wiatr wywiał mi resztki mózgu spod czaszki... Możliwe, że to po prostu początki jakiegoś przeziębienia, obolałe węzły chłonne, czy coś w tym rodzaju. W każdym razie myślenie nie jest w tej chwili moją najmocniejszą stroną. I dobrze. Dzisiejsza piosenka zdecydowanie nie jest pokarmem intelektualnym. A jednak nie potrafię jej wyłączyć.
Ale dlaczego tak upieram się sam przed sobą, że za moją fascynacją tą piosenką stoi wpływ warunków atmosferycznych na moje kruche ciało? Ha, zaskoczę Was, taki powód naprawdę istnieje! BP POP - bohaterki dzisiejszego wpisu - debiutowały z piosenką "Today" w połowie stycznia. Wtedy zobaczyłem teledysk, usłyszałem piosenkę i poszedłem dalej. Nie to, żebym uważał nagranie za stratę czasu - nie, było całkiem sympatyczne, ale wydało mi się mało oryginalne i nie zasługujące na więcej uwagi, szczególnie na tle silnej styczniowej konkurencji.
Jednak wczoraj czy przedwczoraj debiutantki wypuściły taneczną wersję klipu do tej piosenki, na którą ja dzisiaj wpadłem i od której nie mogę się oderwać. Wiem, że to nie jest rewelacyjne, wiem, że to ocieka aegyo. A jednak wciskam przycisk od powtarzania. To nagranie jest po prostu niezmiernie sympatyczne, szczególnie w refrenie. Dla mojego mózgu to taki ekwiwalent kompilacji z baraszkującymi kociętami.
Brzmienie, jak już zauważyłem, jest po prostu sympatyczne. Nie ma lepszego słowa na określenie tej piosenki, Leśmian mógłby się gimnastykować wespół ze swoimi dusiołkami, a i tak by nic lepszego nie wymyślił. Jeżeli coś warto jeszcze odnotować muzycznie, to w miarę chwytliwy refren i zaskakująco dobrą produkcję - jak na nagranie debiutującej formacji z wytwórni pozostającej poza głównym nurtem. Elektroniczne brzmienie piosenki jest nawet świeże, zastosowane dźwięki oryginalne, ale w ogólnym rozrachunku nie drażniące uszu. Ale przede wszystkim poziomy głośności trafiają w tej piosence w punkt, szczególnie eksponując refren.
Wizualnie duży plus za choreografię, w której pięcioosobowa grupa zostaje wsparta przez 6 kolejnych tancerek. Przez to scena jest o wiele bardziej pełna, żywa i nie nudzi. Ponadto dodatkowe dziewczyny zostały bardzo zgrabnie wkomponowane w plan, nie tyle robiąc za ruchome tło, co uzupełniając kompozycję. Ciekawie patrzy się też jak wokalistki tasują się między sobą i zmieniają swoje miejsce na scenie w trakcie piosenki. No i w wielu segmentach synchronizacja wypada efektownie i imponująco, szczególnie dobrze patrzy się na pełne, obszerne ruchy ramion.
Co mnie nieco przeraża, w tym konkretnym wypadku muszę pochwalić aegyo. Jest ono na swój sposób okiełznane. Nie ma w nim za dużo szaleństwa, słodycz też nie jest jakaś przesadna, kolory kostiumów także nie rażą oczu - co jest najczęstszą przewiną tego typu klipów. No i akcenty w choreografii nie tylko nie odcinają się na tle pozostałych figur, ale w dodatku świetnie wpasowują się zarówno w konwencję piosenki, jak i w konwencję tańca.
Co ciekawe, oryginalny klip do piosenki nie był aż tak udany...
J.J. Abrams, czekając na scenariusz "Gwiezdnych wojen", kręcisz teledyski w Korei? Dżejdżeju, nie idźcie tą drogą! Kiedyś w Polsce nieformalnie zakazano trąbek na stadionach piłkarskich, dziś ktoś powinien zakazać Abramsowi stosowania lens flare'ów w każdym możliwym miejscu. Pal licho, że niszczy filmy, które kręci, nawet kiedy filmy te mają nazywać się "Gwiezdne wojny". Mnie bardziej martwi, że Abrams znajduje coraz więcej naśladowców, którzy wszystko, co mogą, rozświetlają tym cholernym efektem.
Ale nie tylko z tego względu klip w oryginalnej wersji jest gorszy od tego w wersji tanecznej. Kostiumy są brzydsze, bo więcej jest przesłodzonych kolorów. Aegyo jest bardziej natarczywe, bo są zbliżenia na wszelkiej maści słodkie miny. Ale przede wszystkim klip jest nudny. Wersja taneczna jest ciekawa, bo choreografia jest żywa i jest wydarzeniem sama w sobie. W wersji oryginalnej nie dość, że nie można śledzić rozwoju choreografii, to jeszcze nie dostajemy w zamian nic innego - żadnej fabuły, żadnych wydarzeń, nic.
Jedyny poważny łącznik pomiędzy obydwoma nagraniami to kamera bujająca się w przód i w tył - jak mój wujek, po tym jak trzeba było mu usunąć płat czołowy. Może właśnie dlatego ten klip tak mi się podoba? Mróz i wiatr mnie odmóżdżyły, więc wypadałoby, żebym zaczął się gibać w podobny sposób - jednak na to jestem zbyt leniwy, więc ten teledysk okazuje się idealnym, minimalistycznym substytutem gibania się aktywnego. Taaaa, świat psychologii, badania naukowe, te sprawy - jestem ekspertem.
Ale dlaczego tak upieram się sam przed sobą, że za moją fascynacją tą piosenką stoi wpływ warunków atmosferycznych na moje kruche ciało? Ha, zaskoczę Was, taki powód naprawdę istnieje! BP POP - bohaterki dzisiejszego wpisu - debiutowały z piosenką "Today" w połowie stycznia. Wtedy zobaczyłem teledysk, usłyszałem piosenkę i poszedłem dalej. Nie to, żebym uważał nagranie za stratę czasu - nie, było całkiem sympatyczne, ale wydało mi się mało oryginalne i nie zasługujące na więcej uwagi, szczególnie na tle silnej styczniowej konkurencji.
Jednak wczoraj czy przedwczoraj debiutantki wypuściły taneczną wersję klipu do tej piosenki, na którą ja dzisiaj wpadłem i od której nie mogę się oderwać. Wiem, że to nie jest rewelacyjne, wiem, że to ocieka aegyo. A jednak wciskam przycisk od powtarzania. To nagranie jest po prostu niezmiernie sympatyczne, szczególnie w refrenie. Dla mojego mózgu to taki ekwiwalent kompilacji z baraszkującymi kociętami.
Brzmienie, jak już zauważyłem, jest po prostu sympatyczne. Nie ma lepszego słowa na określenie tej piosenki, Leśmian mógłby się gimnastykować wespół ze swoimi dusiołkami, a i tak by nic lepszego nie wymyślił. Jeżeli coś warto jeszcze odnotować muzycznie, to w miarę chwytliwy refren i zaskakująco dobrą produkcję - jak na nagranie debiutującej formacji z wytwórni pozostającej poza głównym nurtem. Elektroniczne brzmienie piosenki jest nawet świeże, zastosowane dźwięki oryginalne, ale w ogólnym rozrachunku nie drażniące uszu. Ale przede wszystkim poziomy głośności trafiają w tej piosence w punkt, szczególnie eksponując refren.
Wizualnie duży plus za choreografię, w której pięcioosobowa grupa zostaje wsparta przez 6 kolejnych tancerek. Przez to scena jest o wiele bardziej pełna, żywa i nie nudzi. Ponadto dodatkowe dziewczyny zostały bardzo zgrabnie wkomponowane w plan, nie tyle robiąc za ruchome tło, co uzupełniając kompozycję. Ciekawie patrzy się też jak wokalistki tasują się między sobą i zmieniają swoje miejsce na scenie w trakcie piosenki. No i w wielu segmentach synchronizacja wypada efektownie i imponująco, szczególnie dobrze patrzy się na pełne, obszerne ruchy ramion.
Co mnie nieco przeraża, w tym konkretnym wypadku muszę pochwalić aegyo. Jest ono na swój sposób okiełznane. Nie ma w nim za dużo szaleństwa, słodycz też nie jest jakaś przesadna, kolory kostiumów także nie rażą oczu - co jest najczęstszą przewiną tego typu klipów. No i akcenty w choreografii nie tylko nie odcinają się na tle pozostałych figur, ale w dodatku świetnie wpasowują się zarówno w konwencję piosenki, jak i w konwencję tańca.
Co ciekawe, oryginalny klip do piosenki nie był aż tak udany...
J.J. Abrams, czekając na scenariusz "Gwiezdnych wojen", kręcisz teledyski w Korei? Dżejdżeju, nie idźcie tą drogą! Kiedyś w Polsce nieformalnie zakazano trąbek na stadionach piłkarskich, dziś ktoś powinien zakazać Abramsowi stosowania lens flare'ów w każdym możliwym miejscu. Pal licho, że niszczy filmy, które kręci, nawet kiedy filmy te mają nazywać się "Gwiezdne wojny". Mnie bardziej martwi, że Abrams znajduje coraz więcej naśladowców, którzy wszystko, co mogą, rozświetlają tym cholernym efektem.
Ale nie tylko z tego względu klip w oryginalnej wersji jest gorszy od tego w wersji tanecznej. Kostiumy są brzydsze, bo więcej jest przesłodzonych kolorów. Aegyo jest bardziej natarczywe, bo są zbliżenia na wszelkiej maści słodkie miny. Ale przede wszystkim klip jest nudny. Wersja taneczna jest ciekawa, bo choreografia jest żywa i jest wydarzeniem sama w sobie. W wersji oryginalnej nie dość, że nie można śledzić rozwoju choreografii, to jeszcze nie dostajemy w zamian nic innego - żadnej fabuły, żadnych wydarzeń, nic.
Jedyny poważny łącznik pomiędzy obydwoma nagraniami to kamera bujająca się w przód i w tył - jak mój wujek, po tym jak trzeba było mu usunąć płat czołowy. Może właśnie dlatego ten klip tak mi się podoba? Mróz i wiatr mnie odmóżdżyły, więc wypadałoby, żebym zaczął się gibać w podobny sposób - jednak na to jestem zbyt leniwy, więc ten teledysk okazuje się idealnym, minimalistycznym substytutem gibania się aktywnego. Taaaa, świat psychologii, badania naukowe, te sprawy - jestem ekspertem.
czwartek, 21 lutego 2013
Verbal Jint feat. Ailee - If It Ain't Love + JeA feat. Double K - Silent Stalker
Na początku roku duet złożony z rapera Verbal Jinta i wokalistki Kang Minhee wypromował bardzo sympatyczny kawałek pod tytułem "Good Start" (znajdziecie go >>TUTAJ<<). Piosenka była zwyczajnie solidna muzycznie i nawet bez szczególnej promocji udało jej się przebić do świadomości masowego odbiorcy. Jednak nie była to zapowiedź dłuższej współpracy obojga artstów. Minhee niedawno zadebiutowała solo z piosenką "It's You" (więcej >>TUTAJ<<), natomiast Verbal Jint gościnnie wystąpił w przeboju "All I Want Is You" innego wokalisty - Seo In Guka.
Jednak Verbal Jint to za duża marka na koreańskim rynku, żeby odgrywać epizody w cudzych piosenkach. Sytuacja ma się raczej odwrotnie, to gwiazdy z chęcią uczestniczą w jego projektach. Tak jest również w wypadku jego najnowszego nagrania - "If It Ain't Love" - w którym towarzyszy mu, będąca aktualnie na topie, Ailee. Od razu uspokoję, że choć sama wokalistka nie pojawia się w teledysku (zastępuje ją aktorka Nam Gyuri), to nie jest to powtórka sytuacji z hitem Bae Chi Gi - "Shower of Tears" - gdzie Ailee wymieniana jest jako współwykonawczyni, podczas gdy jej udział w projekcie ogranicza się do części występów na żywo. Więcej na ten tamat >>TUTAJ<< - warto zajrzeć dla samej piosenki.
Odczucia muzyczne znów jak najbardziej pozytywne. Podkład zdecydowanie ma duszę i przyjemnie płynie sobie w tle, nieco wzmagając siłę swojej ekspresji w refrenach, by dopasować się do silniejszego stylu wypowiedzi wokalistki. Verbal Jint świetnie oddaje głosem obojętnośc odgrywanej postaci. On nawet nie opędza się od kobiety, on ją ostentacyjnie olewa. Jednak błysku piosence nadaje pojemny, dźwięczny wokal Ailee, która jest tu zauroczoną wielbicielką zdystansowanego mężczyzny.
Ciekawe... Przekaz utworu wydaje się tak jasny i czytelny, że bez skrępowania piszę o treści piosenki, choć jeszcze nie zaprezentowałem jej słów. Tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<. Ja odbieram ten tekst jako pisany z męskiego punktu widzenia i śmiem twierdzić, że w którymś momencie życia większość facetów może się z nim jakoś utożsamiać. Genialnym go nie nazwę, ale pewne subtelności sprawiają, że jeszcze łatwiej się z nim połączyć. To nie do końca manifest samouwielbienia męskiego drania, raczej bezczelna szczerość, która choć może wydawać się nieco brutalna, to nie jest wycelowana przeciwko komuś - wręcz przeciwnie.
Sympatycznym smaczkiem, który z pewnością przysporzy piosence dodatkowej popularności, jest nawiązanie do wielkiego przeboju Ailee pod tytułem "Heaven". Jeżeli go nie znacie, zaległościmożecie musicie nadrobić >>TUTAJ<<. Mówię o dodatkowej popularności, choć muszę przyznać, że utwór sam w sobie nie jest szczególnie przebojowy - słucha się go bardzo dobrze, ale mało w nim momentów, które można zaśpiewać pod prysznicem czy prowadząc samochód w drodze do pracy. Brakuje mi tu chwytliwości, a jednak jestem przekonany, że oba nazwiska (a raczej pseudonimy) są dość nośne, by piosenka została zauważona i doceniona.
W temacie teledysku nie mam zbyt dużo do napisania. Widać, że wytwórnia stawia raczej na kameralne klipy, więc brak tu wodotrysków. Całość jest estetyczna, stylizacja sympatyczna, choć brakuje w tym wszystkim błysku, który wyróżniałby ten klip na tle innych - podobnych. Bo nie oszukujmy się - wszystko, co tu zaproponowano, ktoś już wcześniej zrobił.
W tym momencie mógłbym zakończyć pisanie na dziś, ale "If It Ain't Love" dość mocno skojarzyło mi się z innym tegorocznym utworem. Na samym początku roku JeA wydała swój pierwszy solowy projekt zatytułowany "Just JeA", a na nim znalazło się miejsce dla piosenki "Silent Stalker" wykonywanej wespół z raperem Double K. Naturalnie, ponieważ jest to projekt wokalistki, proporcje w piosence będą nieco inne, jednak przedstawiona sytuacja jest podobna.
Osobiście wolę piosenkę JeA - jest o wiele bardziej charakterystyczna, klimatyczna. Po części dlatego, że stanowiska obydwu postaci są nieco mocniejsze. Tutaj kobieta jest zdecydowanie bardziej napastliwa, a i facet opędza się od niej z narastającą siłą. Może trudniej się z tym identyfikować, ale za to jest ciekawiej. Tekst znajdziecie >>TUTAJ<<, jednak potęgą tego nagrania jest przede wszystkim dźwięk. Podkład jest zdecydowanie bardziej mroczny, od razu przywodzi na myśl nocne krajobrazy. Pojedyncze użyte dźwięki wypadałoby nawet nazwać niepokojącymi, co łatwo można uzasadnić choćby tytułem piosenki - słowo "stalker" nie kojarzy się najlepiej.
Najważniejszy w tym utworze jest jednak wokal JeA - to on robi różnicę. Ailee nie mogę odmówić ani umiejętności, ani talentu, ani ciekawego brzmienia, ale przy tym, co zaprezentowała tu JeA, wypada blado. JeA doskonale sprzedaje emocje, mieszając naraz żal i fałszywą nadzieję, zapatrzenie w drugą osobę i poczucie odrzucenia, euforię płynącą z uczucia miłości i zawód z powodu jego nieodwzajemnienia. W dodatku uczucia te przechodzą przez różne skale intensywności, raz popychając ją do subtelnych zwierzeń, a raz rzucając ją w wir pełnych mocy wyznań. To wszystko tworzy muzyczny obraz umysłu na skraju szaleństwa i tylko potęguje ciarki na plecach, które JeA wywołuje samą barwą swojego głosu.
Przy czym jeszcze raz zaznaczę - nie mówię, że nagranie Verbal Jinta i Ailee jest słabe, wręcz przeciwnie! Po prostu nie mogłem powstrzymać się przed podzieleniem się piosenką JeA, która bez teledysku nie była dostatecznym materiałem na osobny wpis i tylko czekała w mojej głowie na podobną okazję.
Jednak Verbal Jint to za duża marka na koreańskim rynku, żeby odgrywać epizody w cudzych piosenkach. Sytuacja ma się raczej odwrotnie, to gwiazdy z chęcią uczestniczą w jego projektach. Tak jest również w wypadku jego najnowszego nagrania - "If It Ain't Love" - w którym towarzyszy mu, będąca aktualnie na topie, Ailee. Od razu uspokoję, że choć sama wokalistka nie pojawia się w teledysku (zastępuje ją aktorka Nam Gyuri), to nie jest to powtórka sytuacji z hitem Bae Chi Gi - "Shower of Tears" - gdzie Ailee wymieniana jest jako współwykonawczyni, podczas gdy jej udział w projekcie ogranicza się do części występów na żywo. Więcej na ten tamat >>TUTAJ<< - warto zajrzeć dla samej piosenki.
Odczucia muzyczne znów jak najbardziej pozytywne. Podkład zdecydowanie ma duszę i przyjemnie płynie sobie w tle, nieco wzmagając siłę swojej ekspresji w refrenach, by dopasować się do silniejszego stylu wypowiedzi wokalistki. Verbal Jint świetnie oddaje głosem obojętnośc odgrywanej postaci. On nawet nie opędza się od kobiety, on ją ostentacyjnie olewa. Jednak błysku piosence nadaje pojemny, dźwięczny wokal Ailee, która jest tu zauroczoną wielbicielką zdystansowanego mężczyzny.
Ciekawe... Przekaz utworu wydaje się tak jasny i czytelny, że bez skrępowania piszę o treści piosenki, choć jeszcze nie zaprezentowałem jej słów. Tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<. Ja odbieram ten tekst jako pisany z męskiego punktu widzenia i śmiem twierdzić, że w którymś momencie życia większość facetów może się z nim jakoś utożsamiać. Genialnym go nie nazwę, ale pewne subtelności sprawiają, że jeszcze łatwiej się z nim połączyć. To nie do końca manifest samouwielbienia męskiego drania, raczej bezczelna szczerość, która choć może wydawać się nieco brutalna, to nie jest wycelowana przeciwko komuś - wręcz przeciwnie.
Sympatycznym smaczkiem, który z pewnością przysporzy piosence dodatkowej popularności, jest nawiązanie do wielkiego przeboju Ailee pod tytułem "Heaven". Jeżeli go nie znacie, zaległości
W temacie teledysku nie mam zbyt dużo do napisania. Widać, że wytwórnia stawia raczej na kameralne klipy, więc brak tu wodotrysków. Całość jest estetyczna, stylizacja sympatyczna, choć brakuje w tym wszystkim błysku, który wyróżniałby ten klip na tle innych - podobnych. Bo nie oszukujmy się - wszystko, co tu zaproponowano, ktoś już wcześniej zrobił.
W tym momencie mógłbym zakończyć pisanie na dziś, ale "If It Ain't Love" dość mocno skojarzyło mi się z innym tegorocznym utworem. Na samym początku roku JeA wydała swój pierwszy solowy projekt zatytułowany "Just JeA", a na nim znalazło się miejsce dla piosenki "Silent Stalker" wykonywanej wespół z raperem Double K. Naturalnie, ponieważ jest to projekt wokalistki, proporcje w piosence będą nieco inne, jednak przedstawiona sytuacja jest podobna.
Osobiście wolę piosenkę JeA - jest o wiele bardziej charakterystyczna, klimatyczna. Po części dlatego, że stanowiska obydwu postaci są nieco mocniejsze. Tutaj kobieta jest zdecydowanie bardziej napastliwa, a i facet opędza się od niej z narastającą siłą. Może trudniej się z tym identyfikować, ale za to jest ciekawiej. Tekst znajdziecie >>TUTAJ<<, jednak potęgą tego nagrania jest przede wszystkim dźwięk. Podkład jest zdecydowanie bardziej mroczny, od razu przywodzi na myśl nocne krajobrazy. Pojedyncze użyte dźwięki wypadałoby nawet nazwać niepokojącymi, co łatwo można uzasadnić choćby tytułem piosenki - słowo "stalker" nie kojarzy się najlepiej.
Najważniejszy w tym utworze jest jednak wokal JeA - to on robi różnicę. Ailee nie mogę odmówić ani umiejętności, ani talentu, ani ciekawego brzmienia, ale przy tym, co zaprezentowała tu JeA, wypada blado. JeA doskonale sprzedaje emocje, mieszając naraz żal i fałszywą nadzieję, zapatrzenie w drugą osobę i poczucie odrzucenia, euforię płynącą z uczucia miłości i zawód z powodu jego nieodwzajemnienia. W dodatku uczucia te przechodzą przez różne skale intensywności, raz popychając ją do subtelnych zwierzeń, a raz rzucając ją w wir pełnych mocy wyznań. To wszystko tworzy muzyczny obraz umysłu na skraju szaleństwa i tylko potęguje ciarki na plecach, które JeA wywołuje samą barwą swojego głosu.
Przy czym jeszcze raz zaznaczę - nie mówię, że nagranie Verbal Jinta i Ailee jest słabe, wręcz przeciwnie! Po prostu nie mogłem powstrzymać się przed podzieleniem się piosenką JeA, która bez teledysku nie była dostatecznym materiałem na osobny wpis i tylko czekała w mojej głowie na podobną okazję.
środa, 20 lutego 2013
Kahi - Come Back You Bad Person
Koreańskie piosenki dość często mają angielskie tytuły właśnie dlatego, aby uniknąć potworka jaki widzicie powyżej, a który jest efektem tłumaczenia koreańskiego tytułu na angielski. "Come Back You Bad Person" albo '돌아와 나쁜 너' (rom. dorawa nappeun neo) to piosenka z debiutanckiego singla Kahi - założycielki i do niedawna liderki formacji After School. Nieco więcej na temat jej roli w AS i jej odejścia napisałem >>TUTAJ<< i nie będę się powtarzał.
Warto jednak zaznaczyć, że piosenka ta pochodzi jeszcze z okresu, kiedy Kahi była częścią After School, a o jej odejściu nic nie było wiadomo. Choć bardzo możliwe, że miała to być próba generalna dla wokalistki, jak i próba przygotowania fanów na decyzje, które miały zostać ogłoszone w następnym roku. Nagranie pochodzi z początku 2011 roku, Kahi de facto After School opuściła po zakończeniu ostatniej japońskiej trasy formacji późną wiosną 2012, choć nominalnie pozostawała w grupie do września.
Zanim zaprezentuję piosenkę, jeszcze kilka słów wstępnego komentarza. Kahi karierę w show-biznesie zaczynała jako tancerka i do tej pory znana jest przede wszystkim ze swoich nietuzinkowych zdolności w tej właśnie dziedzinie. Kahi nie tylko sama tańczy, ale także jest odpowiedzialna za taneczną edukację wielu innych artystek, jak choćby Son Dam Bi i Jungah (aktualnej liderki After School), miała też sporo do powiedzenia przy tworzeniu i dalszym kształtowaniu After School, które jest formacją zorientowaną w pierwszej kolejności na taniec. Siłą rzeczy, taniec jest niezwykle ważną częścią jej występów.
Przyznam się bez bicia, że lubię tę piosenkę, choć sama wokalistka narzekała, że jest trochę rozwleczona. Podoba mi się zestawienie kontrastujących ze sobą wokali i brzmień. Surowego rapu popartego równie surowym beatem i bardziej melodyjnego wokalu popartego akompaniamentem klawiszy. Oba brzmienia bardziej się uzupełniają, dopowiadają swoje historie niż ze sobą rywalizują. Ponadto na wielki plus liczę tej kompozycji zręcznie wdrożony minimalizm. Podkład składa się z raczej wąskiej gamy dość prostych dźwięków - naraz nie usłyszymy więcej niż czterech, może pięciu linii - wliczając wokale. A jednak kompozycja jest ciekawa, klimatyczna i intrygująca, a w dodatku niesie sporo energii.
Od strony wizualnej jest chyba nawet lepiej. Plany skonstruowane na potrzeby teledysku, doskonale oddają charakter muzyki - są niezwykle proste, surowe, pozbawione ozdobników czy zbędnych dekoracji, z dominującymi geometrycznymi motywami. A jednak nie brak im uroku, charakteru, no i pomysłu. Silnie kojarzą mi się z teatrem - nie tylko ze sceną, ale może przede wszystkim z kulisami. Skojarzenia te rozbudzane są na wiele sposobów. Chociażby poprzez użyte materiały - ich fakturę czy kolor, ale także poprzez szersze koncepcje. Plan z wielkimi, kanciastymi elementami krzyczy "teatr" przede wszystkim ze względu na oświetlające wszystko z góry reflektory. Plan z licznymi korytarzami na środku ma okrąg kojarzący się z obrotowym elementem sceny. Z kolei jasne plany kojarzą się z garderobami i pomieszczeniami do ćwiczeń. Korytarz, w którym spotykają się obie inkarnacje Kahi, również ma ten kulisowy posmak.
Jeśli doszukiwać się w tym wszystkim znaczeń, można stwierdzić, że klip jest o transformacji, która zachodzi w artyście w drodze z kulis na scenę. Zakulisowy baranek wychodząc na scenę zmienia się nie do poznania, przybierając ciemne barwy i ostry wizerunek. Choć może jest to jedynie chwyt mający zaprezentować dwoistą naturę samej Kahi, która z jednej strony znana jest jako charyzmatyczna tancerka i raperka, której występy ociekają seksapilem, ale jest także dobrą wokalistką i autorką całkiem zgrabnych i niebanalnych tekstów piosenek, lirycznie naładowanych jej życiowym bagażem doświadczeń. Tak czy inaczej, od strony wizualnej warto zwrócić uwagę na zaakcentowany motyw luster, które pod różnymi postaciami pojawiają się w całym klipie, wliczając w to jeden z kostiumów - cały upstrzony lustrzanymi odłamkami.
Wizualnie ciekawie prezentowały się także telewizyjne występy artystki.
To dobry moment, by poświęcić kilka słów choreografii. Świetnie wpasowuje się ona w dwoistą naturę teledysku i piosenki. Taneczne ruchy w jednej chwili są zdecydowane, dynamiczne, nawet gwałtowne, by za moment stać się o wiele płynniejsze i pełniejsze. Po czym znów mamy zmianę. Energię zastępuje subtelność, subtelność zastępuje energia - taka zmienność mogła okazać się sporym niewypałem, ale tu zarówno pomysł jak i wykonanie są doskonałe i nie pozostawiają pola do krytyki.
Choć trzeba przyznać, że za sprawą dwoistej natury, występy są nieco dziwne. Chodzi przede wszystkim o wokal, bo przecież Kahi nie jest w stanie jednocześnie wykonywać dwóch nachodzących na siebie linii - siłą rzeczy połowa piosenki musi lecieć z playbacku... A przecież przy tak intensywnej choreografii, procentowy udział playbacku musi być nawet wyższy. Chociaż niektóre występy artystki były bardziej zorientowane na śpiew niż na taniec i widowisko.
Na zakończenie dobrze byłoby wyjawić moją motywację stojącą za dzisiejszym tekstem. Od pewnego czasu Kahi zaczęła dawać w internecie więcej znaków życia, między innymi wrzucając fotki z jakiejś sesji ćwiczeń, których tutaj nie zaprezentuję ze względu na własne lenistwo (a szkoda). Zaczęto plotkować o zbliżającym się powrocie artystki. Powrót ten teraz jest już niemal przesądzony, bo coraz głośniej mówi o tym wytwórnia, a i artystka ma coraz więcej konkretów do przekazania. Oficjalny termin, na dziś, to pierwsza połowa tego roku. Raczej mało precyzyjny, ale spekuluje się, że Kahi na scenę może wrócić nawet już w marcu. Brzmi to prawdopodobnie zważywszy na to, że After School powróci najprawdopodobniej w kwietniu, a wytwórnia zapewne chciałaby uniknąć bezpośredniej konkurencji pomiędzy własnymi artystami. Osobiście trzymam kciuki za udany comeback.
BONUS
Taneczny cover w wykonaniu grupy Black Queen - świetnie eksponuje siłę tej choreografii.
Warto jednak zaznaczyć, że piosenka ta pochodzi jeszcze z okresu, kiedy Kahi była częścią After School, a o jej odejściu nic nie było wiadomo. Choć bardzo możliwe, że miała to być próba generalna dla wokalistki, jak i próba przygotowania fanów na decyzje, które miały zostać ogłoszone w następnym roku. Nagranie pochodzi z początku 2011 roku, Kahi de facto After School opuściła po zakończeniu ostatniej japońskiej trasy formacji późną wiosną 2012, choć nominalnie pozostawała w grupie do września.
Zanim zaprezentuję piosenkę, jeszcze kilka słów wstępnego komentarza. Kahi karierę w show-biznesie zaczynała jako tancerka i do tej pory znana jest przede wszystkim ze swoich nietuzinkowych zdolności w tej właśnie dziedzinie. Kahi nie tylko sama tańczy, ale także jest odpowiedzialna za taneczną edukację wielu innych artystek, jak choćby Son Dam Bi i Jungah (aktualnej liderki After School), miała też sporo do powiedzenia przy tworzeniu i dalszym kształtowaniu After School, które jest formacją zorientowaną w pierwszej kolejności na taniec. Siłą rzeczy, taniec jest niezwykle ważną częścią jej występów.
Przyznam się bez bicia, że lubię tę piosenkę, choć sama wokalistka narzekała, że jest trochę rozwleczona. Podoba mi się zestawienie kontrastujących ze sobą wokali i brzmień. Surowego rapu popartego równie surowym beatem i bardziej melodyjnego wokalu popartego akompaniamentem klawiszy. Oba brzmienia bardziej się uzupełniają, dopowiadają swoje historie niż ze sobą rywalizują. Ponadto na wielki plus liczę tej kompozycji zręcznie wdrożony minimalizm. Podkład składa się z raczej wąskiej gamy dość prostych dźwięków - naraz nie usłyszymy więcej niż czterech, może pięciu linii - wliczając wokale. A jednak kompozycja jest ciekawa, klimatyczna i intrygująca, a w dodatku niesie sporo energii.
Od strony wizualnej jest chyba nawet lepiej. Plany skonstruowane na potrzeby teledysku, doskonale oddają charakter muzyki - są niezwykle proste, surowe, pozbawione ozdobników czy zbędnych dekoracji, z dominującymi geometrycznymi motywami. A jednak nie brak im uroku, charakteru, no i pomysłu. Silnie kojarzą mi się z teatrem - nie tylko ze sceną, ale może przede wszystkim z kulisami. Skojarzenia te rozbudzane są na wiele sposobów. Chociażby poprzez użyte materiały - ich fakturę czy kolor, ale także poprzez szersze koncepcje. Plan z wielkimi, kanciastymi elementami krzyczy "teatr" przede wszystkim ze względu na oświetlające wszystko z góry reflektory. Plan z licznymi korytarzami na środku ma okrąg kojarzący się z obrotowym elementem sceny. Z kolei jasne plany kojarzą się z garderobami i pomieszczeniami do ćwiczeń. Korytarz, w którym spotykają się obie inkarnacje Kahi, również ma ten kulisowy posmak.
Jeśli doszukiwać się w tym wszystkim znaczeń, można stwierdzić, że klip jest o transformacji, która zachodzi w artyście w drodze z kulis na scenę. Zakulisowy baranek wychodząc na scenę zmienia się nie do poznania, przybierając ciemne barwy i ostry wizerunek. Choć może jest to jedynie chwyt mający zaprezentować dwoistą naturę samej Kahi, która z jednej strony znana jest jako charyzmatyczna tancerka i raperka, której występy ociekają seksapilem, ale jest także dobrą wokalistką i autorką całkiem zgrabnych i niebanalnych tekstów piosenek, lirycznie naładowanych jej życiowym bagażem doświadczeń. Tak czy inaczej, od strony wizualnej warto zwrócić uwagę na zaakcentowany motyw luster, które pod różnymi postaciami pojawiają się w całym klipie, wliczając w to jeden z kostiumów - cały upstrzony lustrzanymi odłamkami.
Wizualnie ciekawie prezentowały się także telewizyjne występy artystki.
To dobry moment, by poświęcić kilka słów choreografii. Świetnie wpasowuje się ona w dwoistą naturę teledysku i piosenki. Taneczne ruchy w jednej chwili są zdecydowane, dynamiczne, nawet gwałtowne, by za moment stać się o wiele płynniejsze i pełniejsze. Po czym znów mamy zmianę. Energię zastępuje subtelność, subtelność zastępuje energia - taka zmienność mogła okazać się sporym niewypałem, ale tu zarówno pomysł jak i wykonanie są doskonałe i nie pozostawiają pola do krytyki.
Choć trzeba przyznać, że za sprawą dwoistej natury, występy są nieco dziwne. Chodzi przede wszystkim o wokal, bo przecież Kahi nie jest w stanie jednocześnie wykonywać dwóch nachodzących na siebie linii - siłą rzeczy połowa piosenki musi lecieć z playbacku... A przecież przy tak intensywnej choreografii, procentowy udział playbacku musi być nawet wyższy. Chociaż niektóre występy artystki były bardziej zorientowane na śpiew niż na taniec i widowisko.
Na zakończenie dobrze byłoby wyjawić moją motywację stojącą za dzisiejszym tekstem. Od pewnego czasu Kahi zaczęła dawać w internecie więcej znaków życia, między innymi wrzucając fotki z jakiejś sesji ćwiczeń, których tutaj nie zaprezentuję ze względu na własne lenistwo (a szkoda). Zaczęto plotkować o zbliżającym się powrocie artystki. Powrót ten teraz jest już niemal przesądzony, bo coraz głośniej mówi o tym wytwórnia, a i artystka ma coraz więcej konkretów do przekazania. Oficjalny termin, na dziś, to pierwsza połowa tego roku. Raczej mało precyzyjny, ale spekuluje się, że Kahi na scenę może wrócić nawet już w marcu. Brzmi to prawdopodobnie zważywszy na to, że After School powróci najprawdopodobniej w kwietniu, a wytwórnia zapewne chciałaby uniknąć bezpośredniej konkurencji pomiędzy własnymi artystami. Osobiście trzymam kciuki za udany comeback.
BONUS
Taneczny cover w wykonaniu grupy Black Queen - świetnie eksponuje siłę tej choreografii.
wtorek, 19 lutego 2013
Orange Caramel - Cookies, Cream & Mint
Jak inwazja, to na całego. >>TUTAJ<< i >>TUTAJ<< pisałem już jak formacja Orange Caramel powoli zabierała się za podbój rynku japońskiego. Dla leniwych wersja skrócona. Orange Caramel - podgrupa wydzielona z formacji After School - od samego początku wydawało się być stworzone w celu zaatakowania Japonii, jednak przez lata wytwórnia zdawała się ignorować ten temat.
Dopiero w zeszłym roku Pledis Entertainment rozpoczęło ofensywę. Z początku nieśmiało - przemycając na japoński album After School bonusowe nagranie w postaci japońskiej wersji "Shanghai Romance" (koreański oryginał >>TUTAJ<<). Jednak każdy kolejny krok był coraz bardziej zdecydowany i wydawał się przemyślany. Latem Orange Caramel przypomniało o sobie wydając cover japońskiego przeboju z lat 70-tych pt. "Yasashii Akuma" (>>TUTAJ<<). Singiel spotkał się z nawet ciepłym przyjęciem, jednak dziewczyny szybko wróciły do Korei promować swój pierwszy koreański album "Lipstick" i towarzyszącą mu piosenkę pod tym samym tytułem (>>TUTAJ<<).
Do Japonii grupa powróciła pod koniec jesieni, promując drugi singiel, na którym znalazła się japońska wersja "Lipstick" oraz premierowe nagranie grupy pt. "Lum no Love Song" (>>TUTAJ<<), będące znów coverem, tym razem piosenki otwierającej popularne anime z lat 80-tych - "Urusei Yatsura". Jak zapewne zauważyliście, do tej pory japoński materiał formacji to covery i japońskie wersje koreańskich piosenek.
Teraz to się zmienia, ponieważ na 13 marca zaplanowana jest premiera pierwszego japońskiego albumu grupy. Wśród piosenek na kompakcie oczywiście wciąż dominować będą odgrzewane kotlety (więcej koreańsko-japońskich tłumaczeń i przynajmniej jeszcze jeden cover - "Tenshi no Wink" Seiko Matsudy), jednak znalazło się także miejsce dla nowych nagrań, w tym dla całkiem premierowego "Cookies, Cream & Mint" (widziałem też tłumaczenie "Mint Cookies & Cream", ale dziewczyny w refrenie śpiewają raczej pierwszy wariant).
Piosence towarzyszy teledysk, jednak tu znów trafiamy na japoński mur multimedialny - japońskie teledyski przeważnie nie są umieszczane na YT, ani żadnym innym znanym w skali światowej portalu. Jeżeli uda się znaleźć takie nagranie na YT, to przeważnie, prędzej czy później, zostaje ono zdjęte, więc możliwe, że filmik poniżej może się nie wyświetlać.
ORANGE CARAMEL - Cookies, Cream & Mint
Hm, do tej pory Orange Caramel przyzwyczaiło mnie do wyglądu i brzmienia naładowanego energią jak dzieci z ADHD bawiące się wzbogaconym uranem. Tym razem jest nieco spokojniej i jest to pewnym zaskoczeniem. Nie uważam jednak żeby piosenka szczególnie na tym cierpiała - to wciąż niezbyt zaangażowana, leciutka pioseneczka, która muzycznie nie powala, a mimo to budzi pozytywną reakcję. Jest mniej agresywna niż poprzednie nagrania i przez to nie ma możliwości tak silnie oddziaływać na słuchacza, a jednak po kilku przesłuchaniach zapada w pamięć.
Większym rozczarowaniem dla fanów grupy może być teledysk, który, jak na standardy Orange Caramel, jest wyjątkowo spokojny i wyjątkowo mało szalony, można nawet powiedzieć, że nudny. Sęk w tym, że jest on też całkiem ładny, pomysłowy i pasuje do spokojniejszej piosenki. Najbardziej zastanawia mnie to, jak twórcom udało się wytoczyć z każdego kadru tyle ciepła, pomimo użycia tak zimnej palety barw. Same dekoracje to nic tylko biel i szarość wpadająca w błękit. Stroje dziewczyn też są w dużej części pastelowe, z dominującym miętowym kolorem i nasuwającym się samemu skojarzeniem z lodami. A jednak całość nie ziębi, a grzeje.
Nie wiem, może to kwestia zręcznego oświetlenia, a może po prostu lody podświadomie bardziej kojarzą się z letnim upałem niż z chłodem, które same niosą. A może to siła sugestii odsłoniętych ramion piosenkarek? A może w końcu to ruch i ogólna sympatyczność klipu zabija cały chłód? Strasznie podoba mi się ta kreskówkowa konwencja z szarpanym, poklatkowym, ale naraz przyśpieszonym ruchem, który wraz z motywem kreskówkowych drzwi, natychmiast kojarzy się z głupkowatymi scenami pościgów charakterystycznymi dla starszych animacji.
Na kilka słów zasługuje też choreografia, która, jak zawsze w wypadku Orange Caramel i After School, jest ciekawa. Oprócz głównego motywu machania ręką, bardzo sympatyczny i świetnie wykonany jest fragment z nakręcanymi tancerkami z pozytywki. To jak Nana i Lizzy skokowo podnoszą się w górę, a potem zatrzymują z lekkim odbiciem w przeciwnym kierunku, jest nawet na swój sposób imponujące.
Pozostaje jeszcze kwestia gigantcznego ciastka. Cóż, za dużo rzeczy w swoim życiu widziałem, żeby dziwić się wielkiemu, na poły humanoidalnemu ciastku w japońskim teledysku. A jednak pewien "creep factor" się pojawia. Dlaczego to ciastko ma oczy na dłoniach? Czy tylko mnie kojarzy się to z tym stworem z "Labiryntu Fauna"? I najważniejsze pytanie - dlaczego Nana łapie ciastko za te ręko-oczy? Noszę soczewki kontaktowe, jestem przyzwyczajony do dotykania własnych gałek ocznych, a jednak wciąż ta scena mnie w jakiś sposób niepokoi.
A tak szczerze - na zakończenie. Lubię Orange Caramel, ale w tej chwili najbardziej cieszę się z tego, że po wydaniu tej płyty... Orange Caramel, przynajmniej na jakiś czas, powinno pójść w odstawkę. Nie chodzi o to, że po wypromowaniu 3 singli i 2 albumów na przestrzeni półrocza, dziewczyny zaslużyły na trochę odpoczynku... Nie, wręcz przeciwnie, ja mam nadzieję, że Raina, Nana i Lizzy wezmą się do roboty - tylko, że w ramach After School. Coraz głośniej mówi się, że po zakończeniu japońskich promocji Orange Caramel, pełną parą ruszy praca w ramach macierzystej formacji i że powrotu After School spodziewać się można nawet już w kwietniu.
POSTSCRIPTUM
Byłem święcie przekonany, że chociaż część tego planu jest wygenerowana komputerowo... Myliłem się, to jedna wielka ruchoma dekoracja!
Dopiero w zeszłym roku Pledis Entertainment rozpoczęło ofensywę. Z początku nieśmiało - przemycając na japoński album After School bonusowe nagranie w postaci japońskiej wersji "Shanghai Romance" (koreański oryginał >>TUTAJ<<). Jednak każdy kolejny krok był coraz bardziej zdecydowany i wydawał się przemyślany. Latem Orange Caramel przypomniało o sobie wydając cover japońskiego przeboju z lat 70-tych pt. "Yasashii Akuma" (>>TUTAJ<<). Singiel spotkał się z nawet ciepłym przyjęciem, jednak dziewczyny szybko wróciły do Korei promować swój pierwszy koreański album "Lipstick" i towarzyszącą mu piosenkę pod tym samym tytułem (>>TUTAJ<<).
Do Japonii grupa powróciła pod koniec jesieni, promując drugi singiel, na którym znalazła się japońska wersja "Lipstick" oraz premierowe nagranie grupy pt. "Lum no Love Song" (>>TUTAJ<<), będące znów coverem, tym razem piosenki otwierającej popularne anime z lat 80-tych - "Urusei Yatsura". Jak zapewne zauważyliście, do tej pory japoński materiał formacji to covery i japońskie wersje koreańskich piosenek.
Teraz to się zmienia, ponieważ na 13 marca zaplanowana jest premiera pierwszego japońskiego albumu grupy. Wśród piosenek na kompakcie oczywiście wciąż dominować będą odgrzewane kotlety (więcej koreańsko-japońskich tłumaczeń i przynajmniej jeszcze jeden cover - "Tenshi no Wink" Seiko Matsudy), jednak znalazło się także miejsce dla nowych nagrań, w tym dla całkiem premierowego "Cookies, Cream & Mint" (widziałem też tłumaczenie "Mint Cookies & Cream", ale dziewczyny w refrenie śpiewają raczej pierwszy wariant).
Piosence towarzyszy teledysk, jednak tu znów trafiamy na japoński mur multimedialny - japońskie teledyski przeważnie nie są umieszczane na YT, ani żadnym innym znanym w skali światowej portalu. Jeżeli uda się znaleźć takie nagranie na YT, to przeważnie, prędzej czy później, zostaje ono zdjęte, więc możliwe, że filmik poniżej może się nie wyświetlać.
ORANGE CARAMEL - Cookies, Cream & Mint
Hm, do tej pory Orange Caramel przyzwyczaiło mnie do wyglądu i brzmienia naładowanego energią jak dzieci z ADHD bawiące się wzbogaconym uranem. Tym razem jest nieco spokojniej i jest to pewnym zaskoczeniem. Nie uważam jednak żeby piosenka szczególnie na tym cierpiała - to wciąż niezbyt zaangażowana, leciutka pioseneczka, która muzycznie nie powala, a mimo to budzi pozytywną reakcję. Jest mniej agresywna niż poprzednie nagrania i przez to nie ma możliwości tak silnie oddziaływać na słuchacza, a jednak po kilku przesłuchaniach zapada w pamięć.
Większym rozczarowaniem dla fanów grupy może być teledysk, który, jak na standardy Orange Caramel, jest wyjątkowo spokojny i wyjątkowo mało szalony, można nawet powiedzieć, że nudny. Sęk w tym, że jest on też całkiem ładny, pomysłowy i pasuje do spokojniejszej piosenki. Najbardziej zastanawia mnie to, jak twórcom udało się wytoczyć z każdego kadru tyle ciepła, pomimo użycia tak zimnej palety barw. Same dekoracje to nic tylko biel i szarość wpadająca w błękit. Stroje dziewczyn też są w dużej części pastelowe, z dominującym miętowym kolorem i nasuwającym się samemu skojarzeniem z lodami. A jednak całość nie ziębi, a grzeje.
Nie wiem, może to kwestia zręcznego oświetlenia, a może po prostu lody podświadomie bardziej kojarzą się z letnim upałem niż z chłodem, które same niosą. A może to siła sugestii odsłoniętych ramion piosenkarek? A może w końcu to ruch i ogólna sympatyczność klipu zabija cały chłód? Strasznie podoba mi się ta kreskówkowa konwencja z szarpanym, poklatkowym, ale naraz przyśpieszonym ruchem, który wraz z motywem kreskówkowych drzwi, natychmiast kojarzy się z głupkowatymi scenami pościgów charakterystycznymi dla starszych animacji.
Na kilka słów zasługuje też choreografia, która, jak zawsze w wypadku Orange Caramel i After School, jest ciekawa. Oprócz głównego motywu machania ręką, bardzo sympatyczny i świetnie wykonany jest fragment z nakręcanymi tancerkami z pozytywki. To jak Nana i Lizzy skokowo podnoszą się w górę, a potem zatrzymują z lekkim odbiciem w przeciwnym kierunku, jest nawet na swój sposób imponujące.
Pozostaje jeszcze kwestia gigantcznego ciastka. Cóż, za dużo rzeczy w swoim życiu widziałem, żeby dziwić się wielkiemu, na poły humanoidalnemu ciastku w japońskim teledysku. A jednak pewien "creep factor" się pojawia. Dlaczego to ciastko ma oczy na dłoniach? Czy tylko mnie kojarzy się to z tym stworem z "Labiryntu Fauna"? I najważniejsze pytanie - dlaczego Nana łapie ciastko za te ręko-oczy? Noszę soczewki kontaktowe, jestem przyzwyczajony do dotykania własnych gałek ocznych, a jednak wciąż ta scena mnie w jakiś sposób niepokoi.
A tak szczerze - na zakończenie. Lubię Orange Caramel, ale w tej chwili najbardziej cieszę się z tego, że po wydaniu tej płyty... Orange Caramel, przynajmniej na jakiś czas, powinno pójść w odstawkę. Nie chodzi o to, że po wypromowaniu 3 singli i 2 albumów na przestrzeni półrocza, dziewczyny zaslużyły na trochę odpoczynku... Nie, wręcz przeciwnie, ja mam nadzieję, że Raina, Nana i Lizzy wezmą się do roboty - tylko, że w ramach After School. Coraz głośniej mówi się, że po zakończeniu japońskich promocji Orange Caramel, pełną parą ruszy praca w ramach macierzystej formacji i że powrotu After School spodziewać się można nawet już w kwietniu.
POSTSCRIPTUM
Byłem święcie przekonany, że chociaż część tego planu jest wygenerowana komputerowo... Myliłem się, to jedna wielka ruchoma dekoracja!
sobota, 16 lutego 2013
KARA Solo Collection
"KARA Solo Collection" to dosyć ciekawe wydawnictwo, które ukazało się pod koniec zeszłego roku w Korei, a jeszcze wcześniej trafiło na półki sklepowe w Japonii jako "KARA Collection". Co szczególnego jest w tym kompakcie? Sam pomysł. KARA to pięcioosobowa żeńska formacja złożona z Jiyoung, Nicole, Gyuri, Seungyeon i Hary, jednak na tym albumie dziewczyny nie występują razem, zamiast tego prezentują swoje solowe piosenki. W dodatku są to utwory wyraźnie odbiegające od dotychczasowego wizerunku i repertuaru grupy.
Od razu zaznaczę, że dla mnie jest to raczej mieszany pakiet. Naprawdę spodobała mi się tylko jedna piosenka, pozostałe cztery to plusy i minusy rozprowadzone w różnych proporcjach. I choć chyba o żadnym utworze nie mogę powiedzieć, że jest naprawdę zły, to od samego początku miałem problem z tym, jak zabrać się za ten materiał. Napisać pięć osobnych tekstów? A może opisać tylko te piosenki, w których plusy przeważają? Ostatecznie stanęło na jednym zbiorczym tekście dla wszystkich utworów, który w dodatku powstaje ze sporym poślizgiem i po części z powodu braku lepszych aktualnych tematów.
Nicole feat. Jinwoon (2AM) - "Lost"
Zaczniemy od piosenki dobrej, ale nieporywającej. Aha, warto zauważyć, że wszystkie utwory doczekały się teledysków.
Wszystko w tej piosence jest na swoim miejscu. Zwrotki są spokojne, ale jest w nich dostatecznie dużo ekspresji, by nie były nudne. Refreny są wyraźnie wzmocnione i przyjemnie się bujają. Podkład jest bogaty w różnorodne dźwięki, ale nie zaburza to jego spójności czy melodii. Nawet słowa piosenki, które możecie znaleźć >>TUTAJ<< - choć proste, to nie trącą banałem.
Sęk wtym, że wszystko jest solidne, profesjonalnie zaplanowane i wykonane, a jednak nie ma w tym za grosz ducha. Duet jest przyjemny dla ucha, ale nie czuć żadnej chemii. Ekspresja jest wbudowana w projekt piosenki, ale nie czuć w niej prawdziwego ładunku emocjonalnego. Refren jest przyjemny dla ucha, ale nieszczególnie chwytliwy, a spośród wszystkich dźwięków użytych w podkładzie, w pamięć zapadł mi tylko ten, który nie przypadł mi do gustu - nieprzyjemnie banalna, elektroniczna wstawka po refrenach, która przypomina mi koszmary kreskówki "Inspektor Gadżet".
Teledysk również wpisuje się w tę solidną nijakość, będąc estetycznie bardzo przystępnym i nastrojowo dopasowanym do towarzyszących mu dźwięków, a jednak wizualnie mało interesującym, pozbawionym jakichkolwiek wyróżników i raczej skąpym w faktyczne walory. Fajnie, że wizualizacje wspomnień są tutaj naraz pastelowe i lekko wyblakłe - wychłodzone kolorystycznie, podczas gdy rzeczywistość jest znacznie ciemniejsza, ale i bogatsza w ciepłe źródła swiatła i wykontrastowana. Fajnie, że niektóre ujęcia są naprawdę ładnie skomponowane. Jednak trudno te nieliczne atuty wyciągać za uszy i wynosić ponad rangę dobrego warsztatu.
HARA - "Secret Love"
Uwaga - tu czai się aegyo. Jednocześnie jest to bodaj najsłabsze nagranie z piątki i jedyne, przy którym napiszę - możecie je sobie odpuścić, przynajmniej jeżeli macie alergię na aegyo.
Pomińmy na chwilę klip, bo tutaj muzycznie poszło coś nie tak. Melodia jest nawet fajna, kompozycja niezła, a i Hara nie śpiewa źle. A jednak jest niewiarygodnie miałko i nieporywająco. Albo nawet prościej - od strony dźwiękowej jest zwyczajnie cicho i nudno. Gdzieś tu może nawet był potencjał, ale ostatecznie piosence zabrakło energii i przez to bardzo trudno zwrócić na nią uwagę. Jak łatwo się domyślić, tekst tego utworu nie uratuje, choć jak na standardy aegyo i tak nie jest najgorszy, znajdziecie go >>TUTAJ<<.
Co do klipu... Aegyo ma różne oblicza, ale tu jest po prostu brzydko i w złym guście. Nawalone oczojebnych kolorów bez ładu i składu, z dominacją potwornego różu. Co z tego, że pomysł na poszczególne sceny nie jest najgorszy, że motyw z wielkim kartonowym pudłem autentycznie bawi? Co po tym wszystkim, kiedy klip odtrasza widza samymi kolorami? Piosenka jest żywiołowa jak flegmatyk na własnym pogrzebie, a klip tylko dodatkowo odwraca od niej uwagę. Jeszcze żeby zyskiwał na tym punkty dla całości, ale on je traci... Ech, dam już temu spokój.
Gyuri - "Daydream"
Przy tym utworze wielokrotnie zastanawiałem się, czy nie zrobić o nim osobnego tekstu, bo jest autentycznie dobry i godny polecenia.
Nie jest to może materiał na pierwsze miejsca list przebojów, ale muzycznie jest bardzo przyjemnie. Tango, wtłoczone w konwencję nieco bardziej popowego nagrania, z nastrojowymi, nieco przyczajonymi i pełnymi napięcia zwrotkami, które poprzez mosty z wyciągniętymi, nieco bardziej dramatycznymi dźwiękami, przechodzą w bardzo silne refreny o pełnym brzmieniu. Kompozycja jest ciekawa, wokal dobry. Jedyne - drobne - zastrzeżenia mam do pojedynczych dźwięków wygrywanych na instrumentach, które czasami brzmią nieco zbyt prosto, zbyt błacho.
Jednocześnie piosenka wespół ze swoim tekstem i teledyskiem serwuje pełen pakiet doznań, bo wszystkie elementy bardzo zgrabnie się przeplatają i tym samym potęgują budowany nastrój. Słowa piosenki są wyraźnie gorzkie i dostatecznie mocne, by brzmieć autentycznie. Bo trzeba przyznać, że tekst nie jest ani szczególnie pojemny, ani szczególnie skomplikowany, ale właśnie poprzez zdecydowane sformułowania, trącące nieco teatralnym patosem, powiązanie pomiędzy muzyką, treścią i obrazem jest tym silniejsze. Słowa przetłumaczone na angielski znajdziecie >>TUTAJ<<.
Wizualizacja zdecydowanie na plus. Niemała jest tu zasługa samej Gyuri, która wyraźnie uatrakcyjnia produkcję swoją urodą, ale i bez tego jest interesująco, a może - co ważniejsze - nastrojowo. Duża w tym rola kamery, która w wielu ujęciach zachowuje się jak skryty obserwator, ktoś podglądający te sceny z ukrycia. Do tego dochodzi subtelne zastosowanie efektów takich jak utrata ostrości, które podkreślają senny charakter obrazu. Pochwalić muszę też pomysł na kostiumy postaci, w których kluczową rolę odgrywa kolor. Coś, co normalnie byłoby pretensjonalnym banałem, w tej na poły teatralnej, na poły sennej wizji sprawdza się wyśmienicie, dodatkowo wzmacniając stworzoną estetykę.
Jiyoung - "Wanna Do"
W moim prywatnym rankingu jest to piosenka druga od końca. Ktoś próbował zrobić coś ambitniejszego, ale potem wtłoczył to w bardzo sztampową konwencję. Efekt końcowy jest nieco banalny i mało oryginalny. Piosenka nie jest brzydka, ale podobnych, przynajmniej na zachodzie, jest na tony. Posiadanie młodszej siostry nauczyło mnie, że dyskografia samej Avril Lavigne w większości składa się z podobnych kawałków. W dodatku piosenka Jiyoung nie ma tego "czegoś", co sprawiałoby, że chciałbym do niej wracać. Brzmienie przyjemne, ale wtórne, nudne i niewyróżniające się.
Piosenka zestawiona z teledyskiem niby ma zyskiwać na wartości, bo słowa są o tym, że dziewczyna chce zapomnieć o facecie, który ją zostawił (całość znajdziecie >>TUTAJ<<), a z teledysku dowiadujemy się, że on zostawia ją, by nie cierpiała z powodu jego choroby. Okej, za pierwszym razem jestem nawet w stanie to kupić. Ale realizacja jest tak do bólu standardowa, tak mało twórcza. Pewnie mogliby zmontować coś podobnego z fragmentów innych teledysków, czy seriali, i nikt by nie zuważył. Sam klip, jeśli idzie o wykonanie, to zwykła chałtura, odbębniona wg podręcznika i nic więcej.
Seungyeon - "Guilty"
Znów mamy przykład pop-u z rockowym zacięciem, a jednak tym razem mój odbiór piosenki jest inny. Powód prosty, utwór Seungyeon, choć wciąż łatwy do zaszufladkowania, jest o wiele ciekawszy od nagrania Jiyoung. Rockową kapelę popierają dodatkowe instrumenty, tworząc o wiele bogatszą kompozycję. Piosenka w zwrotkach buduje napięcie zbierając energię, którą bardzo ekspresyjnie uwalnia w trakcie refrenów. Nawet jeżeli Seungyeon nie w pełni wykorzystuje potencjał tego utworu (ktoś z mocniejszym głosem, mógłby ciekawiej powyciągać te refrenowe góry), to i tak dostarcza spore spectrum dźwięków, a nawet emocji sprzedawanych głosem. Efekt końcowy jest może nie olśniewający, ale dostatecznie ciekawy, by dawać powód do wracania do tej piosenki.
Wizualnie trudno mówić o jakiejś spójności, mamy raczej zbiór planów luźno powiązanych nastrojem i treścią ze słowami (>>TUTAJ<<) i muzyką. Teledysk znów należy do tych sztampowych. No bo każdy rockowy teledysk dziejący się na pustkowiu musi mieć, jeśli nie wybuchy, to chociaż płomienie i niszczone instrumenty. Jednak same plany sa bardzo ciekawe. Wyschnięte pustkowie z popękanym podłożem i błękitnym niebem wygląda bardzo plastycznie i nieco intrygująco. Podobnie wnętrze bogatego, ale zrujnowanego domu. Wszędzie roi się od interesujących detali, rekwizytów i dekoracji. Słowem sztampa, ale bardzo ładnie wykonana.
Na koniec napiszę jeszcze, że zakończenia nie będzie, bo mi się nie chce. No dobra wysilę się i rzucę krótkie podsumowanie. Jeżeli miałbym ułożyć te piosenki od najgorszej do najlepszej, to wyglądałoby to tak: HARA, Jiyoung, Nicole, Seungyeon, Gyuri. Przy czym piosenka Hary to kompletnie nie moja bajka, a nagranie Jiyoung nie jest złe, ale łatwo o nim zapomnieć. Pozostałe piosenki lądują z pozytywnej strony skali, szczególnie utwór Gyuri, do którego z przyjemnością wracam.
Od razu zaznaczę, że dla mnie jest to raczej mieszany pakiet. Naprawdę spodobała mi się tylko jedna piosenka, pozostałe cztery to plusy i minusy rozprowadzone w różnych proporcjach. I choć chyba o żadnym utworze nie mogę powiedzieć, że jest naprawdę zły, to od samego początku miałem problem z tym, jak zabrać się za ten materiał. Napisać pięć osobnych tekstów? A może opisać tylko te piosenki, w których plusy przeważają? Ostatecznie stanęło na jednym zbiorczym tekście dla wszystkich utworów, który w dodatku powstaje ze sporym poślizgiem i po części z powodu braku lepszych aktualnych tematów.
Nicole feat. Jinwoon (2AM) - "Lost"
Zaczniemy od piosenki dobrej, ale nieporywającej. Aha, warto zauważyć, że wszystkie utwory doczekały się teledysków.
Wszystko w tej piosence jest na swoim miejscu. Zwrotki są spokojne, ale jest w nich dostatecznie dużo ekspresji, by nie były nudne. Refreny są wyraźnie wzmocnione i przyjemnie się bujają. Podkład jest bogaty w różnorodne dźwięki, ale nie zaburza to jego spójności czy melodii. Nawet słowa piosenki, które możecie znaleźć >>TUTAJ<< - choć proste, to nie trącą banałem.
Sęk wtym, że wszystko jest solidne, profesjonalnie zaplanowane i wykonane, a jednak nie ma w tym za grosz ducha. Duet jest przyjemny dla ucha, ale nie czuć żadnej chemii. Ekspresja jest wbudowana w projekt piosenki, ale nie czuć w niej prawdziwego ładunku emocjonalnego. Refren jest przyjemny dla ucha, ale nieszczególnie chwytliwy, a spośród wszystkich dźwięków użytych w podkładzie, w pamięć zapadł mi tylko ten, który nie przypadł mi do gustu - nieprzyjemnie banalna, elektroniczna wstawka po refrenach, która przypomina mi koszmary kreskówki "Inspektor Gadżet".
Teledysk również wpisuje się w tę solidną nijakość, będąc estetycznie bardzo przystępnym i nastrojowo dopasowanym do towarzyszących mu dźwięków, a jednak wizualnie mało interesującym, pozbawionym jakichkolwiek wyróżników i raczej skąpym w faktyczne walory. Fajnie, że wizualizacje wspomnień są tutaj naraz pastelowe i lekko wyblakłe - wychłodzone kolorystycznie, podczas gdy rzeczywistość jest znacznie ciemniejsza, ale i bogatsza w ciepłe źródła swiatła i wykontrastowana. Fajnie, że niektóre ujęcia są naprawdę ładnie skomponowane. Jednak trudno te nieliczne atuty wyciągać za uszy i wynosić ponad rangę dobrego warsztatu.
HARA - "Secret Love"
Uwaga - tu czai się aegyo. Jednocześnie jest to bodaj najsłabsze nagranie z piątki i jedyne, przy którym napiszę - możecie je sobie odpuścić, przynajmniej jeżeli macie alergię na aegyo.
Pomińmy na chwilę klip, bo tutaj muzycznie poszło coś nie tak. Melodia jest nawet fajna, kompozycja niezła, a i Hara nie śpiewa źle. A jednak jest niewiarygodnie miałko i nieporywająco. Albo nawet prościej - od strony dźwiękowej jest zwyczajnie cicho i nudno. Gdzieś tu może nawet był potencjał, ale ostatecznie piosence zabrakło energii i przez to bardzo trudno zwrócić na nią uwagę. Jak łatwo się domyślić, tekst tego utworu nie uratuje, choć jak na standardy aegyo i tak nie jest najgorszy, znajdziecie go >>TUTAJ<<.
Co do klipu... Aegyo ma różne oblicza, ale tu jest po prostu brzydko i w złym guście. Nawalone oczojebnych kolorów bez ładu i składu, z dominacją potwornego różu. Co z tego, że pomysł na poszczególne sceny nie jest najgorszy, że motyw z wielkim kartonowym pudłem autentycznie bawi? Co po tym wszystkim, kiedy klip odtrasza widza samymi kolorami? Piosenka jest żywiołowa jak flegmatyk na własnym pogrzebie, a klip tylko dodatkowo odwraca od niej uwagę. Jeszcze żeby zyskiwał na tym punkty dla całości, ale on je traci... Ech, dam już temu spokój.
Gyuri - "Daydream"
Przy tym utworze wielokrotnie zastanawiałem się, czy nie zrobić o nim osobnego tekstu, bo jest autentycznie dobry i godny polecenia.
Nie jest to może materiał na pierwsze miejsca list przebojów, ale muzycznie jest bardzo przyjemnie. Tango, wtłoczone w konwencję nieco bardziej popowego nagrania, z nastrojowymi, nieco przyczajonymi i pełnymi napięcia zwrotkami, które poprzez mosty z wyciągniętymi, nieco bardziej dramatycznymi dźwiękami, przechodzą w bardzo silne refreny o pełnym brzmieniu. Kompozycja jest ciekawa, wokal dobry. Jedyne - drobne - zastrzeżenia mam do pojedynczych dźwięków wygrywanych na instrumentach, które czasami brzmią nieco zbyt prosto, zbyt błacho.
Jednocześnie piosenka wespół ze swoim tekstem i teledyskiem serwuje pełen pakiet doznań, bo wszystkie elementy bardzo zgrabnie się przeplatają i tym samym potęgują budowany nastrój. Słowa piosenki są wyraźnie gorzkie i dostatecznie mocne, by brzmieć autentycznie. Bo trzeba przyznać, że tekst nie jest ani szczególnie pojemny, ani szczególnie skomplikowany, ale właśnie poprzez zdecydowane sformułowania, trącące nieco teatralnym patosem, powiązanie pomiędzy muzyką, treścią i obrazem jest tym silniejsze. Słowa przetłumaczone na angielski znajdziecie >>TUTAJ<<.
Wizualizacja zdecydowanie na plus. Niemała jest tu zasługa samej Gyuri, która wyraźnie uatrakcyjnia produkcję swoją urodą, ale i bez tego jest interesująco, a może - co ważniejsze - nastrojowo. Duża w tym rola kamery, która w wielu ujęciach zachowuje się jak skryty obserwator, ktoś podglądający te sceny z ukrycia. Do tego dochodzi subtelne zastosowanie efektów takich jak utrata ostrości, które podkreślają senny charakter obrazu. Pochwalić muszę też pomysł na kostiumy postaci, w których kluczową rolę odgrywa kolor. Coś, co normalnie byłoby pretensjonalnym banałem, w tej na poły teatralnej, na poły sennej wizji sprawdza się wyśmienicie, dodatkowo wzmacniając stworzoną estetykę.
Jiyoung - "Wanna Do"
W moim prywatnym rankingu jest to piosenka druga od końca. Ktoś próbował zrobić coś ambitniejszego, ale potem wtłoczył to w bardzo sztampową konwencję. Efekt końcowy jest nieco banalny i mało oryginalny. Piosenka nie jest brzydka, ale podobnych, przynajmniej na zachodzie, jest na tony. Posiadanie młodszej siostry nauczyło mnie, że dyskografia samej Avril Lavigne w większości składa się z podobnych kawałków. W dodatku piosenka Jiyoung nie ma tego "czegoś", co sprawiałoby, że chciałbym do niej wracać. Brzmienie przyjemne, ale wtórne, nudne i niewyróżniające się.
Piosenka zestawiona z teledyskiem niby ma zyskiwać na wartości, bo słowa są o tym, że dziewczyna chce zapomnieć o facecie, który ją zostawił (całość znajdziecie >>TUTAJ<<), a z teledysku dowiadujemy się, że on zostawia ją, by nie cierpiała z powodu jego choroby. Okej, za pierwszym razem jestem nawet w stanie to kupić. Ale realizacja jest tak do bólu standardowa, tak mało twórcza. Pewnie mogliby zmontować coś podobnego z fragmentów innych teledysków, czy seriali, i nikt by nie zuważył. Sam klip, jeśli idzie o wykonanie, to zwykła chałtura, odbębniona wg podręcznika i nic więcej.
Seungyeon - "Guilty"
Znów mamy przykład pop-u z rockowym zacięciem, a jednak tym razem mój odbiór piosenki jest inny. Powód prosty, utwór Seungyeon, choć wciąż łatwy do zaszufladkowania, jest o wiele ciekawszy od nagrania Jiyoung. Rockową kapelę popierają dodatkowe instrumenty, tworząc o wiele bogatszą kompozycję. Piosenka w zwrotkach buduje napięcie zbierając energię, którą bardzo ekspresyjnie uwalnia w trakcie refrenów. Nawet jeżeli Seungyeon nie w pełni wykorzystuje potencjał tego utworu (ktoś z mocniejszym głosem, mógłby ciekawiej powyciągać te refrenowe góry), to i tak dostarcza spore spectrum dźwięków, a nawet emocji sprzedawanych głosem. Efekt końcowy jest może nie olśniewający, ale dostatecznie ciekawy, by dawać powód do wracania do tej piosenki.
Wizualnie trudno mówić o jakiejś spójności, mamy raczej zbiór planów luźno powiązanych nastrojem i treścią ze słowami (>>TUTAJ<<) i muzyką. Teledysk znów należy do tych sztampowych. No bo każdy rockowy teledysk dziejący się na pustkowiu musi mieć, jeśli nie wybuchy, to chociaż płomienie i niszczone instrumenty. Jednak same plany sa bardzo ciekawe. Wyschnięte pustkowie z popękanym podłożem i błękitnym niebem wygląda bardzo plastycznie i nieco intrygująco. Podobnie wnętrze bogatego, ale zrujnowanego domu. Wszędzie roi się od interesujących detali, rekwizytów i dekoracji. Słowem sztampa, ale bardzo ładnie wykonana.
Na koniec napiszę jeszcze, że zakończenia nie będzie, bo mi się nie chce. No dobra wysilę się i rzucę krótkie podsumowanie. Jeżeli miałbym ułożyć te piosenki od najgorszej do najlepszej, to wyglądałoby to tak: HARA, Jiyoung, Nicole, Seungyeon, Gyuri. Przy czym piosenka Hary to kompletnie nie moja bajka, a nagranie Jiyoung nie jest złe, ale łatwo o nim zapomnieć. Pozostałe piosenki lądują z pozytywnej strony skali, szczególnie utwór Gyuri, do którego z przyjemnością wracam.
wtorek, 12 lutego 2013
B.A.P - One Shot + Punch + Coma
Okej, poddaję się. Do tej pory omijałem temat boysbandów szerokim łukiem, nawet pomimo tego, że i z tego nurtu wychodzą ciekawe nagrania i teledyski. Tym razem nie mogę przemilczeć tej premiery - i to z wielu powodów. Zacznijmy jednak po kolei. Bohaterowie dzisiejszego tekstu to grupa utworzona w zeszłym roku przez TS Entertainment, wytwórnię która stoi także za żeńską formacją Secret. To oznacza, że mają bardzo poważne zaplecze produkcyjne i finansowe, co od samego początku było widać po ich teledyskach kręconych ze sporym rozmachem.
Grupa została utworzona przede wszystkim wokół postaci Bang Yong Guka - lidera B.A.P, całkiem niezłego rapera o surowo brzmiącym głosie. Drugą ważną postacią grupy jest Zelo. Młokos, ale również dobrze radzący sobie z rapowaniem, w dodatku uzupełniający styl Yongguka. Ponadto wśród czterech bardziej dla mnie anonimowych członków zespołu czai się przynajmniej jeden dobry wokalista. Siłą rzeczy z takim trzonem, formacja skłania się muzycznie w kierunku hip-hopu przemieszanego nieco z R'n'B a nawet lekko rockowym brzmieniem.
Z założenia jest to jednak wciąż boysband, co pociąga za sobą pewne konsekwencje tak pozytywne, jak i negatywne. Pozytywem jest np. koreański "wymóg" posiadania choreografii. B.A.P często łączy niezwykle mocne brzmienie z równie wyrazistym tańcem i - jako show - całość wygląda rewelacyjnie. Szczególnie poparte produkcyjnym zapleczem, na jakie nie mogą liczyć twórcy spoza mainstreamu. Minusem jest za to ogólne spłycanie końcowego produktu - tak muzyczne, jak i tekstowe, by trafiać do szerszej publiki. Choć mimo to B.A.P jest jedną z bardziej strawnych muzycznie grup męskich.
Grupa od czasu debiutu z piosenką "Warrior" jest niezwykle aktywna. W zeszłym roku wydała 7 singlowych piosenek, w tym roku "One Shot" jest już drugą taką produkcją. Ale nie to jest najdziwniejszą rzeczą towarzyszącą B.A.P. Najdziwniejszy jest... Matoki. Matoki to kreskówkowy królik, który w różnych wizualnych formach towarzyszy grupie od samego początku.
To już chyba dość wiedzy na temat B.A.P, pora zająć się dzisiejszym teledyskiem. Tak naprawdę nie jest to klip do piosenki, a raczej materiał promujący singiel / minialbum. Tak, główną piosenką towarzyszącą obrazowi jest tytułowy "One Shot", ale klip otwiera się fragmentem piosenki "Punch", a zamyka częścią "Coma". Postarajcie się przetrwać początkową pozerkę i boysbandowy wizerunek, bo z czasem jest tego mniej, a całość jest co najmniej ciekawa.
Zacznijmy od teledysku. Jaki jest ten teledysk? Efekciarski? Na pewno. Efektowny? Tak. Głupawy? Momentami. Kosztowny? Cholernie! Produkcja tego siedmiominutowego klipu pochłonęła blisko milion dolarów (USD), kręcono go na 10 planach zdjęciowych, a ten gigantyczny królik - Matoki - nie jest efektem pracy grafików. Tak, Koreańczycy zrobili gigantycznego czarnego królika ważącego blisko pół tony. Bo to jest królik na miarę naszych możliwości!
Co do głupot, to chodzi mi przede wszystkim o scenę napadu na furgonetkę z kasą, chociaż kwota okupu też wydaje się być niczego sobie. Jak to jest, że w filmach ludzie prowadzący takie furgonetki zawsze wysiadają z nich z byle powodu? Nigdy nie przychodzi im do głowy, że to jest właśnie część napadu, przed którym mają chronić przewożony ładunek? No i jest jeszcze scena z czołgiem. Nie mam nic do czołgu, nawet pomimo podejrzeń, że widziałem go już przemalowanego na różowo w teledysku innej grupy. Chodzi o jeden detal. W którejś ze scen pojawia się cyfrowo dodany lens flare na lufie, mający imitować odblask. Odblask na matowej, zardzewiałej lufie - genialne.
A jednak muszę przyznać, że całość jest efektowna, zrealizowana z rozmachem i pomimo tych drobnych głupot, zwyczajnie robi wrażenie. Wygląda jak kino akcji z prawdziwego zdarzenia, wprawdzie głupawe kino akcji, ale takie też, a może przede wszystkim, się kręci. No i o ile wstęp na jachcie wydaje się całkowicie zbyteczny, o tyle alternatywne zakończenie klipu to bardz fajne posunięcie. O wizerunku grupy nie będę się rozwodził, bo to nie moje terytorium, odniosę się tylko do tańca, a konkretniej do solowych popisów Zelo. Możliwe, że odbywają się one przy wsparciu sznurków, ale nie jest to przesądzone. Ten myk ze wstawaniem do tyłu jest popisowym numerem innej grupy i oni robią to z całą pewnością bez sznurków.
Zanim przejdę do piosenki, wrzucę ją jeszcze raz, w wersji albumowej.
Zacznę od tego, że jeśli idzie o teledysk, utwór świetnie współbrzmi z obrazem. Coś w tym nagraniu po prostu brzmi filmowo. Od strony czysto muzycznej jest bardzo dobrze, aż zaskakująco dobrze. Podkład jest świetnie wyprodukowany, zróżnicowany, pełen ciekawych akcentów - nie tylko muzycznych ale i dźwiękowych. Zwrotki mają bardzo wyraźny posmak gangsta rapu, ale formacja może sobie na to pozwolić dysponując charakterystycznie brzmiącymi raperami. Refreny są za to zdecydowanie bardziej melodyjne, poparte instrumentami smyczkowymi. Jednak najmocniejszym punktem piosenki jest haczyk z podłożonym w tle chórem. Niby prosty, oczywisty zabieg, a natychmiast nadaje piosence rozmachu. No i budzi skojarzenie z "Gangsta's Paradise".
Ale wiecie, co jest w tej piosence najciekawsze. Pomimo rozlicznych wstawek po "angielskiemu", tekst tej piosenki jest dobry. Powiem więcej, jak na boysbandowy pop udający hip-hop, to nawet bardzo dobry. Może nie jest to poezja śpiewana, ale tekst jest silny, wyrazisty, świetnie komponuje się z brzmieniem utworu i nie jest "o dupie Maryni". Tłumaczenie na angielski znajdziecie >>TUTAJ<<.
A uwierzycie mi, kiedy powiem, że pozostałe dwie piosenki, których fragmenty umieszcono w teledysku, są porównywalnie dobre? Są.
"Punch" brzmieniowo jest utrzymany w podobnym stylu, co "One Shot", choć gatunkowo to bardziej R'n'B. Dużo tu energii, choć niektóre elektroniczne dźwięki nie współgrają ze mną i nawet delikatnie mnie drażnią, ale nie na tyle, by zaburzać pozytywne odczucia płynące ze słuchania całości. Raperzy też dostali tu pole do popisu, szczególnie Zelo, który w "One Shot" nie ma chyba żadnej okazji do popisania się szybkim wypluwaniem słów. Tekst piosenki też jest ułożony w podobnym klimacie, co ten od "One Shot", choć z trochę innej perspektywy. Tłumaczenie >>TUTAJ<<.
"Coma" to także utwór podlany podobnym sosem brzmieniowym, jednak jego koncepcja jest już inna. Jest to miłosna balladka średniego tempa, przemieszana z rapowanymi zwrotkami. Refren nie robi na mnie dużego wrażenia, tym bardziej, że melodia trafia w bardzo podobne dźwięki, co inna piosenka z tej wytwórni i nie uważam, żeby był to przypadek, raczej oszczędność. Za to rap znów jest świetnie sprzedany, przynajmniej jeśli idzie o samo brzmienie głosów. Co do żeńskiego głosu, to jest to najprawdopodobniej Jieun z Secret (nota bene to właśnie jej kolaboracja z Yonggukiem miała podobną melodię). Kompozycja jest ciut prostsza, jednak wciąż bogactwo użytych dźwięków jest spore i składa się na atrakcyjność tego nagrania. Tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.
Na zakończenie dodam, że na kompakcie znalazły się jeszcze inne piosenki, ale one już tak pozytywnego wrażenia na mnie nie zrobiły. A co, nie może być tak, że będę tylko laurki wystawiał.
Grupa została utworzona przede wszystkim wokół postaci Bang Yong Guka - lidera B.A.P, całkiem niezłego rapera o surowo brzmiącym głosie. Drugą ważną postacią grupy jest Zelo. Młokos, ale również dobrze radzący sobie z rapowaniem, w dodatku uzupełniający styl Yongguka. Ponadto wśród czterech bardziej dla mnie anonimowych członków zespołu czai się przynajmniej jeden dobry wokalista. Siłą rzeczy z takim trzonem, formacja skłania się muzycznie w kierunku hip-hopu przemieszanego nieco z R'n'B a nawet lekko rockowym brzmieniem.
Z założenia jest to jednak wciąż boysband, co pociąga za sobą pewne konsekwencje tak pozytywne, jak i negatywne. Pozytywem jest np. koreański "wymóg" posiadania choreografii. B.A.P często łączy niezwykle mocne brzmienie z równie wyrazistym tańcem i - jako show - całość wygląda rewelacyjnie. Szczególnie poparte produkcyjnym zapleczem, na jakie nie mogą liczyć twórcy spoza mainstreamu. Minusem jest za to ogólne spłycanie końcowego produktu - tak muzyczne, jak i tekstowe, by trafiać do szerszej publiki. Choć mimo to B.A.P jest jedną z bardziej strawnych muzycznie grup męskich.
Grupa od czasu debiutu z piosenką "Warrior" jest niezwykle aktywna. W zeszłym roku wydała 7 singlowych piosenek, w tym roku "One Shot" jest już drugą taką produkcją. Ale nie to jest najdziwniejszą rzeczą towarzyszącą B.A.P. Najdziwniejszy jest... Matoki. Matoki to kreskówkowy królik, który w różnych wizualnych formach towarzyszy grupie od samego początku.
To już chyba dość wiedzy na temat B.A.P, pora zająć się dzisiejszym teledyskiem. Tak naprawdę nie jest to klip do piosenki, a raczej materiał promujący singiel / minialbum. Tak, główną piosenką towarzyszącą obrazowi jest tytułowy "One Shot", ale klip otwiera się fragmentem piosenki "Punch", a zamyka częścią "Coma". Postarajcie się przetrwać początkową pozerkę i boysbandowy wizerunek, bo z czasem jest tego mniej, a całość jest co najmniej ciekawa.
Zacznijmy od teledysku. Jaki jest ten teledysk? Efekciarski? Na pewno. Efektowny? Tak. Głupawy? Momentami. Kosztowny? Cholernie! Produkcja tego siedmiominutowego klipu pochłonęła blisko milion dolarów (USD), kręcono go na 10 planach zdjęciowych, a ten gigantyczny królik - Matoki - nie jest efektem pracy grafików. Tak, Koreańczycy zrobili gigantycznego czarnego królika ważącego blisko pół tony. Bo to jest królik na miarę naszych możliwości!
Co do głupot, to chodzi mi przede wszystkim o scenę napadu na furgonetkę z kasą, chociaż kwota okupu też wydaje się być niczego sobie. Jak to jest, że w filmach ludzie prowadzący takie furgonetki zawsze wysiadają z nich z byle powodu? Nigdy nie przychodzi im do głowy, że to jest właśnie część napadu, przed którym mają chronić przewożony ładunek? No i jest jeszcze scena z czołgiem. Nie mam nic do czołgu, nawet pomimo podejrzeń, że widziałem go już przemalowanego na różowo w teledysku innej grupy. Chodzi o jeden detal. W którejś ze scen pojawia się cyfrowo dodany lens flare na lufie, mający imitować odblask. Odblask na matowej, zardzewiałej lufie - genialne.
A jednak muszę przyznać, że całość jest efektowna, zrealizowana z rozmachem i pomimo tych drobnych głupot, zwyczajnie robi wrażenie. Wygląda jak kino akcji z prawdziwego zdarzenia, wprawdzie głupawe kino akcji, ale takie też, a może przede wszystkim, się kręci. No i o ile wstęp na jachcie wydaje się całkowicie zbyteczny, o tyle alternatywne zakończenie klipu to bardz fajne posunięcie. O wizerunku grupy nie będę się rozwodził, bo to nie moje terytorium, odniosę się tylko do tańca, a konkretniej do solowych popisów Zelo. Możliwe, że odbywają się one przy wsparciu sznurków, ale nie jest to przesądzone. Ten myk ze wstawaniem do tyłu jest popisowym numerem innej grupy i oni robią to z całą pewnością bez sznurków.
Zanim przejdę do piosenki, wrzucę ją jeszcze raz, w wersji albumowej.
Zacznę od tego, że jeśli idzie o teledysk, utwór świetnie współbrzmi z obrazem. Coś w tym nagraniu po prostu brzmi filmowo. Od strony czysto muzycznej jest bardzo dobrze, aż zaskakująco dobrze. Podkład jest świetnie wyprodukowany, zróżnicowany, pełen ciekawych akcentów - nie tylko muzycznych ale i dźwiękowych. Zwrotki mają bardzo wyraźny posmak gangsta rapu, ale formacja może sobie na to pozwolić dysponując charakterystycznie brzmiącymi raperami. Refreny są za to zdecydowanie bardziej melodyjne, poparte instrumentami smyczkowymi. Jednak najmocniejszym punktem piosenki jest haczyk z podłożonym w tle chórem. Niby prosty, oczywisty zabieg, a natychmiast nadaje piosence rozmachu. No i budzi skojarzenie z "Gangsta's Paradise".
Ale wiecie, co jest w tej piosence najciekawsze. Pomimo rozlicznych wstawek po "angielskiemu", tekst tej piosenki jest dobry. Powiem więcej, jak na boysbandowy pop udający hip-hop, to nawet bardzo dobry. Może nie jest to poezja śpiewana, ale tekst jest silny, wyrazisty, świetnie komponuje się z brzmieniem utworu i nie jest "o dupie Maryni". Tłumaczenie na angielski znajdziecie >>TUTAJ<<.
A uwierzycie mi, kiedy powiem, że pozostałe dwie piosenki, których fragmenty umieszcono w teledysku, są porównywalnie dobre? Są.
"Punch" brzmieniowo jest utrzymany w podobnym stylu, co "One Shot", choć gatunkowo to bardziej R'n'B. Dużo tu energii, choć niektóre elektroniczne dźwięki nie współgrają ze mną i nawet delikatnie mnie drażnią, ale nie na tyle, by zaburzać pozytywne odczucia płynące ze słuchania całości. Raperzy też dostali tu pole do popisu, szczególnie Zelo, który w "One Shot" nie ma chyba żadnej okazji do popisania się szybkim wypluwaniem słów. Tekst piosenki też jest ułożony w podobnym klimacie, co ten od "One Shot", choć z trochę innej perspektywy. Tłumaczenie >>TUTAJ<<.
"Coma" to także utwór podlany podobnym sosem brzmieniowym, jednak jego koncepcja jest już inna. Jest to miłosna balladka średniego tempa, przemieszana z rapowanymi zwrotkami. Refren nie robi na mnie dużego wrażenia, tym bardziej, że melodia trafia w bardzo podobne dźwięki, co inna piosenka z tej wytwórni i nie uważam, żeby był to przypadek, raczej oszczędność. Za to rap znów jest świetnie sprzedany, przynajmniej jeśli idzie o samo brzmienie głosów. Co do żeńskiego głosu, to jest to najprawdopodobniej Jieun z Secret (nota bene to właśnie jej kolaboracja z Yonggukiem miała podobną melodię). Kompozycja jest ciut prostsza, jednak wciąż bogactwo użytych dźwięków jest spore i składa się na atrakcyjność tego nagrania. Tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.
Na zakończenie dodam, że na kompakcie znalazły się jeszcze inne piosenki, ale one już tak pozytywnego wrażenia na mnie nie zrobiły. A co, nie może być tak, że będę tylko laurki wystawiał.
niedziela, 10 lutego 2013
Orange Caramel - Shanghai Romance
Dawno nie było tutaj czegoś pozytywnie zakręconego. Ostatniego tekstu nie liczę, bo pomimo walorów humorystycznych, jest to tak naprawdę bardzo smutna i przejmująca pioasenka o ludzkim nieszczęściu, samotności i w ogóle. Mnie chodzi o coś z ewidentnym pozytywnym ładunkiem. Cóż, w takich sytuacjach nieocenione okazuje się Orange Caramel.
O formacji pisałem już sporo, ale tak dla przypomnienia - Orange Caramel to podgrupa formacji After School, jednak prezentująca zupełnie inny wizerunek. Podczas gdy After School to grupa bardzo serio, Orange Caramel wypełnia niszę aegyo, w dodatku mocno inspirując się japońskim podejściem do tematu i ciężko inwestując w kostiumy, które podchodzą nieco pod cosplay. Singlowe piosenki są niezmiennie naładowane pozytywną energią i dynamiką, co w połączeniu z wizerunkiem grupy, zyskało jej przydomek "Happy Virus".
Ponadto wytwórnia często przedstawia Orange Caramel jako grupę międzynarodową, zorientowaną na podbój rynków azjatyckich. Stąd też pomysł na tytuły piosenek nawiązujące do miast regionu, jak "Bangkok City" czy "Shanghai Romance". Ja dzisiaj postawię na ten drugi utwór, bo choć nie był tak dużym przebojem jak "Bangkok City", to jakoś bardziej do mnie trafia.
Zanim o piosence, najpierw trochę o teledysku. Rozumiem, że może się komuś nie podobać, ale mnie mieszanka lat 60-tych z chińską stylizacją po prostu rozbraja. Pal licho dekoracje i plany, to tak naprawdę tylko tło. Kostiumy! Kostiumy są genialne. Kuse sukienki żywcem wyjęte sprzed pół wieku, peruki i hełmo-peruki imitujące uczesania z epoki, stroje upstrzone błyszczącymi cekinami... Nawet buty są genialne!
Ale najbardziej podoba mi się sekwencja przy samolocie. Lata 60-te siłą rzeczy człowiekowi tak młodemu jak ja, kojarzą się przede wszystkim z Jamesem Bondem. A samolot i dziewczyny przy nim tylko potęgują to skojarzenie, bo... No cóż, bo Pussy Galore i jej Latający Cyrk, czyli "Goldfinger" - najlepszy Bond wszechczasów (i nawet nie próbujcie się spierać). Tak, dobrze przeczytaliście, postać w filmie (i powieści) naprawdę nazywała się Pussy Galore. Co więcej, do czasu poznania Bonda, była zadeklarowaną lesbijką. Koronny dowód na to, że bardziej liczą się włosy na klacie niż na głowie.
Wracając do kostiumów... Co z tego, że to sieciówki? Co z tego, że błękitny materiał ma nadruk z królikami (swoją drogą byłem pionierem w tej dziedzinie, w głebokich latach 90-tych zaprojektowałem koszulę z podobnie porozrzucanymi zwierzątkami i w nagrodę Pan Tik-Tak przysłał mi klocki Lego - true story)? Fason tych ciuchów i ich zestawienie z czarnymi elementami jest... Bajeczny? To chyba najlepsze słowo.
Ale jeżeli myślicie, że na tym szafa dziewczyn z Orange Caramel się kończy, to jesteście w grubym błędzie.
O ile poprzednie stylizacje budziły u mnie jedynie filmowe skojarzenia, tu inspiracja jest oczywista. Nie, nie "Kill Bill", Tarantino jedynie czerpał z tego samego źródła. Żółty dres z czarnym paskiem powinien się Wam jednoznacznie kojarzyć z osobą Bruce'a Lee, który taki strój nosił w swoim ostatnim filmie (w każdym razie ostatnim, który kręcono przed jego śmiercią, losy filmów z panem BL bywają bardzo zawiłe) - "The Game of Death" z 1972 roku.
Ale to wciąż nie koniec...
Kontynuujemy ścieżkę sztuk walki. Nawet jeżeli nie graliście w żadną część "Street Fightera", postać Chun Li powinniście kojarzyć choćby z widzenia. Jest głęboce zakorzeniona w popkulturze gier wideo, ponieważ była pierwszą żeńśką postacią w grach z gatunku "fighting" (albo "naparzanki", jeśli ktoś woli bardziej swojskie nazewnictwo), nad którą gracz mógł przejąć kontrolę.
Tym razem wersja na Halloween, choć motywy przewodnie, jeśli idzie o fason ciuchów, pozostają te same. Ponieważ jest to mniej szalona wersja, to mam trochę miejsca, żeby napisać coś o piosence.
Primo - wykonania live. Nie wiem, kto to wymyślił, żeby mieszać Lizzy śpiewanie na żywo z playbackiem, ale powinien zrewidować swoje poglądy po pierwszej próbie. To nie działa i to w żadnym z powyższych wykonań. Inna sprawa, że Raina też mnie trochę zawodzi, bo to jest akurat piosenkarka z niezłymi warunkami. Wersja teledyskowa daje radę, jeżeli nie przeszkadza Wam konwencja. Wersje live też są niezłe, ale wersje TV, nie wiedzieć czemu, muzycznie leżą.
Secundo - jeżeli się zastanawialiście, piosenka nie jest po chińsku. Jest po koreańsku. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<, chociaż niczego szczególnego się nie spodziewajcie, Orange Caramel nie ma za zadanie tworzyć sztuki tylko dostarczać nieco lekkiej rozrywki i w moim odczuciu z tej roli świetnie się wywiązuje.
A propos rozrywki, to tak na zakończenie, nieco rozrywki kosztem Lizzy i Nany. Słuchawka to całkiem przydatna sprawa, kiedy wykonujesz piosenkę z podkładem, szczególnie jeżeli jest to playback (nawet stopniowany jak tutaj). Konsternacja, kiedy okazuje się, że nie mogą założyć słuchawek ze względu na peruki (Raina miała wtedy krótkie włosy, więc peruki nie potrzebowała) - bezcenne. Ale i tak dały radę.
O formacji pisałem już sporo, ale tak dla przypomnienia - Orange Caramel to podgrupa formacji After School, jednak prezentująca zupełnie inny wizerunek. Podczas gdy After School to grupa bardzo serio, Orange Caramel wypełnia niszę aegyo, w dodatku mocno inspirując się japońskim podejściem do tematu i ciężko inwestując w kostiumy, które podchodzą nieco pod cosplay. Singlowe piosenki są niezmiennie naładowane pozytywną energią i dynamiką, co w połączeniu z wizerunkiem grupy, zyskało jej przydomek "Happy Virus".
Ponadto wytwórnia często przedstawia Orange Caramel jako grupę międzynarodową, zorientowaną na podbój rynków azjatyckich. Stąd też pomysł na tytuły piosenek nawiązujące do miast regionu, jak "Bangkok City" czy "Shanghai Romance". Ja dzisiaj postawię na ten drugi utwór, bo choć nie był tak dużym przebojem jak "Bangkok City", to jakoś bardziej do mnie trafia.
Zanim o piosence, najpierw trochę o teledysku. Rozumiem, że może się komuś nie podobać, ale mnie mieszanka lat 60-tych z chińską stylizacją po prostu rozbraja. Pal licho dekoracje i plany, to tak naprawdę tylko tło. Kostiumy! Kostiumy są genialne. Kuse sukienki żywcem wyjęte sprzed pół wieku, peruki i hełmo-peruki imitujące uczesania z epoki, stroje upstrzone błyszczącymi cekinami... Nawet buty są genialne!
Ale najbardziej podoba mi się sekwencja przy samolocie. Lata 60-te siłą rzeczy człowiekowi tak młodemu jak ja, kojarzą się przede wszystkim z Jamesem Bondem. A samolot i dziewczyny przy nim tylko potęgują to skojarzenie, bo... No cóż, bo Pussy Galore i jej Latający Cyrk, czyli "Goldfinger" - najlepszy Bond wszechczasów (i nawet nie próbujcie się spierać). Tak, dobrze przeczytaliście, postać w filmie (i powieści) naprawdę nazywała się Pussy Galore. Co więcej, do czasu poznania Bonda, była zadeklarowaną lesbijką. Koronny dowód na to, że bardziej liczą się włosy na klacie niż na głowie.
Wracając do kostiumów... Co z tego, że to sieciówki? Co z tego, że błękitny materiał ma nadruk z królikami (swoją drogą byłem pionierem w tej dziedzinie, w głebokich latach 90-tych zaprojektowałem koszulę z podobnie porozrzucanymi zwierzątkami i w nagrodę Pan Tik-Tak przysłał mi klocki Lego - true story)? Fason tych ciuchów i ich zestawienie z czarnymi elementami jest... Bajeczny? To chyba najlepsze słowo.
Ale jeżeli myślicie, że na tym szafa dziewczyn z Orange Caramel się kończy, to jesteście w grubym błędzie.
O ile poprzednie stylizacje budziły u mnie jedynie filmowe skojarzenia, tu inspiracja jest oczywista. Nie, nie "Kill Bill", Tarantino jedynie czerpał z tego samego źródła. Żółty dres z czarnym paskiem powinien się Wam jednoznacznie kojarzyć z osobą Bruce'a Lee, który taki strój nosił w swoim ostatnim filmie (w każdym razie ostatnim, który kręcono przed jego śmiercią, losy filmów z panem BL bywają bardzo zawiłe) - "The Game of Death" z 1972 roku.
Ale to wciąż nie koniec...
Kontynuujemy ścieżkę sztuk walki. Nawet jeżeli nie graliście w żadną część "Street Fightera", postać Chun Li powinniście kojarzyć choćby z widzenia. Jest głęboce zakorzeniona w popkulturze gier wideo, ponieważ była pierwszą żeńśką postacią w grach z gatunku "fighting" (albo "naparzanki", jeśli ktoś woli bardziej swojskie nazewnictwo), nad którą gracz mógł przejąć kontrolę.
Tym razem wersja na Halloween, choć motywy przewodnie, jeśli idzie o fason ciuchów, pozostają te same. Ponieważ jest to mniej szalona wersja, to mam trochę miejsca, żeby napisać coś o piosence.
Primo - wykonania live. Nie wiem, kto to wymyślił, żeby mieszać Lizzy śpiewanie na żywo z playbackiem, ale powinien zrewidować swoje poglądy po pierwszej próbie. To nie działa i to w żadnym z powyższych wykonań. Inna sprawa, że Raina też mnie trochę zawodzi, bo to jest akurat piosenkarka z niezłymi warunkami. Wersja teledyskowa daje radę, jeżeli nie przeszkadza Wam konwencja. Wersje live też są niezłe, ale wersje TV, nie wiedzieć czemu, muzycznie leżą.
Secundo - jeżeli się zastanawialiście, piosenka nie jest po chińsku. Jest po koreańsku. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<, chociaż niczego szczególnego się nie spodziewajcie, Orange Caramel nie ma za zadanie tworzyć sztuki tylko dostarczać nieco lekkiej rozrywki i w moim odczuciu z tej roli świetnie się wywiązuje.
A propos rozrywki, to tak na zakończenie, nieco rozrywki kosztem Lizzy i Nany. Słuchawka to całkiem przydatna sprawa, kiedy wykonujesz piosenkę z podkładem, szczególnie jeżeli jest to playback (nawet stopniowany jak tutaj). Konsternacja, kiedy okazuje się, że nie mogą założyć słuchawek ze względu na peruki (Raina miała wtedy krótkie włosy, więc peruki nie potrzebowała) - bezcenne. Ale i tak dały radę.
piątek, 8 lutego 2013
Hyungdon & Daejun - Meet Me
Tak, zbliża się ten straszny czas dla wszystkich samotnych - Walentynki. Jakby bycie samotnym nie było dostatecznie frustrujące, specjalnie wymyślono dodatkowy dzień, by tych wszystkich ludzi dodatkowo pognębić. Dzień, w którym zakochane pary rządzą światem. Są wszędzie - w knajpach, kawiarniach, pubach, na ulicach, w autobusach, tramwajach i dorożkach - publicznie demonstrując swoje uczucia. Okropność!
Ale w Japonii i Korei jest jeszcze gorzej. Tam Walentynki są rozbite na dwa dni! 14 lutego, w tradycyjne Walentynki, w Japonii to kobiety zwykły obdarowywać mężczyzn drobnymi upominkami, przeważnie pod postacią słodyczy. Mechanizm działał tylko w jedną stronę i japońscy cukiernicy widzieli w tym sporo niewykorzystanego potencjału. Dlatego wymyślili tak zwany "Biały Dzień" - okazję do rewanżu dla obdarowanych w walentynki mężczyzn.
Od tamtej pory w Japonii i kilku innych krajach regionu, w tym w Korei, leżącego kopie się dwukrotnie. Najpierw 14 lutego, a następnie miesiąc później - 14 marca. Oczywiście te daty to tylko apogeum nikczemego procederu. W międzyczasie dochodzi do innych aktów przemocy psychicznej na i tak już zmaltretowanych przez los osobnikach. W mediach pełno jest gadki-szmatki na powiązane tematy, wystawy sklepowe są upstrzone stosownymi dekoracjami, w kinach następuje zalew głupich filmów, których nikt przy zdrowych zmysłach nie chce oglądać, a scenę muzyczną dominują piosenki o miłości... Okej, dominują bardziej niż zwykle.
Hola, hola, basta! - powiedział koreański duet komiczno-muzyczny złożony z Hyungdona i Daejuna (znanego również pod pseudonimem Defconn). Obaj panowie na co dzień prowadzą muzyczny talk-show "Weekly Idol", ale po zeszłorocznym debiucie scenicznym, tym razem postanowili zabrać muzyczny głos w obronie ciemiężonych singli, osób społecznie wyalienowanych lub zwyczajnie brzydkich. Jako bliski znajomy jednej z takich osób, serdecznie im za to dziękuję!
Ostrzeżenie: Poniżej znajdziecie azjatycki humor!
Przypomnienie: Włączcie napisy!
Ale w Japonii i Korei jest jeszcze gorzej. Tam Walentynki są rozbite na dwa dni! 14 lutego, w tradycyjne Walentynki, w Japonii to kobiety zwykły obdarowywać mężczyzn drobnymi upominkami, przeważnie pod postacią słodyczy. Mechanizm działał tylko w jedną stronę i japońscy cukiernicy widzieli w tym sporo niewykorzystanego potencjału. Dlatego wymyślili tak zwany "Biały Dzień" - okazję do rewanżu dla obdarowanych w walentynki mężczyzn.
Od tamtej pory w Japonii i kilku innych krajach regionu, w tym w Korei, leżącego kopie się dwukrotnie. Najpierw 14 lutego, a następnie miesiąc później - 14 marca. Oczywiście te daty to tylko apogeum nikczemego procederu. W międzyczasie dochodzi do innych aktów przemocy psychicznej na i tak już zmaltretowanych przez los osobnikach. W mediach pełno jest gadki-szmatki na powiązane tematy, wystawy sklepowe są upstrzone stosownymi dekoracjami, w kinach następuje zalew głupich filmów, których nikt przy zdrowych zmysłach nie chce oglądać, a scenę muzyczną dominują piosenki o miłości... Okej, dominują bardziej niż zwykle.
Hola, hola, basta! - powiedział koreański duet komiczno-muzyczny złożony z Hyungdona i Daejuna (znanego również pod pseudonimem Defconn). Obaj panowie na co dzień prowadzą muzyczny talk-show "Weekly Idol", ale po zeszłorocznym debiucie scenicznym, tym razem postanowili zabrać muzyczny głos w obronie ciemiężonych singli, osób społecznie wyalienowanych lub zwyczajnie brzydkich. Jako bliski znajomy jednej z takich osób, serdecznie im za to dziękuję!
Ostrzeżenie: Poniżej znajdziecie azjatycki humor!
Przypomnienie: Włączcie napisy!
środa, 6 lutego 2013
Kang Minhee - It's You
Miesiąc temu Kang Minhee, która do tej pory znana była z występów w grupie Miss $, stworzyła duet z raperem Verbal Jint, proponując bardzo sympatyczny, relaksujący noworoczny kawałek pt. "Good Start". Teledysk znajdziecie >>TUTAJ<<, ja tylko zaznaczę, że wokal Minhee był zdecydowanie jednym z mocniejszych punktów piosenki.
Nawet w tak skromnej próbce było słychać zarówno wokalne możliwości, jak i muzyczne czucie u wokalistki. Ciepła barwa, dobra siła i spory zasięg jeśli idzie o sprzedawanie emocji swoim śpiewem. Natychmiast powędrowała w mojej głowie pod zakładkę "wypatrywać". No i wypatrywać nie musiałem długo, bo wczoraj Kang Minhee powróciła, tym razem solo.
Powiem tak - piosenka przypadła mi do gustu, choć dostrzegam, że jest nieszczególnie oryginalna. Chwilę podrążę ten temat, bo szczególnie porównanie z zeszłorocznym hitem Ailee pt. "Heaven" (>>TUTAJ<<) jest ciekawe. Oba utwory są podobnie skonstruowanymi balladkami średniego tempa, które nie dłużą się jak zwykłe ballady, ale jednocześnie pozostawiają dość miejsca do popisu wokalistkom. Ponadto w obydwu piosenkach zastosowano podobne sztuczki. Otwarcie gołymi klawiszami, które dopiero po pewnym czasie zostają poparte prostym, ale silnym beatem i dodatkowymi dźwiękami. Podobne zwielokrotnienia głosu, czy na przemian opadająca i rosnąca linia wokalu. W "Heaven" ten zabieg rozsiany jest po całym utworze, podczas gdy w "It'sYou" najbardziej wyraźny jest w trakcie mostu przed finałem od 2:40 do zupełnego wyciszenia w 3:05.
Przy czym trzeba zaznaczyć, że pomimo podobnej kontrukcji, brzmienie obydwu piosenek jest różne nie tylko z powodu różnych wokalistek je wykonujących. Jeżeli zagłębić się w detale, wokal w obydwu piosenkach przebiega wyraźnie inaczej. Heaven jest "pofalowane" na całej długości, stawiając mocno na kontrast pomiędzy siłą spokojniejszych i mocniejszych partii, podczas gdy odczuwalny rytm pozostaje bez zmian. "It's You" jest wyraźnie bardziej subtelne dźwiękowo, kontrast w sile nut jest mniejszy, a i najeżenie tymi najmocniejszymi dźwiękami wyraźnie mniejsze. Natomiast "It's You" tworzy wrażenie przyśpieszania poprzez naprzemienne wyciąganie i szatkowanie dźwięków, szczególnie zauważalne na przykładzie tytułowej linii, która raz śpiewana jest jako wyciągnięte "It's Youuuuuuu", a raz jako rozdzielone "It's You-u-u-u-u-u".
Koniec końców mam wrażenie, że zeszłoroczna piosenka Ailee była bardziej przebojowa, co nie oznacza, że piosenka Minhee jest gorsza. Mnie słucha się jej bardzo przyjemnie, ale niestety, nawet pomimo umiarkowanego sukcesu "Good Start", nie widzę możliwości, by solowy debiut Minhee był równie udany, co ten Ailee. Nie chodzi nawet o piosenkę, a o zaplecze medialne. Ailee jeszcze przed debiutem miała sporo sceny dla siebie, w dodatku dostała bardzo solidny teledysk.
Teledysk do "It's You" to ciekawy pomysł, którego ktoś nie umiał rozwinąć. To nie pierwszy raz, kiedy klip do piosenki przedstawia osobę idącą ulicą, bodaj najbardziej znanym przykładem podobnego nagrania jest wideoklip do "Bitter Sweet Symphony" zespołu The Verve. Sęk w tym, że tam coś się działo, bohaterowie wchodzili w interakcję z otoczeniem, nawet pomimo tego, że pozostawali na nie obojętni. No i widz był ciekawy - do czego to wszystko zmierza.
W tym wypadku w klipie dzieje się niewiele, by nie powiedzieć "nic". Brak jakiejkolwiek akcji twórcy spróbowali nadrobić rozmnożonymi do granic przyzwoitości efektami - przeplot, redukcja kolorów, szmery bajery imitujace jakieś UI i zakłócenia, nieczym nieuzasadniony ruch kamery, a nawet opady, które zbyt łatwo zidentyfikować jako dodane cyfrowo, choćby dlatego, że dzieją się tylko bezpośrednio przed kamerą. Może nie przeszkadza to w odbiorze piosenki, ale ciekawe może być co najwyzej przy pierwszym przesłuchaniu.
Podoba mi się w całym tym klipie jedna rzecz. Pomysł, żeby piosenka o tytule "It's You" była śpiewana wprost do kamery - jak do osoby. Znalezienie tłumaczenia tej piosenki wciąż jest problematyczne. >>TUTAJ<< znalazłem teledysk z wtopionymi napisami, które w moim odczuciu raczej nie są doskonałe, ale można chociaz trochę załapać z klimatu piosenki. Ufając temu tłumaczeniu wynikałoby, że wokalistka śpiewa do mężczyzny, z którym nie jest, co tylko poprawia moje notowania dla pomysłu z kamerą, która naraz jest odbiorcą bardzo spersonifikowanym, ale także fizycznie nieobecnym.
Niestety tak skonstruowany teledysk był skazany na bycie nudnym. Gdybym ja stał za kręceniem tego klipu, poświęciłbym nieco symboliki tego pomysłu na rzecz czegoś ciekawszego. Na przykład odbiorcę można uczynić fizycznie obecnym, wciąż pokazując wszystko jego oczami. Wokalistka zamiast iść przed nim, szłaby gdzieś obok w tłumie, rzucając ukradkowe spojrzenia albo nawet wtapiając wzrok w bohatera i śpiewając. Mając dwóch fizycznych bohaterów, można by pokusić się o jakieś interakcje, wydarzenia. Ba, ja nawet rozdzieliłbym wizję między dwoje bohaterów, raz pokazując sytuację z jej perspektywy, raz z jego. Tak, wiem, że przy niewprawnym wykonaniu, urok tego pomysłu szybko by prysł, a nawet przy najlepszym wykonaniu gdzieś zapalałaby się lampka ostrzegawcza z napisem "to niepokojące" i druga z napisem "stalking". No ale cóż poradzę, że takie pomysły do mnie właśnie pasują. Może zabiłbym subtelność, może nie - na pewno byłoby ciekawiej.
A tak - dobra piosenka z pomysłowym, ale mało zajmującym teledyskiem może przepaść gdzieś w zalewie innych produkcji. Mam nadzieję, że się mylę i martwię się o to nagranie na zapas, ale trochę mi szkoda dobrego utworu i dobrej wokalistki.
Nawet w tak skromnej próbce było słychać zarówno wokalne możliwości, jak i muzyczne czucie u wokalistki. Ciepła barwa, dobra siła i spory zasięg jeśli idzie o sprzedawanie emocji swoim śpiewem. Natychmiast powędrowała w mojej głowie pod zakładkę "wypatrywać". No i wypatrywać nie musiałem długo, bo wczoraj Kang Minhee powróciła, tym razem solo.
Powiem tak - piosenka przypadła mi do gustu, choć dostrzegam, że jest nieszczególnie oryginalna. Chwilę podrążę ten temat, bo szczególnie porównanie z zeszłorocznym hitem Ailee pt. "Heaven" (>>TUTAJ<<) jest ciekawe. Oba utwory są podobnie skonstruowanymi balladkami średniego tempa, które nie dłużą się jak zwykłe ballady, ale jednocześnie pozostawiają dość miejsca do popisu wokalistkom. Ponadto w obydwu piosenkach zastosowano podobne sztuczki. Otwarcie gołymi klawiszami, które dopiero po pewnym czasie zostają poparte prostym, ale silnym beatem i dodatkowymi dźwiękami. Podobne zwielokrotnienia głosu, czy na przemian opadająca i rosnąca linia wokalu. W "Heaven" ten zabieg rozsiany jest po całym utworze, podczas gdy w "It'sYou" najbardziej wyraźny jest w trakcie mostu przed finałem od 2:40 do zupełnego wyciszenia w 3:05.
Przy czym trzeba zaznaczyć, że pomimo podobnej kontrukcji, brzmienie obydwu piosenek jest różne nie tylko z powodu różnych wokalistek je wykonujących. Jeżeli zagłębić się w detale, wokal w obydwu piosenkach przebiega wyraźnie inaczej. Heaven jest "pofalowane" na całej długości, stawiając mocno na kontrast pomiędzy siłą spokojniejszych i mocniejszych partii, podczas gdy odczuwalny rytm pozostaje bez zmian. "It's You" jest wyraźnie bardziej subtelne dźwiękowo, kontrast w sile nut jest mniejszy, a i najeżenie tymi najmocniejszymi dźwiękami wyraźnie mniejsze. Natomiast "It's You" tworzy wrażenie przyśpieszania poprzez naprzemienne wyciąganie i szatkowanie dźwięków, szczególnie zauważalne na przykładzie tytułowej linii, która raz śpiewana jest jako wyciągnięte "It's Youuuuuuu", a raz jako rozdzielone "It's You-u-u-u-u-u".
Koniec końców mam wrażenie, że zeszłoroczna piosenka Ailee była bardziej przebojowa, co nie oznacza, że piosenka Minhee jest gorsza. Mnie słucha się jej bardzo przyjemnie, ale niestety, nawet pomimo umiarkowanego sukcesu "Good Start", nie widzę możliwości, by solowy debiut Minhee był równie udany, co ten Ailee. Nie chodzi nawet o piosenkę, a o zaplecze medialne. Ailee jeszcze przed debiutem miała sporo sceny dla siebie, w dodatku dostała bardzo solidny teledysk.
Teledysk do "It's You" to ciekawy pomysł, którego ktoś nie umiał rozwinąć. To nie pierwszy raz, kiedy klip do piosenki przedstawia osobę idącą ulicą, bodaj najbardziej znanym przykładem podobnego nagrania jest wideoklip do "Bitter Sweet Symphony" zespołu The Verve. Sęk w tym, że tam coś się działo, bohaterowie wchodzili w interakcję z otoczeniem, nawet pomimo tego, że pozostawali na nie obojętni. No i widz był ciekawy - do czego to wszystko zmierza.
W tym wypadku w klipie dzieje się niewiele, by nie powiedzieć "nic". Brak jakiejkolwiek akcji twórcy spróbowali nadrobić rozmnożonymi do granic przyzwoitości efektami - przeplot, redukcja kolorów, szmery bajery imitujace jakieś UI i zakłócenia, nieczym nieuzasadniony ruch kamery, a nawet opady, które zbyt łatwo zidentyfikować jako dodane cyfrowo, choćby dlatego, że dzieją się tylko bezpośrednio przed kamerą. Może nie przeszkadza to w odbiorze piosenki, ale ciekawe może być co najwyzej przy pierwszym przesłuchaniu.
Podoba mi się w całym tym klipie jedna rzecz. Pomysł, żeby piosenka o tytule "It's You" była śpiewana wprost do kamery - jak do osoby. Znalezienie tłumaczenia tej piosenki wciąż jest problematyczne. >>TUTAJ<< znalazłem teledysk z wtopionymi napisami, które w moim odczuciu raczej nie są doskonałe, ale można chociaz trochę załapać z klimatu piosenki. Ufając temu tłumaczeniu wynikałoby, że wokalistka śpiewa do mężczyzny, z którym nie jest, co tylko poprawia moje notowania dla pomysłu z kamerą, która naraz jest odbiorcą bardzo spersonifikowanym, ale także fizycznie nieobecnym.
Niestety tak skonstruowany teledysk był skazany na bycie nudnym. Gdybym ja stał za kręceniem tego klipu, poświęciłbym nieco symboliki tego pomysłu na rzecz czegoś ciekawszego. Na przykład odbiorcę można uczynić fizycznie obecnym, wciąż pokazując wszystko jego oczami. Wokalistka zamiast iść przed nim, szłaby gdzieś obok w tłumie, rzucając ukradkowe spojrzenia albo nawet wtapiając wzrok w bohatera i śpiewając. Mając dwóch fizycznych bohaterów, można by pokusić się o jakieś interakcje, wydarzenia. Ba, ja nawet rozdzieliłbym wizję między dwoje bohaterów, raz pokazując sytuację z jej perspektywy, raz z jego. Tak, wiem, że przy niewprawnym wykonaniu, urok tego pomysłu szybko by prysł, a nawet przy najlepszym wykonaniu gdzieś zapalałaby się lampka ostrzegawcza z napisem "to niepokojące" i druga z napisem "stalking". No ale cóż poradzę, że takie pomysły do mnie właśnie pasują. Może zabiłbym subtelność, może nie - na pewno byłoby ciekawiej.
A tak - dobra piosenka z pomysłowym, ale mało zajmującym teledyskiem może przepaść gdzieś w zalewie innych produkcji. Mam nadzieję, że się mylę i martwię się o to nagranie na zapas, ale trochę mi szkoda dobrego utworu i dobrej wokalistki.
wtorek, 5 lutego 2013
Bae Chi Gi - Shower of Tears (feat. Jiwon / Ailee / Shin Bora)
Miało dzisiaj być o premierowej solowej piosence Kang Min Hee, ale się rozmyśliłem. Piosenka jest bardzo udana muzycznie, ale chcę się przyjrzeć tekstowi, a w internecie nie ma jeszcze tłumaczenia. Pewnie i tak bym coś o niej napisał, ale tak się złożyło, że odgrzebałem wczoraj styczniową perełkę, którą jakimś cudem wcześniej przegapiłem.
Na wstępie przyznam, że i piosenka, i teledysk strasznie mi się podobają, ale zacznę od wymienienia jednego poważnego problemu, który mam z tym utworem. Piosenkę wykonuje duet Bae Chi Gi (złożony z Moo-woonga i swojsko brzmiącego Taka), któremu towarzyszy wokalistka. Wytwórnia w tytule teledysku sugeruje, że jest to Ailee, która faktycznie czasami wykonuje tę piosenkę wraz z Bae Chi Gi, co nawet dalej zaprezentuję. Jednak w teledysku nie pojawia się ani ona, ani nawet jej głos. Dziewczyną występującą i śpiewającą w klipie jest Jiwon z formacji Spica. Rozumiem, że Ailee jest aktualnie na topie, ale dla mnie to bardzo brzydkie posunięcie w stosunku do Jiwon.
Koniec narzekania, pora na piosenkę.
Jest mi zwyczajnie wstyd, że dopiero teraz zauważyłem to nagranie. Choć piosenka jest raczej depresyjna, to słucha się jej znakomicie. Częścią sukcesu jest na pewno prosty, minimalistyczny podkład, który na dobrą sprawę składa się z gitary i lekkiego beatu, które w dodatku w sekwencjach rapu schodzą głęboko w tło dźwiękowe. A jednak, pomimo tej drugoplanowości, głównej gitarowej melodii nie można odmówić ani uroku, ani tego, że zapada w pamięć. W szczególności dotyczy to refrenu, gdzie gitara zostaje wsparta, a raczej sama wspiera, piękny, silny i melodyjny żeński wokal, który wespół z rozbrzmiewającymi tu i ówdzie dźwiękami harmonii, wieńczy retro stylizację tego kawałka.
Będąc przy temacie stylizacji, na chwilę zostawię muzykę, do której jeszcze powrócę, a skoncentruję się na obrazie, bo on też świetnie wpasowuje się w tę koncepcję. Koreańskie teledyski zdążyły mnie już przyzwyczaić do wszelkiej maści retro-rekwizytów używanych czasem nawet bez wyraźnego powodu. Jednak tutaj twórcy klipu dali prawdziwy popis - meble, tapety, telewizor, telefon, ożywione kinowe plakaty - wszystko jest doskonałe - nie w wiernym odtwarzaniu jakichś konkretnych realiów, a tworzeniu jawnego złudzenia starości.
Jakby tego było mało, twórcy uciekają się do wielu mniej i bardziej wyszukanych sztuczek wizualnych, by wzmocnić efekt. Świadome tworzenie bariery sztuczności obrazu poprzez odpowiednie filtry to dziś standard i prościzna. Wypranie kolorów i dodanie szumów tak, by film przypominał coś starego to nie sztuka. Jednak zastosowanie współgrających z tą konwencją oświetlenia i ujęć już nie wszystkim udaje się tak dobrze, jak autorom tego teledysku - choćby w scenach z karaoke.
Jednak najbardziej urzeka mnie scena z filiżanką, gdzie pomniejszony wokalista jest w ewidentny sposób doklejony w starym stylu do większego obrazu. W ten sposób naraz jest i nie jest jego częścią, kłócąc się nie tylko z większym sobą, ale także z obrazem-wspomnieniem, co w kontekście treści piosenki jest bardzo fajnym akcentem. W ogóle ujęcia bardzo dobrze służą oddaniu nastroju samotności i żalu, który towarzyszy temu utworowi.
Zanim wrócę do piosenki, obiecana wersja z Ailee. Od razu zaznaczę, że nie będę porównywał obydwu wokalistek, bo choć ich wykonania w oczywisty sposób nieco się różnią, to dla całości kompozycji nie ma to większego znaczenia, bo obie świetnie wywiązują się ze swojego zadania. Wyższość którejś z wersji zależy wyłącznie od osobistych preferencji.
Wracając do muzyki. To niesamowite, jak zgrabnie utwór rapowany wpleciono w tak nietypowe dla tego gatunku brzmienie. Sednem sukcesu są tutaj emocje. Piosenka z grubsza traktuje o żalu po rozstaniu, ale jest to żal, który skierowany jest także, jeśli nie przede wszystkim, w kierunku osoby śpiewającej. Cały tekst znajdziecie >>TUTAJ<<. Słowa piosenki, nie są może wybitne, ale dobrze wpasowują się w wymowę utworu.
Jednak o ładunku emocjonalnym w tym wypadku decyduje bardziej sposób przekazywania tych słów, niż samo ich znaczenie. Męska część piosenki koncentruje się na silniejszej części odczucia żalu - na tym wszystkim, co prowadzi do wewnętrznego niepokoju, a nawet gniewu, podczas gdy żeński wokal przedstawia tę bardziej melancholijną stronę żalu. Zestawione razem, te dwie warstwy piosenki wzajemnie się uzupełniają i potęgują końcowe wrażenie, tworząc brzmienie, które łatwo zapamiętać nie tylko ze względu na wygrywane w utworze nuty.
BONUS
Bae Chi Gi ostatnio zaczęło wykonywać ten utwór z jeszcze inną wokalistką. Tym razem jest to Shin Bora, która znana jest bardziej jako... telewizyjny komik.
No i dla kompletu dodam też wersję telewizyjną z udziałem Jiwon.
Na wstępie przyznam, że i piosenka, i teledysk strasznie mi się podobają, ale zacznę od wymienienia jednego poważnego problemu, który mam z tym utworem. Piosenkę wykonuje duet Bae Chi Gi (złożony z Moo-woonga i swojsko brzmiącego Taka), któremu towarzyszy wokalistka. Wytwórnia w tytule teledysku sugeruje, że jest to Ailee, która faktycznie czasami wykonuje tę piosenkę wraz z Bae Chi Gi, co nawet dalej zaprezentuję. Jednak w teledysku nie pojawia się ani ona, ani nawet jej głos. Dziewczyną występującą i śpiewającą w klipie jest Jiwon z formacji Spica. Rozumiem, że Ailee jest aktualnie na topie, ale dla mnie to bardzo brzydkie posunięcie w stosunku do Jiwon.
Koniec narzekania, pora na piosenkę.
Jest mi zwyczajnie wstyd, że dopiero teraz zauważyłem to nagranie. Choć piosenka jest raczej depresyjna, to słucha się jej znakomicie. Częścią sukcesu jest na pewno prosty, minimalistyczny podkład, który na dobrą sprawę składa się z gitary i lekkiego beatu, które w dodatku w sekwencjach rapu schodzą głęboko w tło dźwiękowe. A jednak, pomimo tej drugoplanowości, głównej gitarowej melodii nie można odmówić ani uroku, ani tego, że zapada w pamięć. W szczególności dotyczy to refrenu, gdzie gitara zostaje wsparta, a raczej sama wspiera, piękny, silny i melodyjny żeński wokal, który wespół z rozbrzmiewającymi tu i ówdzie dźwiękami harmonii, wieńczy retro stylizację tego kawałka.
Będąc przy temacie stylizacji, na chwilę zostawię muzykę, do której jeszcze powrócę, a skoncentruję się na obrazie, bo on też świetnie wpasowuje się w tę koncepcję. Koreańskie teledyski zdążyły mnie już przyzwyczaić do wszelkiej maści retro-rekwizytów używanych czasem nawet bez wyraźnego powodu. Jednak tutaj twórcy klipu dali prawdziwy popis - meble, tapety, telewizor, telefon, ożywione kinowe plakaty - wszystko jest doskonałe - nie w wiernym odtwarzaniu jakichś konkretnych realiów, a tworzeniu jawnego złudzenia starości.
Jakby tego było mało, twórcy uciekają się do wielu mniej i bardziej wyszukanych sztuczek wizualnych, by wzmocnić efekt. Świadome tworzenie bariery sztuczności obrazu poprzez odpowiednie filtry to dziś standard i prościzna. Wypranie kolorów i dodanie szumów tak, by film przypominał coś starego to nie sztuka. Jednak zastosowanie współgrających z tą konwencją oświetlenia i ujęć już nie wszystkim udaje się tak dobrze, jak autorom tego teledysku - choćby w scenach z karaoke.
Jednak najbardziej urzeka mnie scena z filiżanką, gdzie pomniejszony wokalista jest w ewidentny sposób doklejony w starym stylu do większego obrazu. W ten sposób naraz jest i nie jest jego częścią, kłócąc się nie tylko z większym sobą, ale także z obrazem-wspomnieniem, co w kontekście treści piosenki jest bardzo fajnym akcentem. W ogóle ujęcia bardzo dobrze służą oddaniu nastroju samotności i żalu, który towarzyszy temu utworowi.
Zanim wrócę do piosenki, obiecana wersja z Ailee. Od razu zaznaczę, że nie będę porównywał obydwu wokalistek, bo choć ich wykonania w oczywisty sposób nieco się różnią, to dla całości kompozycji nie ma to większego znaczenia, bo obie świetnie wywiązują się ze swojego zadania. Wyższość którejś z wersji zależy wyłącznie od osobistych preferencji.
Wracając do muzyki. To niesamowite, jak zgrabnie utwór rapowany wpleciono w tak nietypowe dla tego gatunku brzmienie. Sednem sukcesu są tutaj emocje. Piosenka z grubsza traktuje o żalu po rozstaniu, ale jest to żal, który skierowany jest także, jeśli nie przede wszystkim, w kierunku osoby śpiewającej. Cały tekst znajdziecie >>TUTAJ<<. Słowa piosenki, nie są może wybitne, ale dobrze wpasowują się w wymowę utworu.
Jednak o ładunku emocjonalnym w tym wypadku decyduje bardziej sposób przekazywania tych słów, niż samo ich znaczenie. Męska część piosenki koncentruje się na silniejszej części odczucia żalu - na tym wszystkim, co prowadzi do wewnętrznego niepokoju, a nawet gniewu, podczas gdy żeński wokal przedstawia tę bardziej melancholijną stronę żalu. Zestawione razem, te dwie warstwy piosenki wzajemnie się uzupełniają i potęgują końcowe wrażenie, tworząc brzmienie, które łatwo zapamiętać nie tylko ze względu na wygrywane w utworze nuty.
BONUS
Bae Chi Gi ostatnio zaczęło wykonywać ten utwór z jeszcze inną wokalistką. Tym razem jest to Shin Bora, która znana jest bardziej jako... telewizyjny komik.
No i dla kompletu dodam też wersję telewizyjną z udziałem Jiwon.
poniedziałek, 4 lutego 2013
Shin Cho-i - Bad (Berlin OST)
Dzisiaj coś nietypowego. Normalnie piosenki soundtrackowe mnie nie interesują - to muzyczne chałtury, nierzadko niepowiązane z twórczością artysty, stworzone jedynie dla połączenia kolejnego znanego nazwiska z tytułem filmu. Tym razem jest nieco inaczej. Wokalistka (tak, tę piosenkę śpiewa kobieta), która wykonuje ten utwór to debiutantka, uczestniczka telewizyjnego show "The Voice of Korea".
Co oprócz artystki jest takiego wyjątkowego w tym nagraniu? Właściwie wszystko. Piosenki świetnie się słucha, na klip, będący przedłużonym trailerem filmu, świetnie się patrzy. A i tak wspomniane "wszystko" schodzi na drugi plan wobec niezwykłej barwy głosu Shin Cho-i.
Może to po prostu mój rodzaj kina, ale ja po obejrzeniu tych dwóch minut migawek, chciałbym ten obraz zobaczyć na dużym ekranie bez konieczności kosztownego przelotu do Korei. Oczywiście jest to tylko rozbudowany zwiastun filmu, ale te kilka scenek dało mi przedsmak filmu wypełnionego akcją. Nieco przesadzone sceny walki, strzelaniny, pościgi - to prawie wszystko, co powinien mieć klasowy film z pogranicza kina akcji i szpiegowskiego thrillera. Ale to, co przykuwa moje oko to doskonałe zdjęcia, których nie powstydziłyby się produkcje rodem z Hollywoodu. Ta kamera żyje, podąża za kluczowymi detalami, nadaje tonu poszczególnym scenom i decyduje o tym, że całość jest efektowna. No i szersze plany przepięknie akcentują berlińską zabudowę.
Pocieszam się tym, że film w lutym trafi do dystrybucji także w USA (pod tytułem "The Berlin File"), więc prędzej czy później, takimi czy innymi kanałami będzie dostępny w wersji zrozumiałej dla kogoś nie władającego koreańskim. Przy pomyślnych wiatrach może nawet zawita do polskich kin, choćby na jakimś festiwalu.
O piosence napisałem na razie niewiele, a to dlatego, że całość jest nieco dłuższa niż dwie minuty zaprezentowane powyżej.
Dla mnie najlepszym wyznacznikiem jakości jest to, że słucham tego kawałka raz za razem, bez znudzenia, nie potrzebując do tego towarzystwa żadnego wideoklipu. Kompozycja nie jest może oszałamiająca, ale świetnie oddaje nastrój napięcia i narastającego gniewu, nie będąc przy tym nadmiernie ciężką dla uszu. Brzmienie zmierza raczej w kierunku ścieżek dźwiękowych podobnych produkcji zachodniego pochodzenia. Można dosłyszeć nieco podobieństw do nut towarzyszących przygodom Jamesa Bonda i Ethana Hawke'a (Mission Impossible), ale nie dość, by piosenka nie brzmiała oryginalnie. Bardzo podoba mi się, że na ogólną rytmiczną ramę nałożonych jest wiele różnorodnych akcentów wygrywanych na dość szerokiej gamie instrumentów. Przez to utwór może być bardzo zmienny i ciekawy bez oddalania się od motywu przewodniego.
Nie mogę też nie wspomnieć o wyjątkowym, głębokim, lekko ochrypłym głosie Shin Cho-i. Tak naprawdę to on nadaje charakteru tej piosence. Podoba mi się też to, że przy takich parametrach głosu wokalistki, muzycznie utrzymano się z dala od stylistyki kojarzonej z Adele, stawiając nawet na rap. Uniknięto w ten sposób niepotrzebnych porównań. Na zakończenie dodam jeszcze, że tekst piosenki też należy do tych raczej dobrych, jego tłumaczenie można znaleźć >>TUTAJ<<, choć chyba ogranicza się ono do wersji dwuminutowej.
POSTSCRIPTUM
To jeszcze wykonanie live.
BONUS
Shin Cho-i podczas przesłuchania w "The Voice of Korea".
Co oprócz artystki jest takiego wyjątkowego w tym nagraniu? Właściwie wszystko. Piosenki świetnie się słucha, na klip, będący przedłużonym trailerem filmu, świetnie się patrzy. A i tak wspomniane "wszystko" schodzi na drugi plan wobec niezwykłej barwy głosu Shin Cho-i.
Może to po prostu mój rodzaj kina, ale ja po obejrzeniu tych dwóch minut migawek, chciałbym ten obraz zobaczyć na dużym ekranie bez konieczności kosztownego przelotu do Korei. Oczywiście jest to tylko rozbudowany zwiastun filmu, ale te kilka scenek dało mi przedsmak filmu wypełnionego akcją. Nieco przesadzone sceny walki, strzelaniny, pościgi - to prawie wszystko, co powinien mieć klasowy film z pogranicza kina akcji i szpiegowskiego thrillera. Ale to, co przykuwa moje oko to doskonałe zdjęcia, których nie powstydziłyby się produkcje rodem z Hollywoodu. Ta kamera żyje, podąża za kluczowymi detalami, nadaje tonu poszczególnym scenom i decyduje o tym, że całość jest efektowna. No i szersze plany przepięknie akcentują berlińską zabudowę.
Pocieszam się tym, że film w lutym trafi do dystrybucji także w USA (pod tytułem "The Berlin File"), więc prędzej czy później, takimi czy innymi kanałami będzie dostępny w wersji zrozumiałej dla kogoś nie władającego koreańskim. Przy pomyślnych wiatrach może nawet zawita do polskich kin, choćby na jakimś festiwalu.
O piosence napisałem na razie niewiele, a to dlatego, że całość jest nieco dłuższa niż dwie minuty zaprezentowane powyżej.
Dla mnie najlepszym wyznacznikiem jakości jest to, że słucham tego kawałka raz za razem, bez znudzenia, nie potrzebując do tego towarzystwa żadnego wideoklipu. Kompozycja nie jest może oszałamiająca, ale świetnie oddaje nastrój napięcia i narastającego gniewu, nie będąc przy tym nadmiernie ciężką dla uszu. Brzmienie zmierza raczej w kierunku ścieżek dźwiękowych podobnych produkcji zachodniego pochodzenia. Można dosłyszeć nieco podobieństw do nut towarzyszących przygodom Jamesa Bonda i Ethana Hawke'a (Mission Impossible), ale nie dość, by piosenka nie brzmiała oryginalnie. Bardzo podoba mi się, że na ogólną rytmiczną ramę nałożonych jest wiele różnorodnych akcentów wygrywanych na dość szerokiej gamie instrumentów. Przez to utwór może być bardzo zmienny i ciekawy bez oddalania się od motywu przewodniego.
Nie mogę też nie wspomnieć o wyjątkowym, głębokim, lekko ochrypłym głosie Shin Cho-i. Tak naprawdę to on nadaje charakteru tej piosence. Podoba mi się też to, że przy takich parametrach głosu wokalistki, muzycznie utrzymano się z dala od stylistyki kojarzonej z Adele, stawiając nawet na rap. Uniknięto w ten sposób niepotrzebnych porównań. Na zakończenie dodam jeszcze, że tekst piosenki też należy do tych raczej dobrych, jego tłumaczenie można znaleźć >>TUTAJ<<, choć chyba ogranicza się ono do wersji dwuminutowej.
POSTSCRIPTUM
To jeszcze wykonanie live.
BONUS
Shin Cho-i podczas przesłuchania w "The Voice of Korea".
piątek, 1 lutego 2013
Kanon Pachelbela w wersjach gitarowych
Dzisiaj coś z zupełnie innej beczki. >>TUTAJ<< na koniec tekstu pojawił się link do wersji "unplugged" piosenki "I Love You" w wykonaniu 2NE1. Formację w tym wykonaniu wsparł gitarzysta Jung Sungha, który od lat publikuje na YT własne gitarowe wykonania popularnych utworów. Wśród nich znalazł się Kanon Pachelbela.
Na temat oryginalnego utworu nie będę się wymądrzał - nie czuję się na siłach. Ale jakieś minimum informacji sprzedam, mam nadzieję, że niczego nie pokręcę. Johann Pachelbel to niemiecki kompozytor żyjący i tworzący w XVII i XVIII wieku, co dziejowo upycha go w epokę baroku. Jego najbardziej znanym utworem jest Kanon D-dur rozpisany na trio skrzypcowe i basso continuo, które dziś przeważnie pojawia się pod postacią wiolonczeli.
Nie wierzę, żebyście nie znali tego utworu, choć możliwe, że nie kojarzycie go z nazwą. Nawet jeśli go znacie, warto go sobie przypomnieć, bo jest wspaniały i ponadczasowy.
Obraz w tym klipie pochodzi z anime Neon Genesis Evangelion. Jakoś tak mi już chyba zostanie, że serial ten będzie kojarzył mi się z tym utworem i na odwrót. Zostawmy jednak NGE, które gorąco polecam (m.in. ze względu na muzykę) wszystkim, którzy jeszcze nie widzieli. Obraz obrazem, ale zaprezentowane powyżej wykonanie przede wszystkim trafia do mnie muzycznie.
Wklepując w wyszukiwarkę odpowiednie słowa, zaleje Was potop innych wykonań i aranżacji, to powyżej to jedynie przykład dla niezorientowanych. Od kiedy ktoś w XX wieku odkopał zapomniane arcydzieło niemieckiego kompozytora, utwór ten inspirował muzyków na całym świecie i leżał u podstaw wielu nagrań, także popowych. Jednak to mnie dzisiaj nie interesuje. Dziś chcę tylko zaprezentować kilka ciekawych i dosyć zróżnicowanych gitarowych aranżacji tej kompozycji.
Na dobry początek zapowiedziany we wstępie Jung Sungha. Strasznie przypadło mi do gustu to wykonanie. Naraz dźwięki wydobywające się z instrumentu nie pozostawiają wątpliwości, że jest on gitarą, a jednocześnie kompozycja i sposób jej wykonania tworzą złudzenie, jakby artysta grał na czymś innym. Całość ma przepyszny sielankowo-kołysankowy posmak... Zgadzacie się? To co powiecie na następne nagranie?
BTW Zauważyliście psa na nagraniu powyżej?
Tym razem wykonawcą jest Per-Olov Kindgren. Dźwięki są jeszcze subtelniejsze, jeszcze mniej gitarowe. Gdyby ktoś, kogo darzę szacunkiem w tej dziedzinie, zaczął wmawiać mi, że to nie jest gitara, pewnie bym uwierzył. To fascynujące, jak ten sam utwór zagrany na "tym samym" instrumencie, ale w wykonaniu innego artysty, może inaczej brzmieć. Oczywiście, jest to truizm, a jednak takie zestawienia zawsze imponują. Więc pójdźmy dalej tym tropem i oddajmy głos ekspertowi od nietuzinkowych gitarowych aranżacji.
Igora Presnyakova zna pewnie każdy miłośnik internetowej muzyki, a jeśli nie zna, czym prędzej powinien nadrabiać zaległości. Mógłbym silić się na jakieś argumenty, ale najlepszy macie chyba powyżej. Wcześniejsze aranżacje próbowały raczej odtworzyć oryginalnego ducha utworu na nowym instrumencie. Presnyakov poszedł w innym kierunku, całkiem innym. Kompozycji z XVII wieku nadał lekko blusowego i silnie gitarowego charakteru. To wciąż kanon Pachelbela, a jednak całkiem odmieniony.
W tym tekście nie mogło zabraknąć wersji elektrycznej. Takową popełnił także Jung Sungha, ale jest to jedynie wykonanie tej samej aranżacji, którą widzicie powyżej. Powyższy klip to nagranie w wykonaniu innego koreańskiego gitarzysty Lim Jeong-Hyuna, lepiej znanego pod pseudonimem Funtwo. To właśnie on rozpropagował aranżację znaną jako Canon Rock. Ciekawe, że ze wszystkich, to właśnie ta brzmi najbardziej pogodnie.
Napisałem rozpropagował, bo za stworzeniem tej aranżacji stoi kto inny - tajwański artysta Jerry Chang, znany jako JerryC. Swoją drogą to ciekawe, że niemiecki kompozytor najwięcej muzycznej miłości otrzymuje z drugiego krańca globu. Na zakończenie JerryC w towarzystwie japońskich gitarzystów, jeżeli zabrnęliście tak daleko, koniecznie nie przegapcie ostatniego nagrania.
Na temat oryginalnego utworu nie będę się wymądrzał - nie czuję się na siłach. Ale jakieś minimum informacji sprzedam, mam nadzieję, że niczego nie pokręcę. Johann Pachelbel to niemiecki kompozytor żyjący i tworzący w XVII i XVIII wieku, co dziejowo upycha go w epokę baroku. Jego najbardziej znanym utworem jest Kanon D-dur rozpisany na trio skrzypcowe i basso continuo, które dziś przeważnie pojawia się pod postacią wiolonczeli.
Nie wierzę, żebyście nie znali tego utworu, choć możliwe, że nie kojarzycie go z nazwą. Nawet jeśli go znacie, warto go sobie przypomnieć, bo jest wspaniały i ponadczasowy.
Obraz w tym klipie pochodzi z anime Neon Genesis Evangelion. Jakoś tak mi już chyba zostanie, że serial ten będzie kojarzył mi się z tym utworem i na odwrót. Zostawmy jednak NGE, które gorąco polecam (m.in. ze względu na muzykę) wszystkim, którzy jeszcze nie widzieli. Obraz obrazem, ale zaprezentowane powyżej wykonanie przede wszystkim trafia do mnie muzycznie.
Wklepując w wyszukiwarkę odpowiednie słowa, zaleje Was potop innych wykonań i aranżacji, to powyżej to jedynie przykład dla niezorientowanych. Od kiedy ktoś w XX wieku odkopał zapomniane arcydzieło niemieckiego kompozytora, utwór ten inspirował muzyków na całym świecie i leżał u podstaw wielu nagrań, także popowych. Jednak to mnie dzisiaj nie interesuje. Dziś chcę tylko zaprezentować kilka ciekawych i dosyć zróżnicowanych gitarowych aranżacji tej kompozycji.
Na dobry początek zapowiedziany we wstępie Jung Sungha. Strasznie przypadło mi do gustu to wykonanie. Naraz dźwięki wydobywające się z instrumentu nie pozostawiają wątpliwości, że jest on gitarą, a jednocześnie kompozycja i sposób jej wykonania tworzą złudzenie, jakby artysta grał na czymś innym. Całość ma przepyszny sielankowo-kołysankowy posmak... Zgadzacie się? To co powiecie na następne nagranie?
BTW Zauważyliście psa na nagraniu powyżej?
Tym razem wykonawcą jest Per-Olov Kindgren. Dźwięki są jeszcze subtelniejsze, jeszcze mniej gitarowe. Gdyby ktoś, kogo darzę szacunkiem w tej dziedzinie, zaczął wmawiać mi, że to nie jest gitara, pewnie bym uwierzył. To fascynujące, jak ten sam utwór zagrany na "tym samym" instrumencie, ale w wykonaniu innego artysty, może inaczej brzmieć. Oczywiście, jest to truizm, a jednak takie zestawienia zawsze imponują. Więc pójdźmy dalej tym tropem i oddajmy głos ekspertowi od nietuzinkowych gitarowych aranżacji.
Igora Presnyakova zna pewnie każdy miłośnik internetowej muzyki, a jeśli nie zna, czym prędzej powinien nadrabiać zaległości. Mógłbym silić się na jakieś argumenty, ale najlepszy macie chyba powyżej. Wcześniejsze aranżacje próbowały raczej odtworzyć oryginalnego ducha utworu na nowym instrumencie. Presnyakov poszedł w innym kierunku, całkiem innym. Kompozycji z XVII wieku nadał lekko blusowego i silnie gitarowego charakteru. To wciąż kanon Pachelbela, a jednak całkiem odmieniony.
W tym tekście nie mogło zabraknąć wersji elektrycznej. Takową popełnił także Jung Sungha, ale jest to jedynie wykonanie tej samej aranżacji, którą widzicie powyżej. Powyższy klip to nagranie w wykonaniu innego koreańskiego gitarzysty Lim Jeong-Hyuna, lepiej znanego pod pseudonimem Funtwo. To właśnie on rozpropagował aranżację znaną jako Canon Rock. Ciekawe, że ze wszystkich, to właśnie ta brzmi najbardziej pogodnie.
Napisałem rozpropagował, bo za stworzeniem tej aranżacji stoi kto inny - tajwański artysta Jerry Chang, znany jako JerryC. Swoją drogą to ciekawe, że niemiecki kompozytor najwięcej muzycznej miłości otrzymuje z drugiego krańca globu. Na zakończenie JerryC w towarzystwie japońskich gitarzystów, jeżeli zabrnęliście tak daleko, koniecznie nie przegapcie ostatniego nagrania.
Subskrybuj:
Posty (Atom)