Ponieważ jestem troszkę rozczarowany dzisiejszymi teledyskami SNSD i BESTie, i w ogóle nie jestem w najlepszym nastroju, stwierdziłem, że nie będę się przymuszał do pastwienia się nad tymi klipami i dam im dzień poleżeć. Może przez ten czas notowania dziewczyn pójdą nieco w górę? Zamiast tego dzisiaj kuchnia serwuje coś, co przyprawiło mnie dzisiaj o banana od ucha do ucha.
Yoon Jong Shin to nadworny kompozytor wytwórni Mystic89. Lim Kim, Puer Kim, Park Ji Yoon - wszystkie te utalentowane wokalistki dostają piosenki właśnie od niego. Przed przejściem do klipu warto szczególnie zapoznać się z "All Right" (>>TUTAJ<<) Lim Kim - nie tylko z brzmieniem, ale i z treścią piosenki, bo "상념" to niejako lustrzane odbicie tamtego nagrania.
Zanim przejdę do klipu, uprzedzę jeszcze, że nie jest to propozycja dla wszystkich - tu trzeba mieć troszkę dystansu. Już poprzedni klip z serii (bo Yoon Jong Shin jakiś czas temu zapoczątkował całą serię comiesięcznych solowych projektów) był... Specyficzny. Świadomie. Niepoważny. Świadomie. I trochę tandetny. Chyba też świadomie. Tutaj mamy powtórkę z rozrywki, tylko mniej jest efektu "co ja paczę", a więcej szczerego rechotu ze żłożenia obrazu, dźwięku i treści.
Nie będę się jakoś przesadnie rozpisywał o tym projekcie, bo albo kogoś takie sprawy bawią, albo pozostawiają go niewzruszonym. Sama piosenka jest oczywiście o facecie, który nie może pogodzić się z rozstaniem i którego dręczą tytułowe myśli. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<. Mnie abbsolutnie rozbroiła kombinacja elektroniki a'la lata 80-te z obrazem trzymającym poziom ówczesnych seriali sci-fi.
Z jednej strony youtube'owy obrazek, którym opatrzony jest ten teledysk, służy za haczyk, bez którego wiele osób zamknęłoby ten klip po kilku pierwszych kadrach. Z drugiej strony szkoda, że psuje on całkiem zgrabnie budowaną tajemnicę, bo sam teledysk przaez długi czas nie ujawnia nad czym pracuje zraniony mężczyzna, a że ze swoim projektem bardzo się kryje, to różne opcje pozostają otwarte.
To, co mnie zaskakuje w tym klipie, to fakt, że cały dzień do niego wracam i niezmiennie z mojej twarzy nie znika uśmiech. Oglądając go pierwszy raz, byłem przekonany, że to będzie żart dobry na raz. A jednak jest tak w pomyśle, jak i w wykonaniu coś tak niezmiernie spójnego i sympatycznego, że nie mogę się od niego oderwać.
I jeszcze tak w ramach bonusu - teledysk, który natychmiast skojarzył mi się z powyższym klipem. Kultowe Goldie Lookin' Chain i ich "Half Man, Half Machine".
Aha, explicit language warning, blah, blah, blah
piątek, 28 lutego 2014
czwartek, 27 lutego 2014
YB - Cigarette Girl
Koniec lutego miał upływać pod znakiem SNSD i 2NE1... No i poniekąd upływa, ale że tak SM Entertainment, jak i YG Entertainment prowadzą jakiś dziwny korespondencyjny pojedynek na wstrzymywanie się z emisją teledysków, muszę szukać innych bohaterów dla moich wpisów.
Wspomniane powyżej żeńskie supergrupy zawędrowały do tego wstępu nieprzypadkowo. To SNSD i 2NE1 w oczach fanów są globalnymi wizytówkami muzycznej Korei, to im wróży się wielkie kariery także na zachodniej półkuli i to ich anglojęzycznych wydawnictw fani znad Atlantyku wypatrują najbardziej. A jednak to nie dziewczyny z gilrsbandów, a prawdziwy koreański rock band szykuje się do podboju anglojęzycznych rynków.
YB albo inaczej Yoon Do Hyun Band to bodaj najpopularniejsza typowo rockowa formacja w Korei, przynajmniej jeżeli nie będziemy zagłębiali się w ichnią rockową paleontologię. Sylwetkę zespołu z grubsza przybliżyłem >>TUTAJ<< przy okazji ich zeszłorocznej piosenki "Mystery", którą swoją drogo polecam, szczególnie wielbicielom wyspiarsko brzmiącego rocka.
Koreańska formacja niedawno dostała się pod skrzydła Douga Goldsteina - menadżera, który pilotował lot Guns 'N Roses na sam top list przebojów. Teraz ma przyczynić się do sukcesu koreańskiej grupy na rynkach anglojęzycznych. Nadchodzącą kampanię w UK i USA zwiastuje anglojęzyczny singiel YB zatytułowany "Cigarette Girl".
Skoro zrobiło się tak angielsko, to zacznijmy od... Filiżanki herbaty, a potem zajmiemy się omawianiem słonia w pokoju. Angielski... Tak jakoś jest, że każda nieanglojęzyczna grupa, która odniesie sukces w swojej ojczyźnie prędzej, czy później rzuca się na projekt w narzeczu lordów i jankesów. Nawet na naszym rodzimym podwórku Coma i Rogucki szarpali się niedawno z angielskim, a litościwą zasłonę milczenia powinno spuścić się na wczesne próby Kazika Staszewskiego i Kultu.
Jedną rzeczą jest znać język, inną w nim mówić, a jeszcze wyższą szkołą jazdy jest śpiew w obcym języku. Rzecz sprowadza się do dykcji przyzwyczajonej do innych dźwięków - nie wszyscy zwracają na to uwagę, ale z fonetycznego punktu widzenia nawet takie polskie "s" i angielskie "s" to dwa podobne, ale jednak różne dźwięki. Nie będę się pastwił nad tym zagadnieniem, bo sam wokal jest bardzo dobry, ale ja wolałbym usłyszeć tę piosenkę po koreańsku.
Sama kompozycja naprawdę przypadła mi do gustu, choć nie jestem do końca przekonany co do jej marketingowego potencjału. Grupa zawarła w tym nagraniu dosyć oryginalną mieszankę brzmienia i kompozycji, bo o ile sam utwór wydaje się kompozycyjnie kojarzyć z amerykańskim hard rockiem, to różne elementy idą bardziej w kierunku innych nurtów, także tych wyspiarskich. Choćby sam przewodni riff swoim brzmieniem nie jest daleki od tego, co można usłyszeć na albumach Kasabian.. Z kolei piosenka szerzej, pomimo zbyt dużego tempa, swoim klimatem kojarzy mi się ze stoner rockiem.
Dla mnie wszystko, co napisałem w akapicie powyżej, jest komplementem - piosenka naprawdę bardzo mi się podoba. Ale mieszanie jeśli nie niszowych, to na pewno niemainstreamowych inspiracji muzycznych z dosyć mainstreamową treścią i momentami kulejącą wymową, nie jest dobrym prognostykiem przed wojowaniem zagranicy. Jeżeli mnie ta angielszczyzna potrafi zatrzeszczeć w uszach, to trudno mi przewidzieć reakcję osoby władającej angielskim od pierwszego wypowiedzianego słowa.
Samo brzmienie jest dla mnie zdecydowanie na tak, a koniec końców wokal jest naprawdę dobry, nawet jęsli wymowa trzeszcy, więc ja przymykam oko na te niedociągnięcia i na pewno znajdzie się więcej osobników podzielających moją opinię. Jednak czy to wystarczy by skusić słuchaczy odgrodzonych barierą nieufności wobec rocka egzotycznego pochodzenia, który sam w sobie nie jest dość egzotyczny, by wabić wielbicieli muzycznej egzotyki właśnie? Jak zawsze - pokaże czas, choć osobiście ściskam kciuki tak za sukces grupy, jak i jej dalszy progres, bo YB muzycznie interesuje mnie coraz bardziej.
Wspomniane powyżej żeńskie supergrupy zawędrowały do tego wstępu nieprzypadkowo. To SNSD i 2NE1 w oczach fanów są globalnymi wizytówkami muzycznej Korei, to im wróży się wielkie kariery także na zachodniej półkuli i to ich anglojęzycznych wydawnictw fani znad Atlantyku wypatrują najbardziej. A jednak to nie dziewczyny z gilrsbandów, a prawdziwy koreański rock band szykuje się do podboju anglojęzycznych rynków.
YB albo inaczej Yoon Do Hyun Band to bodaj najpopularniejsza typowo rockowa formacja w Korei, przynajmniej jeżeli nie będziemy zagłębiali się w ichnią rockową paleontologię. Sylwetkę zespołu z grubsza przybliżyłem >>TUTAJ<< przy okazji ich zeszłorocznej piosenki "Mystery", którą swoją drogo polecam, szczególnie wielbicielom wyspiarsko brzmiącego rocka.
Koreańska formacja niedawno dostała się pod skrzydła Douga Goldsteina - menadżera, który pilotował lot Guns 'N Roses na sam top list przebojów. Teraz ma przyczynić się do sukcesu koreańskiej grupy na rynkach anglojęzycznych. Nadchodzącą kampanię w UK i USA zwiastuje anglojęzyczny singiel YB zatytułowany "Cigarette Girl".
Skoro zrobiło się tak angielsko, to zacznijmy od... Filiżanki herbaty, a potem zajmiemy się omawianiem słonia w pokoju. Angielski... Tak jakoś jest, że każda nieanglojęzyczna grupa, która odniesie sukces w swojej ojczyźnie prędzej, czy później rzuca się na projekt w narzeczu lordów i jankesów. Nawet na naszym rodzimym podwórku Coma i Rogucki szarpali się niedawno z angielskim, a litościwą zasłonę milczenia powinno spuścić się na wczesne próby Kazika Staszewskiego i Kultu.
Jedną rzeczą jest znać język, inną w nim mówić, a jeszcze wyższą szkołą jazdy jest śpiew w obcym języku. Rzecz sprowadza się do dykcji przyzwyczajonej do innych dźwięków - nie wszyscy zwracają na to uwagę, ale z fonetycznego punktu widzenia nawet takie polskie "s" i angielskie "s" to dwa podobne, ale jednak różne dźwięki. Nie będę się pastwił nad tym zagadnieniem, bo sam wokal jest bardzo dobry, ale ja wolałbym usłyszeć tę piosenkę po koreańsku.
Sama kompozycja naprawdę przypadła mi do gustu, choć nie jestem do końca przekonany co do jej marketingowego potencjału. Grupa zawarła w tym nagraniu dosyć oryginalną mieszankę brzmienia i kompozycji, bo o ile sam utwór wydaje się kompozycyjnie kojarzyć z amerykańskim hard rockiem, to różne elementy idą bardziej w kierunku innych nurtów, także tych wyspiarskich. Choćby sam przewodni riff swoim brzmieniem nie jest daleki od tego, co można usłyszeć na albumach Kasabian.. Z kolei piosenka szerzej, pomimo zbyt dużego tempa, swoim klimatem kojarzy mi się ze stoner rockiem.
Dla mnie wszystko, co napisałem w akapicie powyżej, jest komplementem - piosenka naprawdę bardzo mi się podoba. Ale mieszanie jeśli nie niszowych, to na pewno niemainstreamowych inspiracji muzycznych z dosyć mainstreamową treścią i momentami kulejącą wymową, nie jest dobrym prognostykiem przed wojowaniem zagranicy. Jeżeli mnie ta angielszczyzna potrafi zatrzeszczeć w uszach, to trudno mi przewidzieć reakcję osoby władającej angielskim od pierwszego wypowiedzianego słowa.
Samo brzmienie jest dla mnie zdecydowanie na tak, a koniec końców wokal jest naprawdę dobry, nawet jęsli wymowa trzeszcy, więc ja przymykam oko na te niedociągnięcia i na pewno znajdzie się więcej osobników podzielających moją opinię. Jednak czy to wystarczy by skusić słuchaczy odgrodzonych barierą nieufności wobec rocka egzotycznego pochodzenia, który sam w sobie nie jest dość egzotyczny, by wabić wielbicieli muzycznej egzotyki właśnie? Jak zawsze - pokaże czas, choć osobiście ściskam kciuki tak za sukces grupy, jak i jej dalszy progres, bo YB muzycznie interesuje mnie coraz bardziej.
czwartek, 20 lutego 2014
Park Ji Yoon - Beep + Inner Space
W ostatnich dniach jakoś nie chciało mi się sięgać po kpopowe nowości. Nie dość, że większość premier to wydawnictwa od wykonawców, którzy nieszczególnie mnie interesują, to jeszcze gdzieś pod skórą czuję już napięcie związane z premierami, które czekają nas na przełomie lutego i marca - SNSD, 2NE1 i Orange Caramel. Na tak spreparowanym tle, trudno zabłysnąć. A jednak, udało się wokalistce, po kktórej się tego nie spodziewałem.
Ponieważ, tytuł zdradza o kim i o czym będzie wpis, nie będę owijał w bawełnę. Park Ji Yoon taka jaką ja znam, czyli z ostatniego okresu - dotąd mnie nie przekonywała, przynajmniej jako wokalistka. Zeszłoroczny kawałek "Mr Lee", pomimo wzbudzonego powszechnie zachwytu, mnie raczej nużył. Niedawno wokalistka powróciła z pre-releasowym "Inner Space" i znów pudło jeżeli idzie o moje upodobania, znów piosenka wydawała mi się nudna.
Do "Inner Space" jeszcze wrócę, bo kilka słów na temat tej piosenki mimo wszystko chciałem napisać, jednak sądząc po sobie, nie uważam by słuszne było serwowanie jej przed daniem głównym. "Beep", bo taki tytuł nosi wypuszczony kilka dni temu właściwy singiel wokalistki, z początku został przeze mnie całkowicie świadomie olany m.in. ze względu na rozczarowujące "Inner Space". Dzisiaj moje olewactwo zostało wreszcie przezwyciężone przez ciekawość i bardzo jestem z tego powodu zadowolony.
Proszę nie regulować odbiorników, ten teledysk naprawdę tak wygląda. Kawał świetnej roboty, choć po pierwszym oszołomieniu, przy kolejnych odtworzeniach widać jak na dłoni, które fragmenty zapożyczono z archiwum, a które dokręcono przemielono przez filtry (pomijając fakt, że w trakcie teledysku, filtry są celowo stopniowo usuwane, aby tę różnicę uwypuklić). Jednak pierwsze wrażenie klip robi piorunujące - świetna, pomysłowa zabawa konwencją do tego opatrzona bardzo profesjonalnym wykonaniem.
Dla koreańskich odbiorców dodatkowym smaczkiem jest obecność całej plejady gwiazd tamtejszego show-biznesu. Muzycy, komicy, prezenterzy - nazwiska pojawiają się oczywiście w końcowych napisach, więc nie chce mi się ich tutaj wypisywać. Jeżeli potrzebujecie pomocy w identyfikacji poszczególnych osób, to na kanale wytwórni (ten sam na którym umieszcone jest powyższe video) znajdziecie solowe teasery z postaciami pojawiającymi się w teledysku (bodaj 7 filmików).
Sam klip nawiązuje estetycznie do lat 70-tych i szału disco. Afro, dzwony, czarne okulary i obciachowe wąsy - wszystko zostało odhaczone na liście zadań. Niby ani od strony koncepcji, ani od strony technicznej nie jest to teledyskowy Mount Everest, a jednak całość jest po prostu dopracowana oraz spójna i właśnie przez to wydaje się sympatyczna i tak przyjemnie się ją ogląda.
Co do piosenki, to z jednej strony ukłonów w kierunku disco znów mamy dostatek. Przede wszystkim linia bassu to typowe disco, ale także główna linia melodyczna, czyli to co śpiewa Park Ji Yoon jest pod wieloma względami podobne do dawnych kanonów gatunku. Chodzi o samą melodię, ale także o pewne maniery i sam sposób śpiewania.
A jednak jeden element tego nagrania w moich uszach odstaje od przyjętej stylizacji - jest to klawiszowa sekwencja, którą wita nas piosenka. Moim zdaniem to bardzo udany zabieg - gdyby cała piosenka była wiernym odtworzeniem standardów disco, mogłaby się okazać niestrawna dla dzisiejszego odbiorcy. A tak, te klawisze nadają piosence trochę bardziej dzisiejszego i bardziej stylowego brzmienia.
Niestety jeżeli idzie o styl, to noty idą w dół za "engrish". Wbrew pozorom era disco doczekała się wielu fajnych tekstów piosenek - szukających tematów i inspiracji w nietypowych dla popu miejscach. "Beep" w jakiś sposób próbuje do tego nawiązać, część tych jednowyrazowych, powtarzanych wstawek jest nawet nieźle wkomponowana w tekst, ale potem zdarzają się zupełnie niewytłumaczalne zbitki przypadkowych wyrazów jak "baby oh my love". Angielskie tłumaczenie (chociaż nie rewelacyjne) znajdziecie >>TUTAJ<<.
Co do "Inner Space", to mój problem dotyczy przede wszystkim zwrotek, które są ze wszech miar nijakie. łączą się tam motywy elektroniczne i instrumentalne, które razem nieszczególnie pracują na stworzenie jakiejkolwiek atmosfery, co najwyżej atmosfery pustki. Może nawet w to właśnie mierzono, bo piosenkarka zwierza się tutaj ze swoich sekretów nie na plotach przy kawie, a wpuszcając słuchacza do swojej osobistej, wewnętrznej przestrzeni. Sęk w tym, że ja nie kupuję takich wydumanych tłumaczeń jeżeli idzie o muzykę. Nawet jeżeli stoi za tym jakaś myśl, to piosenka przede wszystkim musi brzmieć.
Przy czym nie jest tak, że cały kawałek spisuję na straty. Bardzo podobają mi się refreny, które są nastrojowe, ciekawe i wpadają w ucho. Niestety rodzielające je dźwiękowe pustkowia zwrotek niweczą cały trud w nie włożony. Niezły, bo nie sztampowy, jest tekst piosenki. Klip ma napisy, ale lepsząwersję tłumaczenia znajdziecie >>TUTAJ<<. Nad teledyskiem nie będę się rozwodził, bo to jeden z tych klipó który jest bo jest. Nie ma w nim nic złego, jest ładnie wykonany, ale zwróci uwagę raczej wyłącznie fanów.
Powrót Park Ji Yoon to nieoczekiwany rozbłysk na kpopowej scenie, która wstrzymała oddech w oczekiwaniu na gwiazdy pierwszego formatu. O ile pre-release'owe "Inner Space" jest skierowane przede wszystkim do fanów wokalistki, o tyle "Beep" ma wszelkie predyspozycje by stać się prawdziwym hitem. Nie chodzi już nawet o przesympatyczny teledysk wypchanym znanymi twarzami, sama piosenka jest bardzo dobra muzycznie, przyjemnie melodyjna, przy tym chwytliwa jak diabli i świetnie wystylizowana. Jestem ciekaw jak Park Ji Yoon poradzi sobie na listach przebojów, bo do wielkich premier jeszcze moment, a trzeba też pamiętać, że jej nazwisko to też marka sama w sobie.
Ponieważ, tytuł zdradza o kim i o czym będzie wpis, nie będę owijał w bawełnę. Park Ji Yoon taka jaką ja znam, czyli z ostatniego okresu - dotąd mnie nie przekonywała, przynajmniej jako wokalistka. Zeszłoroczny kawałek "Mr Lee", pomimo wzbudzonego powszechnie zachwytu, mnie raczej nużył. Niedawno wokalistka powróciła z pre-releasowym "Inner Space" i znów pudło jeżeli idzie o moje upodobania, znów piosenka wydawała mi się nudna.
Do "Inner Space" jeszcze wrócę, bo kilka słów na temat tej piosenki mimo wszystko chciałem napisać, jednak sądząc po sobie, nie uważam by słuszne było serwowanie jej przed daniem głównym. "Beep", bo taki tytuł nosi wypuszczony kilka dni temu właściwy singiel wokalistki, z początku został przeze mnie całkowicie świadomie olany m.in. ze względu na rozczarowujące "Inner Space". Dzisiaj moje olewactwo zostało wreszcie przezwyciężone przez ciekawość i bardzo jestem z tego powodu zadowolony.
Proszę nie regulować odbiorników, ten teledysk naprawdę tak wygląda. Kawał świetnej roboty, choć po pierwszym oszołomieniu, przy kolejnych odtworzeniach widać jak na dłoni, które fragmenty zapożyczono z archiwum, a które dokręcono przemielono przez filtry (pomijając fakt, że w trakcie teledysku, filtry są celowo stopniowo usuwane, aby tę różnicę uwypuklić). Jednak pierwsze wrażenie klip robi piorunujące - świetna, pomysłowa zabawa konwencją do tego opatrzona bardzo profesjonalnym wykonaniem.
Dla koreańskich odbiorców dodatkowym smaczkiem jest obecność całej plejady gwiazd tamtejszego show-biznesu. Muzycy, komicy, prezenterzy - nazwiska pojawiają się oczywiście w końcowych napisach, więc nie chce mi się ich tutaj wypisywać. Jeżeli potrzebujecie pomocy w identyfikacji poszczególnych osób, to na kanale wytwórni (ten sam na którym umieszcone jest powyższe video) znajdziecie solowe teasery z postaciami pojawiającymi się w teledysku (bodaj 7 filmików).
Sam klip nawiązuje estetycznie do lat 70-tych i szału disco. Afro, dzwony, czarne okulary i obciachowe wąsy - wszystko zostało odhaczone na liście zadań. Niby ani od strony koncepcji, ani od strony technicznej nie jest to teledyskowy Mount Everest, a jednak całość jest po prostu dopracowana oraz spójna i właśnie przez to wydaje się sympatyczna i tak przyjemnie się ją ogląda.
Co do piosenki, to z jednej strony ukłonów w kierunku disco znów mamy dostatek. Przede wszystkim linia bassu to typowe disco, ale także główna linia melodyczna, czyli to co śpiewa Park Ji Yoon jest pod wieloma względami podobne do dawnych kanonów gatunku. Chodzi o samą melodię, ale także o pewne maniery i sam sposób śpiewania.
A jednak jeden element tego nagrania w moich uszach odstaje od przyjętej stylizacji - jest to klawiszowa sekwencja, którą wita nas piosenka. Moim zdaniem to bardzo udany zabieg - gdyby cała piosenka była wiernym odtworzeniem standardów disco, mogłaby się okazać niestrawna dla dzisiejszego odbiorcy. A tak, te klawisze nadają piosence trochę bardziej dzisiejszego i bardziej stylowego brzmienia.
Niestety jeżeli idzie o styl, to noty idą w dół za "engrish". Wbrew pozorom era disco doczekała się wielu fajnych tekstów piosenek - szukających tematów i inspiracji w nietypowych dla popu miejscach. "Beep" w jakiś sposób próbuje do tego nawiązać, część tych jednowyrazowych, powtarzanych wstawek jest nawet nieźle wkomponowana w tekst, ale potem zdarzają się zupełnie niewytłumaczalne zbitki przypadkowych wyrazów jak "baby oh my love". Angielskie tłumaczenie (chociaż nie rewelacyjne) znajdziecie >>TUTAJ<<.
Co do "Inner Space", to mój problem dotyczy przede wszystkim zwrotek, które są ze wszech miar nijakie. łączą się tam motywy elektroniczne i instrumentalne, które razem nieszczególnie pracują na stworzenie jakiejkolwiek atmosfery, co najwyżej atmosfery pustki. Może nawet w to właśnie mierzono, bo piosenkarka zwierza się tutaj ze swoich sekretów nie na plotach przy kawie, a wpuszcając słuchacza do swojej osobistej, wewnętrznej przestrzeni. Sęk w tym, że ja nie kupuję takich wydumanych tłumaczeń jeżeli idzie o muzykę. Nawet jeżeli stoi za tym jakaś myśl, to piosenka przede wszystkim musi brzmieć.
Przy czym nie jest tak, że cały kawałek spisuję na straty. Bardzo podobają mi się refreny, które są nastrojowe, ciekawe i wpadają w ucho. Niestety rodzielające je dźwiękowe pustkowia zwrotek niweczą cały trud w nie włożony. Niezły, bo nie sztampowy, jest tekst piosenki. Klip ma napisy, ale lepsząwersję tłumaczenia znajdziecie >>TUTAJ<<. Nad teledyskiem nie będę się rozwodził, bo to jeden z tych klipó który jest bo jest. Nie ma w nim nic złego, jest ładnie wykonany, ale zwróci uwagę raczej wyłącznie fanów.
Powrót Park Ji Yoon to nieoczekiwany rozbłysk na kpopowej scenie, która wstrzymała oddech w oczekiwaniu na gwiazdy pierwszego formatu. O ile pre-release'owe "Inner Space" jest skierowane przede wszystkim do fanów wokalistki, o tyle "Beep" ma wszelkie predyspozycje by stać się prawdziwym hitem. Nie chodzi już nawet o przesympatyczny teledysk wypchanym znanymi twarzami, sama piosenka jest bardzo dobra muzycznie, przyjemnie melodyjna, przy tym chwytliwa jak diabli i świetnie wystylizowana. Jestem ciekaw jak Park Ji Yoon poradzi sobie na listach przebojów, bo do wielkich premier jeszcze moment, a trzeba też pamiętać, że jej nazwisko to też marka sama w sobie.
niedziela, 16 lutego 2014
Sunmi - Full Moon (feat. Lena)
Choć dotychczasowy dorobek Sunmi nie jest szczególnie pokaźny objętościowo, to jej dzisiejszy powrót jest jedną z najbardziej wyczekiwanych premier nie tego miesiąca, a chyba całego półrocza. Nie będę ukrywał, że - nie tylko moje - oczekiwania wobec tej piosenki są wysokie. Jednak nie może być inaczej, skoro zeszłoroczny solowy debiut wokalistki z piosenką "24 Hours" był aż tak przebojowy.
"24 Hours" (>>TUTAJ<<) to niemal książkowy przykład hitu - piosenka, która wdziera się nie tylko w umysł, ale i w ciało, wymuszając choćby wystukiwanie rytmu i uniemożliwiając odklejenie się od nagrania. A że przebojowej piosence towarzyszyła jedna z najlepszych choreografii zeszłego roku i bezkompromisowy, ale dojrzały i zrobiony ze smakiem teledysk, to "24 hours" stało się jednym ze znaków rozpoznawczych roku 2013 w kpopie.
Czy "Full Moon" powtórzy ten sukces?
Troszkę obawiałem się tego wampirycznego konceptu, który ujawniono już w teaserze teledysku (pokazano wtedy całą czołówkę klipu). To jeden z tych konceptów, który wydaje się prosty, ale bardzo łatwo popaść z nim w miałkość, nijakość i sztampę, co gorsza bardzo łatwo też o niekonsekwencje, które z łatwością mogą zniszczyć teledysk.
Z początku nie byłem przekonany ani do piosenki ani do teledysku. W uszy gryzła mnie ta gadana introdukcja, która pasuje do całości jak pięść do nosa, w oczy uderzył mnie dość pusty plan z zimwym placem zabaw, który podsycił moje obawy co do konceptu. Na szczęście były to bodaj ostatnie zastrzeżenia jakie wzbudził we mnie ten projekt, bo dalej jest tylko lepiej i lepiej.
Zacznę może od piosenki. Czy jest dobra? Tak, zdecydowanie. Czy jest tak przebojowa jak "24 Hours"? Nie, ale wiele jej nie brakuje. Trzeba wziąć pod uwagę, że zeszłoroczny kawałek wokalistki był znacznie żywszy, tu mamy do czynienia z quasi-balladą więc bezpośrednie porównanie nigdy nie będzie do końca miarodajne.
Klip zaczyna się od reklamy nietypowego duetu producenckiego i warto chyba pochylić się nad tą kwestią. JYP to już człowiek-instytucja w branży - nie tylko jako wykonawca, ale ostatnio przede wszystkim jako kompozytor. Jednak ta piosenka brzmi raczej jakby trzon ułożył inny potentat tego rynku - Brave Brothers (nota bene - w tym roku świętuje dziesięciolecie twórczości) - a JYP bardziej zajął się wykończeniem tego projektu. Skąd taka teoria co do podziału ról?
Porównajcie sobie ten kawałek z zeszłorocznymi "Gone Not Around Any Longer" (>>TUTAJ<<) Sistar19 czy nawet "First Love" (>>TUTAJ<<) After School. Brzmienie "Full Moon" nie ma takiej mocy, aż tak potężnego beatu, czy tak wyraźnie budowanego napięcia, ale sam fundament kompozycji wydaje się bliźniaczo podobny. To, co zbudowano wyżej jest już inne choćby dlatego, że postawiono na bardziej subtelne, lekko jazzujące brzmienie z którego z kolei słynie JYP.
Tak czy inaczej po piosence wyraźnie słychać, że maczali w niej palce obaj panowie - a że generalnie lubię ich twórczość, to i tym razem piosenka wpasowuje się w mój gust. Z początku troszkę rozczarował mnie bardzo miękki wokal Sunmi, ale po kilku(dziesięciu) przesłuchaniach muszę przyznać, że bardzo pasuje do piosenki, w dodatku jest pozytywnie kontrapunktowany przez dobrze zrobioną wyrazistą sekwencję rapu.
Przy czym ta uwaga o kilkudziesięciu przesłuchaniach nie wzięła się z tego, że żeby docenić nagranie potrzebowałem aż tylu podejść. Wręcz przeciwnie. Chodzi raczej o to, że pisanie tego tekstu okazuje się niezwykle trudne, bo ilekroć wracam do teledysku, to trudno mi poprzestać na jednym odtworzeniu.
Co do samego obrazu, to nie będę ukrywał, że wbrew obawom bardzo przypadł mi do gustu. Tak, możliwe, że można było z tego pomysłu wycisnąć jeszcze więcej, ale i tak jestem bardzo zadowolony. Normalnie może narzekałbym na przesadnie sugestywną choreografię - ale w tym wypadku jest tak jak powinno być. Wampiry i całe to magiczne tałatajstwo - lamie, południce, gumiho - zawsze żerowało na męskim popędzie seksualnym i cała ta seksualność, którą dziś postrzegamy jako otoczkę czy pewne ujęcie motywu, tak naprawdę leży u samego jego sedna.
Jest to też pewien element budowania wizerunku, bo nie ukrywajmy, że przy okazji "24 Hours" wokalistka także poczynała sobie całkiem śmiało tak na scenie, jak i przed kamerą. Osobiście uważam, że nic w tym złego, bo nikt nie posunął się tu za daleko, a kpop potrzebuje też trochę śmiałej bezpśredniości ujętej w zgrabne opakowanie - co innego kiedy girlsband raz udaje niewinne dziewczynki, a innym razem próbuje rozbić kamerę tyłkiem, co innego kiedy solistka trzyma się seksownego, ale nie grubiańskiego wizerunku.
Swoją drogą ciekawa jest metamorfoza samej wokalistki, która w "24 Hours" wyglądała znacznie subtelniej, nawet nieco dziewczęco, podczas, gdy w "Full Moon" jest znacznie bardziej kobieca. Niby ta sama twarz, ale makijąż sprawia, że wydaje mi się, że patrzę na dwie różne osoby.
Wracając do teledysku to bardzo podoba mi się szeroko pojęty koncept wizualny, który przypomina mi trochę burtonowego "Sweeney Todda" - podobny klimat nieco baśniowych, przerysowanych dekoracji, które z jednej strony są niezwykle bogate w detale i trzymają bardzo wysoki poziom wykonania ale naraz mają w sobie coś teatralnego i nawet nie próbują imitować rzeczywistości.
Ważne dla klipu są także wszystkie te detale produkcyjne, które bardzo wzbogacają obraz. Tyczy się to przede wszystkim montażu i postprodukcji. W oczy rzucają się szalenie efektowne wejścia tancerek i sekwencja z magicznie przemieszcającą się raperką, ale jest też sporo innych, mniejszych smaczków, które dodają całości klimatu, jak choćby zamek na wzgórzu, który w niektórych scenach przewija się w tle, czy nietoperze przelatujące na tle księżyca.
"Full Moon" to zdecydowanie kompletny kpopowy pakiet - wszystko czego można się spodziewać po topowym projekcie. Bardzo dobra piosenka godząca przebojowość z solidnym poziomem muzyki, efektowny, zapadający w pamięć teledysk i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują także na kolejny ciekawy układ taneczny, co po mału staje się znakiem rozpoznawczym wokalistki. Choć wciąż wolę "24 Hours", to "Full Moon" jest godnym następcą tamtego przeboju i myślę, że i tym razem Sunmi wdrapie się na szczyty list przebojów. Tym bardziej, że czarne chmury zawisły nad teledyskiem SNSD (utracono część materiału video i niewykluczone, że konieczne będzie ponowne kręcenie) i bardzo możliwe jest przesunięcie daty premiery.
"24 Hours" (>>TUTAJ<<) to niemal książkowy przykład hitu - piosenka, która wdziera się nie tylko w umysł, ale i w ciało, wymuszając choćby wystukiwanie rytmu i uniemożliwiając odklejenie się od nagrania. A że przebojowej piosence towarzyszyła jedna z najlepszych choreografii zeszłego roku i bezkompromisowy, ale dojrzały i zrobiony ze smakiem teledysk, to "24 hours" stało się jednym ze znaków rozpoznawczych roku 2013 w kpopie.
Czy "Full Moon" powtórzy ten sukces?
Troszkę obawiałem się tego wampirycznego konceptu, który ujawniono już w teaserze teledysku (pokazano wtedy całą czołówkę klipu). To jeden z tych konceptów, który wydaje się prosty, ale bardzo łatwo popaść z nim w miałkość, nijakość i sztampę, co gorsza bardzo łatwo też o niekonsekwencje, które z łatwością mogą zniszczyć teledysk.
Z początku nie byłem przekonany ani do piosenki ani do teledysku. W uszy gryzła mnie ta gadana introdukcja, która pasuje do całości jak pięść do nosa, w oczy uderzył mnie dość pusty plan z zimwym placem zabaw, który podsycił moje obawy co do konceptu. Na szczęście były to bodaj ostatnie zastrzeżenia jakie wzbudził we mnie ten projekt, bo dalej jest tylko lepiej i lepiej.
Zacznę może od piosenki. Czy jest dobra? Tak, zdecydowanie. Czy jest tak przebojowa jak "24 Hours"? Nie, ale wiele jej nie brakuje. Trzeba wziąć pod uwagę, że zeszłoroczny kawałek wokalistki był znacznie żywszy, tu mamy do czynienia z quasi-balladą więc bezpośrednie porównanie nigdy nie będzie do końca miarodajne.
Klip zaczyna się od reklamy nietypowego duetu producenckiego i warto chyba pochylić się nad tą kwestią. JYP to już człowiek-instytucja w branży - nie tylko jako wykonawca, ale ostatnio przede wszystkim jako kompozytor. Jednak ta piosenka brzmi raczej jakby trzon ułożył inny potentat tego rynku - Brave Brothers (nota bene - w tym roku świętuje dziesięciolecie twórczości) - a JYP bardziej zajął się wykończeniem tego projektu. Skąd taka teoria co do podziału ról?
Porównajcie sobie ten kawałek z zeszłorocznymi "Gone Not Around Any Longer" (>>TUTAJ<<) Sistar19 czy nawet "First Love" (>>TUTAJ<<) After School. Brzmienie "Full Moon" nie ma takiej mocy, aż tak potężnego beatu, czy tak wyraźnie budowanego napięcia, ale sam fundament kompozycji wydaje się bliźniaczo podobny. To, co zbudowano wyżej jest już inne choćby dlatego, że postawiono na bardziej subtelne, lekko jazzujące brzmienie z którego z kolei słynie JYP.
Tak czy inaczej po piosence wyraźnie słychać, że maczali w niej palce obaj panowie - a że generalnie lubię ich twórczość, to i tym razem piosenka wpasowuje się w mój gust. Z początku troszkę rozczarował mnie bardzo miękki wokal Sunmi, ale po kilku(dziesięciu) przesłuchaniach muszę przyznać, że bardzo pasuje do piosenki, w dodatku jest pozytywnie kontrapunktowany przez dobrze zrobioną wyrazistą sekwencję rapu.
Przy czym ta uwaga o kilkudziesięciu przesłuchaniach nie wzięła się z tego, że żeby docenić nagranie potrzebowałem aż tylu podejść. Wręcz przeciwnie. Chodzi raczej o to, że pisanie tego tekstu okazuje się niezwykle trudne, bo ilekroć wracam do teledysku, to trudno mi poprzestać na jednym odtworzeniu.
Co do samego obrazu, to nie będę ukrywał, że wbrew obawom bardzo przypadł mi do gustu. Tak, możliwe, że można było z tego pomysłu wycisnąć jeszcze więcej, ale i tak jestem bardzo zadowolony. Normalnie może narzekałbym na przesadnie sugestywną choreografię - ale w tym wypadku jest tak jak powinno być. Wampiry i całe to magiczne tałatajstwo - lamie, południce, gumiho - zawsze żerowało na męskim popędzie seksualnym i cała ta seksualność, którą dziś postrzegamy jako otoczkę czy pewne ujęcie motywu, tak naprawdę leży u samego jego sedna.
Jest to też pewien element budowania wizerunku, bo nie ukrywajmy, że przy okazji "24 Hours" wokalistka także poczynała sobie całkiem śmiało tak na scenie, jak i przed kamerą. Osobiście uważam, że nic w tym złego, bo nikt nie posunął się tu za daleko, a kpop potrzebuje też trochę śmiałej bezpśredniości ujętej w zgrabne opakowanie - co innego kiedy girlsband raz udaje niewinne dziewczynki, a innym razem próbuje rozbić kamerę tyłkiem, co innego kiedy solistka trzyma się seksownego, ale nie grubiańskiego wizerunku.
Swoją drogą ciekawa jest metamorfoza samej wokalistki, która w "24 Hours" wyglądała znacznie subtelniej, nawet nieco dziewczęco, podczas, gdy w "Full Moon" jest znacznie bardziej kobieca. Niby ta sama twarz, ale makijąż sprawia, że wydaje mi się, że patrzę na dwie różne osoby.
Wracając do teledysku to bardzo podoba mi się szeroko pojęty koncept wizualny, który przypomina mi trochę burtonowego "Sweeney Todda" - podobny klimat nieco baśniowych, przerysowanych dekoracji, które z jednej strony są niezwykle bogate w detale i trzymają bardzo wysoki poziom wykonania ale naraz mają w sobie coś teatralnego i nawet nie próbują imitować rzeczywistości.
Ważne dla klipu są także wszystkie te detale produkcyjne, które bardzo wzbogacają obraz. Tyczy się to przede wszystkim montażu i postprodukcji. W oczy rzucają się szalenie efektowne wejścia tancerek i sekwencja z magicznie przemieszcającą się raperką, ale jest też sporo innych, mniejszych smaczków, które dodają całości klimatu, jak choćby zamek na wzgórzu, który w niektórych scenach przewija się w tle, czy nietoperze przelatujące na tle księżyca.
"Full Moon" to zdecydowanie kompletny kpopowy pakiet - wszystko czego można się spodziewać po topowym projekcie. Bardzo dobra piosenka godząca przebojowość z solidnym poziomem muzyki, efektowny, zapadający w pamięć teledysk i wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują także na kolejny ciekawy układ taneczny, co po mału staje się znakiem rozpoznawczym wokalistki. Choć wciąż wolę "24 Hours", to "Full Moon" jest godnym następcą tamtego przeboju i myślę, że i tym razem Sunmi wdrapie się na szczyty list przebojów. Tym bardziej, że czarne chmury zawisły nad teledyskiem SNSD (utracono część materiału video i niewykluczone, że konieczne będzie ponowne kręcenie) i bardzo możliwe jest przesunięcie daty premiery.
sobota, 15 lutego 2014
Various Artists - Let It Go (Frozen OST)
Prawdopodobnie wiecie, że niedawno Disney wypuścił nową hitową animację zatytułowaną "Frozen". W wypadku tej wytwórni filmowej jest to równoznaczne także z wypuszczeniem przynajmniej jednej hitowej piosenki. Tym utworem w wypadku "Frozen" jest "Let It Go" i... Przyznam, że nie jestem fanem amerykańskich wersji tego utworu. Jednak Korea najwyraźniej zakochała się w tej piosence, więc ostatnie tygodnie przyniosły prawdziwy wysyp coverów w wykonaniu najlepszych głosów koreańskiej sceny. Kilka wersji jest naprawdę ciekawych, kilka bije na głowę oryginał, już na wstępie odsyłam Was do wersji męskiej w wykonaniu Hana Dongguena, która znajdzie się gdzieś pod koniec tego wpisu.
Nie wiem, czy jestem właściwą osobą, by opowiadać o czym jest ten film, bo sam nie wybrałem się do kina - co prawdopodobnie jest błędem, disneyowska produkcja zbiewra świetne recenzje - jednak wypadałoby wstawić tu nieco kontekstu. Jedną z bohaterek filmu jest Elsa, córka królewskiej pary, która ma nietypowy dar, bardziej pasujący do komiksu Marvela niż filmu Disneya - włada śniegiem i lodem. Nie będę zagłębiał się w detale fabuły, ale kluczowy jest tutaj strach przed tymi mocami - jej otoczenie krzywo patrzy na jej dar, traktuje go czy to z obawą, czy to jako powód do wstydu...
Nastoletnia dziewczyna odkrywa w sobie magiczne moce, przez co ma problemy w kontaktach z otoczeniem... To nie jest nowy motyw, w literaturzejest popularny od dekad, a istnieje prawdopodobnie od stuleci i zawsze był czymś w rodzaju metafory na kobiece dojrzewanie -"Carrie" Kinga, "Kwestia ceny" Sapkowskiego. Tak czy inaczej "Let It Go" jest piosenką, która towarzyszy przemianie Elsy, która decyduje się odrzucić jarzmo społeczne i poddać się swojej magii zostając królową lodu.
No to tło z grubsza wyjaśniłem, pora zająć się piosenkami. Zacznę od filmowego oryginału w wykonaniu Idiny Menzel - piosenkarki i aktorki, powiązanej głównie z Broadwayem.
Nie ulega wątpliwości, że Idina Menzel wie jak zaśpiewać taką piosenkę i trudno do czegokolwiek w jej wykonaniu się przyczepić. A jednak ja nie przepadam za tą wersją z dwóch względów. Po pierwsze mam wrażenie, że w wielu momentach głos został całkiem niepotrzebnie zwielokrotniony czy w inny sposób obrobiony. Możliwe, że to świadomy zabieg wytwórni, który w jakiś sposób podkreślić magiczny charkter sceny itd., ale ja tego nie kupuję i mnie to po prostu razi.
Druga kwestia to sam dobór wokalistki. Tak, pani Menzel świetnie śpiewa, jest doświadczona, ale jest już dojrzałą kobietą. O ile finał piosenki w jej wykonaniu brzmi świetnie i bardzo przekonywująco, to początek, śpiewany jeszcze jako dziewczyna, a nie kobieta - ten fragment mnie nie przekonuje. Nie dlatego, że jest źle zaśpiewany, a dlatego, że sam głos piosenkarki - jego barwa - nie odpowiada moim oczekiwaniom.
Koreańscy wykonawcy w większości na warsztat biorą właśnie powyższą, filmową wersję tego utworu, ale istnieje także wersja popowa w wykonaniu Demi Lovato. Tu otwarcie przyznaję, że tej wersji po prostu nie lubię i zamieszczam ją bardziej dla zachowania pełnego obrazu, bo gdyby miała decydować osobista ocena, to tej wersji by tutaj nie było.
Może winny jest wizerunek pani śpiewającej ten kawałek, ale dla mnie jest to wersja - przepraszam, jeżeli komuś się podoba i proszę nie brać tego do siebie - kmiocka. Mnóstwo tu pretensjonalnych ozdobników, wrzuconych bez wyczucia, natomiast samo mięso kompozycji zostaje wykonane słabiutko z szczególnie rozczarowującymi refrenami, którym wyraźnie brakuje mocy i którym nie pomagają nawet postprodukcyjne zabiegi mistrzów konsolety. Fuj.
Popowe "Let It Go" ma swoją oficjalną koreańską wersję, śpiewaną przez samą Hyorin.
I choć znów mamy natłok ozdobników, to tym razem jest to moja bodaj ulubiona wersja tej piosenki, bo wszystko czemuś służy, jest wkomponowane i podporządkowane muzyce, a nie wrzucone, żeby pokazać - Hej, umiem tak zrobić z głosem. W wykonaniu Hyorin po prostu słychać emocje, słychać energię, słychać radość, a o to chodzi w tej piosence. Poza tym to jak Hyorin kończy tytułową frazę jest nieziemskie, chociaż obawiam się, że przekreśla ją jako królową lodu - wszystko by tym głosem stopiła.
Jakoś tak się utarło, że jak Hyorin wykona jakiś cover, to za moment musi go także wykonać Ailee i na odwrót. W tym wypadku niestety mam trochę zastrzeżeń. Główny tyczy się aranżacji i sposobu wykonania piosenki. Ailee postanowiła zaśpiewać "Let It Go" po swojemu i normalnie pochwalam tego typu decyzje, sęk w tym, że ta piosenka jest bardzo specyficzna, typowo musicalowa i nie nadaje się do takiej przeróbki. Piosenkarce nie udało się sprzedać swoich muzycznych klimatów, ale nie oddała także nastroju oryginału. W efekcie sprzeczność aż kłuje po uszach, a że ku mojemu zdziwieniu Ailee raz czy dwa razy się sypnęła, to jestem trochę rozczarowany tym wykonaniem.
Odnotuję jeszcze, że Ailee urodziła się i dorastała w USA, stąd jej świetny angielski, natomiast kolejne wykonania będą zawierały mniej lub więcej "engrish" - odnotowuję to tutaj, zbiorczo, bo nie ma sensu żebym powtarzał się w każdym kolejnym akapicie.
Następna na rozkładzie jest Kim Bohyung czyli najlepszy(?) głos niezwykle utalentowanej wokalnie formacji Spica. Bohyung także zaśpieała ten kawałek nieco po swojemu, nie szczędząc swojej charakterystycznej barwy i mocy, ale w jej wypadku ten patent się sprawdził, bo sama ranżacja pozostaje wierna oryginałowi, a choć sam głos wokalistki nie jest typowo musicalowy, to sprawdza się w tej konwencji, jednocześnie dodając nieco kolorytu. Jedyne czego mógłbym się tutaj przyczepić, to tego samego, co w wykonaniu Idiny Menzel- całą piosenkę śpiewa kobieta, nie ma tej transformacji. Co i tak nie przeszkadza mi słuchać tego wykonania z przyjemnością.
"Let It Go" na tapetę wzięła także DIA, wokalistka do niedawna występująca solo, obecnie będąca sercem i strunami głosowymi nowego girlsbandu Kiss&Cry. To wykonanie jest jeszcze bliższe oryginałowi, ma jeszcze silniej wyczuwalny pierwiastek musicalowy. Choć warsztatowo jest po prostu bardzo dobrze, ale nie wybitnie, to jednak cenię sobie tę wersję ze względu na barwę głosu wokalistki, która pasuje i do dziewczyny, i do młodej kobiety, przez co jeśli idzie o dopasowanie się do odgrywanej postaci, wypada niezwykle naturalnie i autentycznie.
Następne wykonanie to prawdziwa bomba, radzę nie sugerowac się wstępem jeśli idzie o dostosowywanie poziomu głośności w słuchawkach - jak przesadzicie, to czeka Was wizyta u laryngologa.
손승연 vel Sonnet Son - nie wiem, czym ją karmili rodzice w dzieciństwie, ale moja dzieciarnia dostanie to samo. To zdecydowanie najlepsze wykonanie tej piosenki jakie słyszałem. Naraz potężne, imponujące, ale i lekkie i niezwykle naturalne. Dziewczyna wyciąga dźwięki z niewiarygodną łatwością. Za chwilę pęknie jej 2,5 mln wyświetleń na YT, ale moim zdaniem to i tak mało, zasługuje na zdecydowanie więcej - więc, śmiało dzielcie się tym wykonaniem ze znajomymi.
Nikt nie spodziewa saięhiszpańskiej inkwizycji powrotu trotu. Mnet ostatnio usiłuje wskrzesić ten popularny przede wszystkim przed demokratyzacją gatunek swoim programem muzycznym - nie wiem, nie znam się, nie orientuję się, ale to wykonanie mnie po prostu zabiło. Jeżeli ktoś nie zauważył, facet śpiewający piosenkę nazywa się Park Hyun Bin - tak, ma to napisane na koszulce. I - żeby nikt nie myślał, że tu ludzi oszukuję - to nie jest męskie wykonanie, o którym wspominałem na wstępie, tamto jeszcze czeka na swoją kolej.
Ale najpierw więcej trotu :) Nie jest może aż tak zabawnie, bo Hong Jinyong śpiewa bez tak wyraźnej maniery i na dodatek ma kawał głosu, ale za to jest ładna, więc i tak jesteśmy na plusie ;)
To jeszcze w temacie ładnych dziewczyn. Inkigayo ma nową gospodynię - Lee Yoobi - i ktoś pomyślał, że dobrym pomysłem na zaprezentowanie jej publiczności będzie wystawienie jej na scenę z popularną aktualnie piosenką. W całym tym pomyśle ktoś na pewnym etapie zlekceważył pewien istotny szczegół - że dziewczyna jest aktorką, a nie piosenkarką, więc wykonanie to jeden wielki playback. Ale nie o to przecież chodzi ;) .
W Show Champion też postanowiono szarpnąć się na ładną dziewczynę wykonującą zagraniczny przebój, choć tam wybrano kogoś trochę bardziej ogarniętego wokalnie, czyli DIA, której wykonanie studyjne linkowałem już wyżej. Możecie sobie porównać obie wersje, ja wolę tę studyjną, ale ta telewizyjna też mnie nie rozczarowała.
To jest ta męska wersja, o której pisałem. Świetny głos o wyrazistej barwie i dużej mocy, nic dziwnego, że Han Donggeun wygrał trzecią edycję "Birth of a Great Star". Teraz szykuje się do debiutu pod skrzydłami Pledis Entertainment. Moim zdaniem tym wykonaniem zrobił sobie kawał reklamy i ja czekam z niecierpliwością na więcej jego piosenek.
Na zakończenie, nie mogłem się powstrzymać - wersja japońska. Nie mam pojęcia kto śpiewa - nie umiem czytać kany, tym bardziej kanji. Jednak sam język japoński zawsze wydawał mi się niezwykle śpiewny, więc japońskie wykonanie musiało zagościć w tym zestawienia.
Nie wiem, czy jestem właściwą osobą, by opowiadać o czym jest ten film, bo sam nie wybrałem się do kina - co prawdopodobnie jest błędem, disneyowska produkcja zbiewra świetne recenzje - jednak wypadałoby wstawić tu nieco kontekstu. Jedną z bohaterek filmu jest Elsa, córka królewskiej pary, która ma nietypowy dar, bardziej pasujący do komiksu Marvela niż filmu Disneya - włada śniegiem i lodem. Nie będę zagłębiał się w detale fabuły, ale kluczowy jest tutaj strach przed tymi mocami - jej otoczenie krzywo patrzy na jej dar, traktuje go czy to z obawą, czy to jako powód do wstydu...
Nastoletnia dziewczyna odkrywa w sobie magiczne moce, przez co ma problemy w kontaktach z otoczeniem... To nie jest nowy motyw, w literaturzejest popularny od dekad, a istnieje prawdopodobnie od stuleci i zawsze był czymś w rodzaju metafory na kobiece dojrzewanie -"Carrie" Kinga, "Kwestia ceny" Sapkowskiego. Tak czy inaczej "Let It Go" jest piosenką, która towarzyszy przemianie Elsy, która decyduje się odrzucić jarzmo społeczne i poddać się swojej magii zostając królową lodu.
No to tło z grubsza wyjaśniłem, pora zająć się piosenkami. Zacznę od filmowego oryginału w wykonaniu Idiny Menzel - piosenkarki i aktorki, powiązanej głównie z Broadwayem.
Nie ulega wątpliwości, że Idina Menzel wie jak zaśpiewać taką piosenkę i trudno do czegokolwiek w jej wykonaniu się przyczepić. A jednak ja nie przepadam za tą wersją z dwóch względów. Po pierwsze mam wrażenie, że w wielu momentach głos został całkiem niepotrzebnie zwielokrotniony czy w inny sposób obrobiony. Możliwe, że to świadomy zabieg wytwórni, który w jakiś sposób podkreślić magiczny charkter sceny itd., ale ja tego nie kupuję i mnie to po prostu razi.
Druga kwestia to sam dobór wokalistki. Tak, pani Menzel świetnie śpiewa, jest doświadczona, ale jest już dojrzałą kobietą. O ile finał piosenki w jej wykonaniu brzmi świetnie i bardzo przekonywująco, to początek, śpiewany jeszcze jako dziewczyna, a nie kobieta - ten fragment mnie nie przekonuje. Nie dlatego, że jest źle zaśpiewany, a dlatego, że sam głos piosenkarki - jego barwa - nie odpowiada moim oczekiwaniom.
Koreańscy wykonawcy w większości na warsztat biorą właśnie powyższą, filmową wersję tego utworu, ale istnieje także wersja popowa w wykonaniu Demi Lovato. Tu otwarcie przyznaję, że tej wersji po prostu nie lubię i zamieszczam ją bardziej dla zachowania pełnego obrazu, bo gdyby miała decydować osobista ocena, to tej wersji by tutaj nie było.
Może winny jest wizerunek pani śpiewającej ten kawałek, ale dla mnie jest to wersja - przepraszam, jeżeli komuś się podoba i proszę nie brać tego do siebie - kmiocka. Mnóstwo tu pretensjonalnych ozdobników, wrzuconych bez wyczucia, natomiast samo mięso kompozycji zostaje wykonane słabiutko z szczególnie rozczarowującymi refrenami, którym wyraźnie brakuje mocy i którym nie pomagają nawet postprodukcyjne zabiegi mistrzów konsolety. Fuj.
Popowe "Let It Go" ma swoją oficjalną koreańską wersję, śpiewaną przez samą Hyorin.
I choć znów mamy natłok ozdobników, to tym razem jest to moja bodaj ulubiona wersja tej piosenki, bo wszystko czemuś służy, jest wkomponowane i podporządkowane muzyce, a nie wrzucone, żeby pokazać - Hej, umiem tak zrobić z głosem. W wykonaniu Hyorin po prostu słychać emocje, słychać energię, słychać radość, a o to chodzi w tej piosence. Poza tym to jak Hyorin kończy tytułową frazę jest nieziemskie, chociaż obawiam się, że przekreśla ją jako królową lodu - wszystko by tym głosem stopiła.
Jakoś tak się utarło, że jak Hyorin wykona jakiś cover, to za moment musi go także wykonać Ailee i na odwrót. W tym wypadku niestety mam trochę zastrzeżeń. Główny tyczy się aranżacji i sposobu wykonania piosenki. Ailee postanowiła zaśpiewać "Let It Go" po swojemu i normalnie pochwalam tego typu decyzje, sęk w tym, że ta piosenka jest bardzo specyficzna, typowo musicalowa i nie nadaje się do takiej przeróbki. Piosenkarce nie udało się sprzedać swoich muzycznych klimatów, ale nie oddała także nastroju oryginału. W efekcie sprzeczność aż kłuje po uszach, a że ku mojemu zdziwieniu Ailee raz czy dwa razy się sypnęła, to jestem trochę rozczarowany tym wykonaniem.
Odnotuję jeszcze, że Ailee urodziła się i dorastała w USA, stąd jej świetny angielski, natomiast kolejne wykonania będą zawierały mniej lub więcej "engrish" - odnotowuję to tutaj, zbiorczo, bo nie ma sensu żebym powtarzał się w każdym kolejnym akapicie.
Następna na rozkładzie jest Kim Bohyung czyli najlepszy(?) głos niezwykle utalentowanej wokalnie formacji Spica. Bohyung także zaśpieała ten kawałek nieco po swojemu, nie szczędząc swojej charakterystycznej barwy i mocy, ale w jej wypadku ten patent się sprawdził, bo sama ranżacja pozostaje wierna oryginałowi, a choć sam głos wokalistki nie jest typowo musicalowy, to sprawdza się w tej konwencji, jednocześnie dodając nieco kolorytu. Jedyne czego mógłbym się tutaj przyczepić, to tego samego, co w wykonaniu Idiny Menzel- całą piosenkę śpiewa kobieta, nie ma tej transformacji. Co i tak nie przeszkadza mi słuchać tego wykonania z przyjemnością.
"Let It Go" na tapetę wzięła także DIA, wokalistka do niedawna występująca solo, obecnie będąca sercem i strunami głosowymi nowego girlsbandu Kiss&Cry. To wykonanie jest jeszcze bliższe oryginałowi, ma jeszcze silniej wyczuwalny pierwiastek musicalowy. Choć warsztatowo jest po prostu bardzo dobrze, ale nie wybitnie, to jednak cenię sobie tę wersję ze względu na barwę głosu wokalistki, która pasuje i do dziewczyny, i do młodej kobiety, przez co jeśli idzie o dopasowanie się do odgrywanej postaci, wypada niezwykle naturalnie i autentycznie.
Następne wykonanie to prawdziwa bomba, radzę nie sugerowac się wstępem jeśli idzie o dostosowywanie poziomu głośności w słuchawkach - jak przesadzicie, to czeka Was wizyta u laryngologa.
손승연 vel Sonnet Son - nie wiem, czym ją karmili rodzice w dzieciństwie, ale moja dzieciarnia dostanie to samo. To zdecydowanie najlepsze wykonanie tej piosenki jakie słyszałem. Naraz potężne, imponujące, ale i lekkie i niezwykle naturalne. Dziewczyna wyciąga dźwięki z niewiarygodną łatwością. Za chwilę pęknie jej 2,5 mln wyświetleń na YT, ale moim zdaniem to i tak mało, zasługuje na zdecydowanie więcej - więc, śmiało dzielcie się tym wykonaniem ze znajomymi.
Nikt nie spodziewa saię
Ale najpierw więcej trotu :) Nie jest może aż tak zabawnie, bo Hong Jinyong śpiewa bez tak wyraźnej maniery i na dodatek ma kawał głosu, ale za to jest ładna, więc i tak jesteśmy na plusie ;)
To jeszcze w temacie ładnych dziewczyn. Inkigayo ma nową gospodynię - Lee Yoobi - i ktoś pomyślał, że dobrym pomysłem na zaprezentowanie jej publiczności będzie wystawienie jej na scenę z popularną aktualnie piosenką. W całym tym pomyśle ktoś na pewnym etapie zlekceważył pewien istotny szczegół - że dziewczyna jest aktorką, a nie piosenkarką, więc wykonanie to jeden wielki playback. Ale nie o to przecież chodzi ;) .
W Show Champion też postanowiono szarpnąć się na ładną dziewczynę wykonującą zagraniczny przebój, choć tam wybrano kogoś trochę bardziej ogarniętego wokalnie, czyli DIA, której wykonanie studyjne linkowałem już wyżej. Możecie sobie porównać obie wersje, ja wolę tę studyjną, ale ta telewizyjna też mnie nie rozczarowała.
To jest ta męska wersja, o której pisałem. Świetny głos o wyrazistej barwie i dużej mocy, nic dziwnego, że Han Donggeun wygrał trzecią edycję "Birth of a Great Star". Teraz szykuje się do debiutu pod skrzydłami Pledis Entertainment. Moim zdaniem tym wykonaniem zrobił sobie kawał reklamy i ja czekam z niecierpliwością na więcej jego piosenek.
Na zakończenie, nie mogłem się powstrzymać - wersja japońska. Nie mam pojęcia kto śpiewa - nie umiem czytać kany, tym bardziej kanji. Jednak sam język japoński zawsze wydawał mi się niezwykle śpiewny, więc japońskie wykonanie musiało zagościć w tym zestawienia.
piątek, 14 lutego 2014
Stellar - Marionette
Po tygodniach wypchanych premierami kolejnych seksownych konceptów, w które opakowywano koreańskie girlsbandy, sytuacja - chyba - sięgnęła zenitu i dalej może być już tylko spokojniej. Co prawda po fali krytyki, która spadła na wytwórnie i same grupy pod koniec stycznia, myślałem, że już wtedy konkurencja schowa głowy w piasek. Jak widać - myliłem się - bo oto Stellar postanowiło przebić wszystko, co do tej pory widziałem w kpopie. Jednak wydaje mi się wysoce nieprawdopodobne, by ktoś w najbliższym czasie spróbował przebić Stellar.
Nie wiecie kim są Stellar? Cóż, trudno mi Was winić. Choć formacja debiutowała latem 2011 roku, to jej dorobek jest raczej skromniutki - szczególnie w ostatnim czasie o grupie było cicho. W zeszłym roku mignęła mi gdzieś ich piosenka "Study", ale że było to dość paskudne aegyo, to nie zwróciłem na nią większej uwagi. Najwyraźniej wytwórnia Top Class Entertainment (w kontekście tego, co zobaczycie, nazwa brzmi jak całkiem udany żart) wzięła sobie do serca moją niechęć do aegyo i tym razem powróciła z seksownym konceptem i... Po prostu popatrzcie.
Co to jest, reklama kremu na hemoroidy? Wyciskamy krem na dłonie i obszernymi ruchami wcieramy w pośladki? Bogowie, kto wymyślił ten układ? Tu już nawet nie chodzi o to, że wydaje się on obsceniczny - on jest groteskowo głupi. Gdyby to był jedyny zarzut pod adresem teledysku i projektu, to i tak bylby on dostatecznym powodem, by wywołać falę zasłużonej krytyki. Ale nie jest, zdecydowanie jest tu jeszcze kilka punktów nad którymi trzeba się popastwić.
Zacznijmy może szerzej. Jestem facetem. Od czasu do czasu bulwersuje mnie przesadna sugestywność układów tanecznych i teledysków w kpopie. Bulwersuje, ale nigdy nie przeszkadza w czerpaniu przyjemności z gapienia się na ekranowe małe conieco. Jednak Top Class Entertainment udała się ta niebywała sztuka i stworzyli teledysk, na który nie mogę patrzeć, no chyba żeby się pośmiać.
Jest to o tyle bardziej zabawne, że w gruncie rzeczy dziewczyny mi się podobają. Nie mają może sylwetek, które pasowałyby do tego projektu - każdej czegoś brakuje, jedna ma kościsty tyłek, druga jest za płaska, trzecia ma pasy "wyszczuplające" na kostiumie żeby zamaskować brak dostatecznego wcięcia w talii - ale dziewczyny są ładne i mają w sobie trochę uroku. Niestety to jak je ubrano i co kazano im tańczyć przekreśla wszelkie możliwe atuty. Tu można tylko parskać śmiechem lub kryć twarz w dłoni z zażenowania.
Właśnie, bo przecież masaż pośladków i szeroko pojęte wypinanie dupska do kamery to nie jedyna "atrakcja", jaką przygotowali spece z Top Class Entertainment (nie potrafię sobie odpuścić przytaczania pełnej nazwy wytwórni). Stroje też są "genialne". Pal licho, co się dzieje w dole, na to możnaby jeszcze od biedy przymknąć oko, w górze - o, tu jest ciekawie. Nie mam nic do dekoltów, ale wycinanie dziury w bluzce po to, żeby wystawić na wierzch biust... Cóż, Top Class.
Głupoty i grubo ciosanego erotyzmu, który próbuje chyba aspirować do miana innuendo, jest tu jeszcze w bród, ale wszystko widzieliście, więc nie ma sensu, bym się o tym rozpisywał. Tym bardziej, że zostały inne tematy do poruszenia. Zacznijmy od recepcji klipu... W kilka dni Stellar dobiło do blisko 1,5 mln wyświetleń na YT, a należy pamiętać, że Koreańczycy mają swoje serwisy i do Youtube'a aż takiej wagi nie przywiązują.
Naturalnie oceny klipu nie są zbyt pochlebne, teledysk ma grubo ponad 50% kciuków w dół, czyli plasuje się gdzieś w rejonach naszej rodzimej "Filiżanki", choć chyba do Nataszy jeszcze dziewczynom trochę brakuje. Jednak trudno by anglojęzyczne media i komentatorzy, sięgali do takich porównań, zamiast tego "Marionette" najczęściej nazywane jest koreańskim "Wrecking Ball" - porównanie słuszne, bo poziom głupoty wydaje się zbliżony, choć ja bardziej cenię sobie jednak kpopową szmirę, która jednak ma w sobie coś z sympatycznej nieudolności, co pozwala chociaż pośmiać się z teledysku.
Oczywiście w samej Korei odzew jest jeszcze bardziej zdecydowany. Z grupą kiedyś ściśle związany był Eric z bardzo popularnej formacji Shinhwa. Firmował on projekt swoim nazwiskiem i nadzorował muzyczną stronę przedsięwzięć grupy. Choć drogi Erica i Stellar rozeszły się już jakiś czas temu, to nikt specjalnie nie afiszował się z rozstaniem. Aż do teraz, kiedy Eric zaczął głośno i wyraźnie odcinać się od swoich byłych podopiecznych. Trudno mu się dziwić, bo w mediach i internecie wrze. Wcale nie byłbym zaskoczony, gdyby telewizje i ministerstwo pod naporem opinii publicznej nałożyły sankcje na samą wytwórnię.
Tym bardziej, że teledysk to tylko wisienka na torcie, zwieńczenie paskudnej kampanii promocyjnej, która nie zdobyła wielkiego rozgłosu tylko ze względu na małą popularność grupy, ale która teraz zbiera swoje żniwo w mediach. O co chodzi? Wytwórnia pod przykrywką tytułowego motywu marionetki tak naprawdę budowała dziewczynom wizerunek bardziej pasujący - cóż - do dziwek.
Na profilu facebookowym organizowano różne akcje, np. fani wybierali w głosowaniu, co dziewczyny mają dla nich zrobić, jakie filmiki nakręcić, fotki w jakich pozach pstryknąć - wszystko oczywiście z miękką erotyką w tle. Ale chyba najbardziej kontrowersyjny był pomysł z fotkami dziewczyn w bieliźnie, które odsłaniane były częściami w zamian za ustalone kwoty lajków.
Może w świecie zachodnim nie brzmi to aż tak przerażająco - choć pamiętajmy, że nie mówimy o "fotomodelkach" tylko o piosenkarkach. Jednak Korea to trochę inna kultura. W Korei porno od dekad balansuje na granicy legalności, czasami wolno oglądać i pokazywać, czasami nie, na produkcję chyba nigdy nie było jawnego przyzwolenia, a prostytucja jest tam uznawana za domenę imigrantek. Siłą rzeczy Korea jest znacznie bardziej wrażliwa na punkcie rozbierających się rodaczek, a manewry wykonane przez Top Class Entertainment po prostu nie mogą przejśc bez echa.
Ale najbhardziej bawi mnie w tym projekcie piosenka. Bawi dlatego, że jest całkiem niezła - nastrojowa, charakterystyczna i odcinająca się na tle konkurencji. Momentami jest troszkę kiczowata, wokalnie nie powala, ale jest solidna, chwytliwa i całkiem miła dla ucha. Jest jakaś, a to przy seksownym, ale przemyślanym koncepcie mogło grupie przynieść sukces na miarę ich potrzeb. Zamiast tego wytwórnia postanowiła iść na skróty i choć poniekąd cel osiągnęła, bo o Stellar mówi teraz cała Korea Południowa, to jednak cały ten projekt wszystkim zaangażowanym najpewniej odbije się czkawką.
Na deser wersja taneczna teledysku. Masaż pośladków ciągle na miejscu, ale przynajmniej nie ma tego całego nieudolnego innuendo.
Nie wiecie kim są Stellar? Cóż, trudno mi Was winić. Choć formacja debiutowała latem 2011 roku, to jej dorobek jest raczej skromniutki - szczególnie w ostatnim czasie o grupie było cicho. W zeszłym roku mignęła mi gdzieś ich piosenka "Study", ale że było to dość paskudne aegyo, to nie zwróciłem na nią większej uwagi. Najwyraźniej wytwórnia Top Class Entertainment (w kontekście tego, co zobaczycie, nazwa brzmi jak całkiem udany żart) wzięła sobie do serca moją niechęć do aegyo i tym razem powróciła z seksownym konceptem i... Po prostu popatrzcie.
Co to jest, reklama kremu na hemoroidy? Wyciskamy krem na dłonie i obszernymi ruchami wcieramy w pośladki? Bogowie, kto wymyślił ten układ? Tu już nawet nie chodzi o to, że wydaje się on obsceniczny - on jest groteskowo głupi. Gdyby to był jedyny zarzut pod adresem teledysku i projektu, to i tak bylby on dostatecznym powodem, by wywołać falę zasłużonej krytyki. Ale nie jest, zdecydowanie jest tu jeszcze kilka punktów nad którymi trzeba się popastwić.
Zacznijmy może szerzej. Jestem facetem. Od czasu do czasu bulwersuje mnie przesadna sugestywność układów tanecznych i teledysków w kpopie. Bulwersuje, ale nigdy nie przeszkadza w czerpaniu przyjemności z gapienia się na ekranowe małe conieco. Jednak Top Class Entertainment udała się ta niebywała sztuka i stworzyli teledysk, na który nie mogę patrzeć, no chyba żeby się pośmiać.
Jest to o tyle bardziej zabawne, że w gruncie rzeczy dziewczyny mi się podobają. Nie mają może sylwetek, które pasowałyby do tego projektu - każdej czegoś brakuje, jedna ma kościsty tyłek, druga jest za płaska, trzecia ma pasy "wyszczuplające" na kostiumie żeby zamaskować brak dostatecznego wcięcia w talii - ale dziewczyny są ładne i mają w sobie trochę uroku. Niestety to jak je ubrano i co kazano im tańczyć przekreśla wszelkie możliwe atuty. Tu można tylko parskać śmiechem lub kryć twarz w dłoni z zażenowania.
Właśnie, bo przecież masaż pośladków i szeroko pojęte wypinanie dupska do kamery to nie jedyna "atrakcja", jaką przygotowali spece z Top Class Entertainment (nie potrafię sobie odpuścić przytaczania pełnej nazwy wytwórni). Stroje też są "genialne". Pal licho, co się dzieje w dole, na to możnaby jeszcze od biedy przymknąć oko, w górze - o, tu jest ciekawie. Nie mam nic do dekoltów, ale wycinanie dziury w bluzce po to, żeby wystawić na wierzch biust... Cóż, Top Class.
Głupoty i grubo ciosanego erotyzmu, który próbuje chyba aspirować do miana innuendo, jest tu jeszcze w bród, ale wszystko widzieliście, więc nie ma sensu, bym się o tym rozpisywał. Tym bardziej, że zostały inne tematy do poruszenia. Zacznijmy od recepcji klipu... W kilka dni Stellar dobiło do blisko 1,5 mln wyświetleń na YT, a należy pamiętać, że Koreańczycy mają swoje serwisy i do Youtube'a aż takiej wagi nie przywiązują.
Naturalnie oceny klipu nie są zbyt pochlebne, teledysk ma grubo ponad 50% kciuków w dół, czyli plasuje się gdzieś w rejonach naszej rodzimej "Filiżanki", choć chyba do Nataszy jeszcze dziewczynom trochę brakuje. Jednak trudno by anglojęzyczne media i komentatorzy, sięgali do takich porównań, zamiast tego "Marionette" najczęściej nazywane jest koreańskim "Wrecking Ball" - porównanie słuszne, bo poziom głupoty wydaje się zbliżony, choć ja bardziej cenię sobie jednak kpopową szmirę, która jednak ma w sobie coś z sympatycznej nieudolności, co pozwala chociaż pośmiać się z teledysku.
Oczywiście w samej Korei odzew jest jeszcze bardziej zdecydowany. Z grupą kiedyś ściśle związany był Eric z bardzo popularnej formacji Shinhwa. Firmował on projekt swoim nazwiskiem i nadzorował muzyczną stronę przedsięwzięć grupy. Choć drogi Erica i Stellar rozeszły się już jakiś czas temu, to nikt specjalnie nie afiszował się z rozstaniem. Aż do teraz, kiedy Eric zaczął głośno i wyraźnie odcinać się od swoich byłych podopiecznych. Trudno mu się dziwić, bo w mediach i internecie wrze. Wcale nie byłbym zaskoczony, gdyby telewizje i ministerstwo pod naporem opinii publicznej nałożyły sankcje na samą wytwórnię.
Tym bardziej, że teledysk to tylko wisienka na torcie, zwieńczenie paskudnej kampanii promocyjnej, która nie zdobyła wielkiego rozgłosu tylko ze względu na małą popularność grupy, ale która teraz zbiera swoje żniwo w mediach. O co chodzi? Wytwórnia pod przykrywką tytułowego motywu marionetki tak naprawdę budowała dziewczynom wizerunek bardziej pasujący - cóż - do dziwek.
Na profilu facebookowym organizowano różne akcje, np. fani wybierali w głosowaniu, co dziewczyny mają dla nich zrobić, jakie filmiki nakręcić, fotki w jakich pozach pstryknąć - wszystko oczywiście z miękką erotyką w tle. Ale chyba najbardziej kontrowersyjny był pomysł z fotkami dziewczyn w bieliźnie, które odsłaniane były częściami w zamian za ustalone kwoty lajków.
Może w świecie zachodnim nie brzmi to aż tak przerażająco - choć pamiętajmy, że nie mówimy o "fotomodelkach" tylko o piosenkarkach. Jednak Korea to trochę inna kultura. W Korei porno od dekad balansuje na granicy legalności, czasami wolno oglądać i pokazywać, czasami nie, na produkcję chyba nigdy nie było jawnego przyzwolenia, a prostytucja jest tam uznawana za domenę imigrantek. Siłą rzeczy Korea jest znacznie bardziej wrażliwa na punkcie rozbierających się rodaczek, a manewry wykonane przez Top Class Entertainment po prostu nie mogą przejśc bez echa.
Ale najbhardziej bawi mnie w tym projekcie piosenka. Bawi dlatego, że jest całkiem niezła - nastrojowa, charakterystyczna i odcinająca się na tle konkurencji. Momentami jest troszkę kiczowata, wokalnie nie powala, ale jest solidna, chwytliwa i całkiem miła dla ucha. Jest jakaś, a to przy seksownym, ale przemyślanym koncepcie mogło grupie przynieść sukces na miarę ich potrzeb. Zamiast tego wytwórnia postanowiła iść na skróty i choć poniekąd cel osiągnęła, bo o Stellar mówi teraz cała Korea Południowa, to jednak cały ten projekt wszystkim zaangażowanym najpewniej odbije się czkawką.
Na deser wersja taneczna teledysku. Masaż pośladków ciągle na miejscu, ale przynajmniej nie ma tego całego nieudolnego innuendo.
czwartek, 13 lutego 2014
Ladies' Code - So Wonderful
Na pierwszy rzut oka świat kpopowych teledysków jest bardzo niesprawiedliwy i nie mówię tu o samej fikcji wyświetlanej na ekranie, a o niejawnych zasadach, które dyktują kształt, ale także jakość poszczególnych projektów. Jeżeli wgryźć się głębiej w problem, to oczywiście z łatwością zauważy się logikę i chłodną klakulację stojące za poszczególnymi procesami. Jednak dla oka nieuzbrojonego w odpowiednią wiedzę, w oczy rzuca się pewien oczywisty fakt - teledyski grup żeńskich oscylują wokół poprawności i są zdecydowanie najmniej ciekawe w branży.
Dlaczego tak się dzieje? Przede wszystkim chodzi o pieniądze. Wiadomo, że budżety poszczególnych projektów nie są z gumy, koszty poniesione przez wytwórnię muszą znaleźć wielokrotne przebicie w perspektywach przychodu. Dlatego najlepsze teledyski mają soliści, którzy gwarantują przychody swoją ugruntowaną pozycją na rynku - w kpopie, żeby występować solo, trzeba mieć nie tylko talent, ale przeważnie także wyrobioną markę.
Niesprawiedliwość ma też związek z płcią wykonawców, bo grupy męskie mają znaczącą przewagę nad koleżankami w temacie teledysków. Znów kluczowe są pieniądze, bo płeć piękna jest w tej branży siłą nabywczą i to jej gusta decydują o tym, w co pieniądze inwestują wytwórnie. Panie najwyraźniej wolą oglądać swoje obiekty westchnień (s)prezentowane na bogato, podczas gdy taka otoczka nie ma już znaczenia, gdy oglądają girlsbandy.
Oczywiście męska część publiczności nie jest tu także bez "winy". Nam, chłopom wiele do szczęścia nie potrzeba, wiadomo, że najważniejsze żeby gazele rączo pomykały przez sawannę, dekoracja może być z dykty. Jeżeli miałbym się czegokolwiek czepiać, to pewnego braku subtelności, który odróżnia większość projektów girlsbandowych od teledysków ich kolegów. Bo jak takie EXO maniakalnie łapało się za krocza w teledysku do "Growl" (>>TUTAJ<<) to jednak było to wszystko tłem dla świetnie pomyślanego i wykonanego klipu, a nie sednem samym w sobie. Jak zestawię to sobie z AOA i ich "Miniskirt" (>>TUTAJ<<) czy klipem do nowej piosenki Stellar, który czeka abym go zbeształ, to jednak różnica klas bije po oczach.
Ale dzisiaj nie będzie besztania, bo dzisiaj bohaterkami wpisu jest Ladies' Code - najlepszy girlsbandowy debiut minionego roku, nie tylko moim zdaniem - dziewczyny właśnie zgarnęły statuetkę na gali Gaonu. Ladies' Code od samego początku imponowało profesjonalnie przygotowanym, dopracowanym wizerunkiem, niezłym muzycznym stylem i dużym potencjałem grupy, w której wszystkie członkinie dają sobie radę tak ze śpiewem, jak i z wyglądem, co wcale nie jest tak powszechne.
Do tej pory największe zastrzeżenia miałem do teledysków grupy - nie dlatego, że były złe, a dlatego, że mogły być lepsze. Przede wszystkim debiutanckie "Bad Girl" (>>TUTAJ<<) uderzało zmarnowanym potencjałem, bo sam koncept wizualny był niezwykle atrakcyjny, ale kilka pomysłów czyniło ten klip... Dziwnym. Bardzo dziwnym. "Hate You" (>>TUTAJ<<) było zdecydowanie bardziej spójne, było też ciekawsze, ale pozostawiało pewien niedosyt. Dopiero teledysk do "Pretty, Pretty" (>>TUTAJ<<) mogłem uczciwie nazwać bardzo dobrym, chociaż nie wybitnym.
Dziewczyny utrzymują tendencję wzrostową z teledyskami, bo klip do "So Wonderful" jest po prostu "wonderful".
Trochę czasu minęło od kiedy oglądanie teledysku sprawiło mi aż tyle frajdy, szczególnie jeżeli miałbym skupić się wyłącznie na żeńskiej części sceny. Tak, "Missing You" (>>TUTAJ<<) 2NE1 było przejmująco dobrze wykonane, ale brakowało mi tam tego pomysłu, który jest w najnowszym klipie Ladies' Code. Wyłączając męską część wykonawców, dla mnie to najlepszy klip od kilkunastu miesięcy.
Aż trudno mi wyróżnić jedną cechę tego teledysku, której mógłbym przypisać moje zauroczenie, czy choćby wyróżnić na tle pozostałych atutów. Zacznijmy może od tego, że lubię kiedy teledysk jest nieco odrealniony albo chociaż ujmuje prawdopodobne wydarzenia w mniej dosłowne i oczywiste kadry. Patrząc szerzej, lubię żeby film był filmem, a nie paradokumentem. "So Wonderful" pod tym względem odnosi sukces na wielu polach.
Najbardziej oczywistym elementem układanki jest fantastyczna natura samej fabuły, w której dziewczyny są żywymi manekinami wzdychającymi do pracującego przy nich mężczyzny. To samo w sobie nie byłoby dla mnie może aż tak urzekające, gdyby nie znacznie bardziej fantastyczny, poruszający się na granicy baśni i horroru, motyw zamiany ról, gdzie manekin faktycznie ożywa, a mężczyzna zastyga w bezruchu.
Idąc dalej mamy scenografię, która wykorzystuje dosyć rozpowszechniony motyw "teatralny" dla połączenia kilku różnych scen. O co chodzi, powinniście zobaczyć patrząc na miniaturkę klipu (chyba, że ją podmienią). W skrócie, teledysk nie kryje się z tym, że poszczególne dekoracje nie są osadzone w żadnej większej całości i bez skrupułów pokazuje je obok siebie, puste przesztrzenie w posczególnych scenach wypełniając teatralną czernią, co jeszcze bardziej odejmuje dosłowności prezentowanym obrazom.
Powyższe aspekty składają się na szerszy plan projektu, do którego należy zaliczyć jeszcze aspekt retro, który wiąże muzykę z obrazem i dodaje całości specyficznego uroku. Ta sama koncepcja przedstawiona w bardziej dzisiejszych fatałaszkach, nie byłaby tak urzekająca, straciłaby ten swój magiczny dystans.
Nie mniej znaczące jest tutaj samo wykonanie, śmiem nawet twierdzić, że to dopiero ono pozwala sprzedać magię tego obrazu. Oczywistym walorem są pieczołowicie dopracowane stylizacje, które - ku mojemu zdumieniu - wydobyły z dziewczyn jeszcze więcej uroku. Strona wizualna, jak już wspominałem, zawsze była mocnym punktem tej grupy, ale w "So Wonderful" dziewczyny wyglądają nieziemsko - co nie tylko jest atutem samo w sobie, ale jeszcze idzie w parze z pomysłem na teledysk.
Nie mogę nie napomknąć w tym miejscu, że teledysk sprzedaje odpowiednią dawkę seksapilu w żaden sposób nie uciekająć się do niskich, ostentacyjnych zagrywek, które ostatnio po cichu zaczynają psuć rynek. Miło dla odmiany zobaczyć teledysk, który nie usiłuje wybić mi oka piersiami, czy też tyłkiem którejś z pań.
Wyżej wspomniałem, że trudno mi wynieść ponad resztę którykolwiek z elementów tego projektu i choć wciąż trzymam się tego zdania, to gdyby uciec się do sztuczki i w pewien sposób pogrupować aspekty tej produkcji, to zatriumfowałby aspekt produkcyjny w osobach kamery, swiatła i montażu. Nie dlatego, że trzyma wyraźnie lepszy poziom od reszty, ale dlatego, ze na innych polach spotyka się produkcje równie dobre, ale w tym konkretnym elemencie "So Wonderful" jest dla mnie bezkonkurencyjne.
Te wszystkie zabawy klatkażem, które nie tylko podkreślają tempo piosenki, ale także uwypuklają baśniowy charakter obrazu, te niesamowite zagrywki głębią ostrości, godne wielkiego, kinowego ekranu, a nie mojego skromnego monitora, te niebanalnie dobrane kadry, które godzą ujmująco zaprezentowane detale z szerszymi planami dającymi większy pogląd na całość sytuacji. A wszystko wykończone oświetleniem, które każdej scenie nadaje charakeru. Jak już wspomniałem, teledysk do "So Wonderful" jest "wonderful".
Troszkę mniej entuzjazmu zachowałem dla piosenki, choć wciąż przyznaję, że słucha mi się jej z dużą przyjemnością, a refren zaskakująco łatwo wbił mi się w głowę. Moj problem sprowadza się do dwóch kwestii, które śa niejako powiązane.
Po pierwsze piosenka troszeczkę kłóci się wewnętrznie. Rozumiem, w co mierzyli autorzy, przyznam nawet, że pod pewnymi względami jest to zabieg udany, a jednak podskórnie nie umiem się do niego przekonać. Chodzi o to, że muzyczne sedno piosenki jest dosyć smutne, rzewne nawet, oparte o instrumentalne retro. Jednak na wierzchu ktoś zdecydował się wrzucić dużo sampli dających piosence dużo świeżości, bardziej nowoczesne brzmienie i ładunek energii, który czyni ją bardziej przebojową. Sęk w tym, że nie obyło się bez ofiar, bo w niektórych momentach - choć efekt pozostaje osiągnięty -wyraźnie słychać, że połączono ze sobą elementy, które do siebie nie pasują.
Te rysy są tym bardziej widoczne, kiedy zwróci się uwagę na fakt, że większość z tych ożywczych sampli brzmi jakby wyrwano je z poprzedniego singla grupy "Pretty, Pretty". W ogóle cała piosenka, pomimo oczywistych różnic, wydaje się skrojona przez tego samego krawca, co poprzedniczka - akcenty w refrenie działają identycznie, most jest wręcz ułożony z tych samych cegiełek, co poprzednio - nawet w kwestii tekstu. Przy okazji wspomnę, że tekst właśnie jest najsłabszym punktem tego projektu - ładnie wspólgra z muzyką i obrazem, ale jest też rozczarowująco płytki. Angielskiew tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.
Wracając do muzyki, bardzo podoba mi się instrumentalne serce utworu. Dużo tutaj ładnych wstawek na smyczkach, dużym atutem jest akompaniament sekcji dętej, która po mału staje się znakiem rozpoznawczym piosenek tej grupy. Jednak absolutną rewelacją jest tu dla mnie linia bassu. Ciągła, gęsta, przez to trudna do wychwycenia przy pierwszym kontakcie, a jednak odgrywająca olbrzymią rolę, przez cały czas regulując nastrój i emocje budowane przez muzykę. Biorąc pod uwagę, że wokale idą bardziej w parze właśnie ze stroną instrumentalną projektu, ciekaw jestem, jakby zabrzmiał bez tych elektronicznych wstawek na wierzchu.
No i dobrnąłem do najgorszej części tekstu - do podsumowania. Bardzo chciałbym napisać, ze to murowany hit, że piosenka jest przebojowa, a rewelacyjny teledysk musi wynieść ją na absolutny top. I napisałbym to gdyby nie to, co rynek szykuje w najbliższych tygodniach. Jeszcze w lutym doczekamy się wyczekiwanych powrotów dwóch największych girlsbandów na rynku - SNSD i 2NE1. Jakby tego było mało, na dniach na scenę powróci Sunmi, której debiutanckie "24 hours" (>>TUTAJ<<) było jedną z rewelacji minionego roku. Tydzień wcześniej i Ladies' Code mogłoby zaliczyć poważny sukces, a tak dziewczyny z kolejnym bardzo dobrym projektem zostaną przyćmione przez wysyp gwiazd.
Dlaczego tak się dzieje? Przede wszystkim chodzi o pieniądze. Wiadomo, że budżety poszczególnych projektów nie są z gumy, koszty poniesione przez wytwórnię muszą znaleźć wielokrotne przebicie w perspektywach przychodu. Dlatego najlepsze teledyski mają soliści, którzy gwarantują przychody swoją ugruntowaną pozycją na rynku - w kpopie, żeby występować solo, trzeba mieć nie tylko talent, ale przeważnie także wyrobioną markę.
Niesprawiedliwość ma też związek z płcią wykonawców, bo grupy męskie mają znaczącą przewagę nad koleżankami w temacie teledysków. Znów kluczowe są pieniądze, bo płeć piękna jest w tej branży siłą nabywczą i to jej gusta decydują o tym, w co pieniądze inwestują wytwórnie. Panie najwyraźniej wolą oglądać swoje obiekty westchnień (s)prezentowane na bogato, podczas gdy taka otoczka nie ma już znaczenia, gdy oglądają girlsbandy.
Oczywiście męska część publiczności nie jest tu także bez "winy". Nam, chłopom wiele do szczęścia nie potrzeba, wiadomo, że najważniejsze żeby gazele rączo pomykały przez sawannę, dekoracja może być z dykty. Jeżeli miałbym się czegokolwiek czepiać, to pewnego braku subtelności, który odróżnia większość projektów girlsbandowych od teledysków ich kolegów. Bo jak takie EXO maniakalnie łapało się za krocza w teledysku do "Growl" (>>TUTAJ<<) to jednak było to wszystko tłem dla świetnie pomyślanego i wykonanego klipu, a nie sednem samym w sobie. Jak zestawię to sobie z AOA i ich "Miniskirt" (>>TUTAJ<<) czy klipem do nowej piosenki Stellar, który czeka abym go zbeształ, to jednak różnica klas bije po oczach.
Ale dzisiaj nie będzie besztania, bo dzisiaj bohaterkami wpisu jest Ladies' Code - najlepszy girlsbandowy debiut minionego roku, nie tylko moim zdaniem - dziewczyny właśnie zgarnęły statuetkę na gali Gaonu. Ladies' Code od samego początku imponowało profesjonalnie przygotowanym, dopracowanym wizerunkiem, niezłym muzycznym stylem i dużym potencjałem grupy, w której wszystkie członkinie dają sobie radę tak ze śpiewem, jak i z wyglądem, co wcale nie jest tak powszechne.
Do tej pory największe zastrzeżenia miałem do teledysków grupy - nie dlatego, że były złe, a dlatego, że mogły być lepsze. Przede wszystkim debiutanckie "Bad Girl" (>>TUTAJ<<) uderzało zmarnowanym potencjałem, bo sam koncept wizualny był niezwykle atrakcyjny, ale kilka pomysłów czyniło ten klip... Dziwnym. Bardzo dziwnym. "Hate You" (>>TUTAJ<<) było zdecydowanie bardziej spójne, było też ciekawsze, ale pozostawiało pewien niedosyt. Dopiero teledysk do "Pretty, Pretty" (>>TUTAJ<<) mogłem uczciwie nazwać bardzo dobrym, chociaż nie wybitnym.
Dziewczyny utrzymują tendencję wzrostową z teledyskami, bo klip do "So Wonderful" jest po prostu "wonderful".
Trochę czasu minęło od kiedy oglądanie teledysku sprawiło mi aż tyle frajdy, szczególnie jeżeli miałbym skupić się wyłącznie na żeńskiej części sceny. Tak, "Missing You" (>>TUTAJ<<) 2NE1 było przejmująco dobrze wykonane, ale brakowało mi tam tego pomysłu, który jest w najnowszym klipie Ladies' Code. Wyłączając męską część wykonawców, dla mnie to najlepszy klip od kilkunastu miesięcy.
Aż trudno mi wyróżnić jedną cechę tego teledysku, której mógłbym przypisać moje zauroczenie, czy choćby wyróżnić na tle pozostałych atutów. Zacznijmy może od tego, że lubię kiedy teledysk jest nieco odrealniony albo chociaż ujmuje prawdopodobne wydarzenia w mniej dosłowne i oczywiste kadry. Patrząc szerzej, lubię żeby film był filmem, a nie paradokumentem. "So Wonderful" pod tym względem odnosi sukces na wielu polach.
Najbardziej oczywistym elementem układanki jest fantastyczna natura samej fabuły, w której dziewczyny są żywymi manekinami wzdychającymi do pracującego przy nich mężczyzny. To samo w sobie nie byłoby dla mnie może aż tak urzekające, gdyby nie znacznie bardziej fantastyczny, poruszający się na granicy baśni i horroru, motyw zamiany ról, gdzie manekin faktycznie ożywa, a mężczyzna zastyga w bezruchu.
Idąc dalej mamy scenografię, która wykorzystuje dosyć rozpowszechniony motyw "teatralny" dla połączenia kilku różnych scen. O co chodzi, powinniście zobaczyć patrząc na miniaturkę klipu (chyba, że ją podmienią). W skrócie, teledysk nie kryje się z tym, że poszczególne dekoracje nie są osadzone w żadnej większej całości i bez skrupułów pokazuje je obok siebie, puste przesztrzenie w posczególnych scenach wypełniając teatralną czernią, co jeszcze bardziej odejmuje dosłowności prezentowanym obrazom.
Powyższe aspekty składają się na szerszy plan projektu, do którego należy zaliczyć jeszcze aspekt retro, który wiąże muzykę z obrazem i dodaje całości specyficznego uroku. Ta sama koncepcja przedstawiona w bardziej dzisiejszych fatałaszkach, nie byłaby tak urzekająca, straciłaby ten swój magiczny dystans.
Nie mniej znaczące jest tutaj samo wykonanie, śmiem nawet twierdzić, że to dopiero ono pozwala sprzedać magię tego obrazu. Oczywistym walorem są pieczołowicie dopracowane stylizacje, które - ku mojemu zdumieniu - wydobyły z dziewczyn jeszcze więcej uroku. Strona wizualna, jak już wspominałem, zawsze była mocnym punktem tej grupy, ale w "So Wonderful" dziewczyny wyglądają nieziemsko - co nie tylko jest atutem samo w sobie, ale jeszcze idzie w parze z pomysłem na teledysk.
Nie mogę nie napomknąć w tym miejscu, że teledysk sprzedaje odpowiednią dawkę seksapilu w żaden sposób nie uciekająć się do niskich, ostentacyjnych zagrywek, które ostatnio po cichu zaczynają psuć rynek. Miło dla odmiany zobaczyć teledysk, który nie usiłuje wybić mi oka piersiami, czy też tyłkiem którejś z pań.
Wyżej wspomniałem, że trudno mi wynieść ponad resztę którykolwiek z elementów tego projektu i choć wciąż trzymam się tego zdania, to gdyby uciec się do sztuczki i w pewien sposób pogrupować aspekty tej produkcji, to zatriumfowałby aspekt produkcyjny w osobach kamery, swiatła i montażu. Nie dlatego, że trzyma wyraźnie lepszy poziom od reszty, ale dlatego, ze na innych polach spotyka się produkcje równie dobre, ale w tym konkretnym elemencie "So Wonderful" jest dla mnie bezkonkurencyjne.
Te wszystkie zabawy klatkażem, które nie tylko podkreślają tempo piosenki, ale także uwypuklają baśniowy charakter obrazu, te niesamowite zagrywki głębią ostrości, godne wielkiego, kinowego ekranu, a nie mojego skromnego monitora, te niebanalnie dobrane kadry, które godzą ujmująco zaprezentowane detale z szerszymi planami dającymi większy pogląd na całość sytuacji. A wszystko wykończone oświetleniem, które każdej scenie nadaje charakeru. Jak już wspomniałem, teledysk do "So Wonderful" jest "wonderful".
Troszkę mniej entuzjazmu zachowałem dla piosenki, choć wciąż przyznaję, że słucha mi się jej z dużą przyjemnością, a refren zaskakująco łatwo wbił mi się w głowę. Moj problem sprowadza się do dwóch kwestii, które śa niejako powiązane.
Po pierwsze piosenka troszeczkę kłóci się wewnętrznie. Rozumiem, w co mierzyli autorzy, przyznam nawet, że pod pewnymi względami jest to zabieg udany, a jednak podskórnie nie umiem się do niego przekonać. Chodzi o to, że muzyczne sedno piosenki jest dosyć smutne, rzewne nawet, oparte o instrumentalne retro. Jednak na wierzchu ktoś zdecydował się wrzucić dużo sampli dających piosence dużo świeżości, bardziej nowoczesne brzmienie i ładunek energii, który czyni ją bardziej przebojową. Sęk w tym, że nie obyło się bez ofiar, bo w niektórych momentach - choć efekt pozostaje osiągnięty -wyraźnie słychać, że połączono ze sobą elementy, które do siebie nie pasują.
Te rysy są tym bardziej widoczne, kiedy zwróci się uwagę na fakt, że większość z tych ożywczych sampli brzmi jakby wyrwano je z poprzedniego singla grupy "Pretty, Pretty". W ogóle cała piosenka, pomimo oczywistych różnic, wydaje się skrojona przez tego samego krawca, co poprzedniczka - akcenty w refrenie działają identycznie, most jest wręcz ułożony z tych samych cegiełek, co poprzednio - nawet w kwestii tekstu. Przy okazji wspomnę, że tekst właśnie jest najsłabszym punktem tego projektu - ładnie wspólgra z muzyką i obrazem, ale jest też rozczarowująco płytki. Angielskiew tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.
Wracając do muzyki, bardzo podoba mi się instrumentalne serce utworu. Dużo tutaj ładnych wstawek na smyczkach, dużym atutem jest akompaniament sekcji dętej, która po mału staje się znakiem rozpoznawczym piosenek tej grupy. Jednak absolutną rewelacją jest tu dla mnie linia bassu. Ciągła, gęsta, przez to trudna do wychwycenia przy pierwszym kontakcie, a jednak odgrywająca olbrzymią rolę, przez cały czas regulując nastrój i emocje budowane przez muzykę. Biorąc pod uwagę, że wokale idą bardziej w parze właśnie ze stroną instrumentalną projektu, ciekaw jestem, jakby zabrzmiał bez tych elektronicznych wstawek na wierzchu.
No i dobrnąłem do najgorszej części tekstu - do podsumowania. Bardzo chciałbym napisać, ze to murowany hit, że piosenka jest przebojowa, a rewelacyjny teledysk musi wynieść ją na absolutny top. I napisałbym to gdyby nie to, co rynek szykuje w najbliższych tygodniach. Jeszcze w lutym doczekamy się wyczekiwanych powrotów dwóch największych girlsbandów na rynku - SNSD i 2NE1. Jakby tego było mało, na dniach na scenę powróci Sunmi, której debiutanckie "24 hours" (>>TUTAJ<<) było jedną z rewelacji minionego roku. Tydzień wcześniej i Ladies' Code mogłoby zaliczyć poważny sukces, a tak dziewczyny z kolejnym bardzo dobrym projektem zostaną przyćmione przez wysyp gwiazd.
czwartek, 6 lutego 2014
B.A.P - 1004 (Angel)
Najprostszym a zarazem najpewniejszym sposobem na zarabianie pieniędzy na k-popie jest sformowanie boysbandu. Najprostszym wyznacznikiem jest sprzedaż fizycznych albumów, w której dominują męscy wykonawcy. Ale można też spojrzeć na programy muzyczne, gdzie triumfy święcą grupy, którym daleko do ścisłego topu tej branży, podczas gdy nawet te bardziej rozpoznawalne girlsbandy nierzadko mkuszą godzić się z miejscami poza pierwszą piątką.
Nie jest to w żadnym razie przedmowa do tyrady na temat niesprawiedliwości dziejowej jaka spotyka płeć piękną. Chodzi o osadzenie w kontekście bohaterów dzisiejszego wpisu, grupy B.A.P - grupy dość wyjątkowej. Wysokobudżetowe, efektowne teledyski (np. "Badman" [>>TUTAJ<<] i "One shot" [>>TUTAJ<<]), niemal nieustanna obecność na scenie (12 singli w niespełna 2 lata!), obiecujący debiut w Japonii (5 miejsce na Oriconie), olbrzymia popularność za granicą, dobra sprzedaż fizycznych wydawnictw i... W zasadzie to klapa na rodzimym rynku.
Jeśli się nie mylę, to B.A.P jeszcze nie wygrało żadnego programu muzycznego! W sumie trudno się dziwić, ich piosenki nie łapią się do pierwszych dziesiątek notowań Billboardu i Gaonu, a one mają spory procentowy udział w wyniku piosenki w programach muzycznych. Z jednej strony cała ta sytuacja jest dosyć dziwna, bo B.A.P to jeden z najciekawszych boysbandów na rynku, z drugiej s trony prawdopodobnie w tym tkwi sęk.
Grupa zadebiutowała z może nie ostrym, ale twardym, męskim wizerunkiem i raczej trzyma się tej koncepcji. Podobnie jest z jej repertuarem muzycznym, który nieustannie kręci się wokół motywów kojarzących się przede wszystkim z rockiem i hip-hopem, wszystko to zostaje zmieszane z R&B i daje mieszankę, która brzmi niezwykle przebojowo... W uszach zachodniego odbiorcy, ale najwyraźniej niekoniecznie w uszach koreańskich fanek.
B.A.P właśnie wydało swoj pierwszy pełny album "First Sensibility", który wciąż czeka bym znalazł dla niego trochę czasu. Nie wiem jak sprawa ma się z całym albumem, ale mam wrażenie, że singiel promujący wydawnictwo jest próbą wkupienia się w łaski rodzimej publiczności. Podkreślam słowo "próbą", bo przekonania, co do skuteczności obranej taktyki, nie mam.
Tak piosenka, jak i teledysk są znacznie bardziej boysbandowe niż to, co B.A.P robiło do tej pory. A jednak duch grupy wciąż tu pokutuje tak w samej muzyce, jak i w wokalach. Trzonem formacji są Bang Yong Guk i Zelo - dwaj raperzy - i przed tym nie da się uciec. A że obaj z jednej strony trzymają wysoki poziom w tym co robią, z drugiej wymagają dopasowanego do siebie repertuaru, to zawsze będą ciągnęli resztę w nieco ambitniejsze rejony. Oczywiście ktoś w wytwórni mógłby pójśc pod prąd, zrobić coś bardziej mainstreamowego, a raperów dorzucić na doczepkę, ale to pachnie strzałem w stopę.
Bo trzeba przyznać, że wymienieni przed chwilą panowie ciągną ten wózek, to ich głosy nadają charakteru i charyzmy zwrotkom. Dzięki temu, że piosenka jest dopasowana do ich potrzeb i świetnie wkomponowuje w siebie sekwencje rapu, utwór jest dla mnie atrakcyjny. Gdyby rap został wepchnięty na siłę, raczej miałbym znacznie mniej sympatii dla tego kawałka.
Nie chodzi o to, że raperzy ratują sytuację. Refren jest efektowny, sama kompozycja trzyma wysoki poziom, bo to nie tylko ciekawy riff i chwytliwa melodia (ktoś wytknął, że jest podobna do "Counting Stars" OneRepublic i coś jest na rzeczy, ale do plagiatu daleko), ale także bardzo ładny most w środku i zgrabnie wprowadzony fragmenty innej piosenki ("Save Me").
Jednak z wokalami sprawa ma się różnie, niektóre partie są świetne, inne uchodzą w tłoku - partie podzielone są tak, żeby każdy z członków miał coś do powiedzenia, tak żeby wszystkie fanki były zadowolone. W dodatku gdyby nie rapowane wstawki, zwrotki byłyby znacznie mniej ciekawe - mniej urozmaicone - więc raperzy nie tyle są zbawieniem tej piosenki, co podnoszą jej poziom.
Co do teledysku to jest to zdecydowanie ukłon w kierunku Koreanek. Obraz koncentruje się na solowych ujęciach poszczególnych członków, dodatkowo stylizacje starają się narzucić każdemu z chłopaków jakiś wizerunek, może nawet sugerować pewne cechy charakteru, które znajdują także przedłużenie w tym, co robią w swoich scenkach. Np. najmłodszy Zelo jest obowiązkowo przyporządkowany do bycia "niewinnym i uroczym". To po prostu próba sprzedania grupy na sztuki, która jest fundamentem tego biznesu, a który to fundament TS Entertainment zaniedbywał w swojej konstrukcji.
Właściwie nie mam z tym klipem jakiegoś większego problemu, jest bardzo profesjonalnie wykonany, ze sporym wyczuciem, rozmachem i pomysłem, choć troszeczkę brakuje mi tu jakichś detali, jakiegoś wzbogacenia tła i znaczenia poszczególnych kadrów. Bez tego sceny wydają się trochę odizolowane i gołe - ale taki urok przyjętej konwencji, gdzie każdy z wokalistów ma swoją odrębną domenę.
Od tradycyjnego materiału B.A.P najdalej odchodzi tekst piosenki. Do tej pory single formacji były jeśli nie "o czymś", to przynajmniej znacznie silniejsze i bardziej wyraźne w wydźwięku. Tym razem mamy typowe miłosne westchnienia do utraconej miłości - nic złego, ale też nic o czym warto się rozpisywać. Zainteresowani angielskie tłumaczenie znajdą >>TUTAJ<<.
"1004 (Angel)" to dla mnie projekt udany, który godzi dotychczasową tożsamość grupy z wymogami, jakie stawia rynek. Oczywiściwe wolałbym, gdyby ta kompozycja została wykonana w nieco mniej boysbandowym stylu - bo to właśnie przebojowa kompozycja jest zdecydowanie najmocniejszą stroną projektu - ale jestem realistą, wiem jak działa rynek, w szczególności mechanizmy popytu i podaży. Wolę dobry, oryginalny pomysł na piosenkę w wykonaniu, do którego mam drobne zastrzeżenia, niż piosenkę wykonaną bez zarzutu, ale do bólu sztampową, wtórną i nieciekawą, a niestety wiele boysbandów (i nie tylko boysbandów) taką właśnie ścieżką podąża. Pozostaje tylko pytanie. Czy te wszystkie sztuczki zadziałają i B.A.P w końcu wylansuje w Korei przebój. Potencjał zdecydowanie jest.
Nie jest to w żadnym razie przedmowa do tyrady na temat niesprawiedliwości dziejowej jaka spotyka płeć piękną. Chodzi o osadzenie w kontekście bohaterów dzisiejszego wpisu, grupy B.A.P - grupy dość wyjątkowej. Wysokobudżetowe, efektowne teledyski (np. "Badman" [>>TUTAJ<<] i "One shot" [>>TUTAJ<<]), niemal nieustanna obecność na scenie (12 singli w niespełna 2 lata!), obiecujący debiut w Japonii (5 miejsce na Oriconie), olbrzymia popularność za granicą, dobra sprzedaż fizycznych wydawnictw i... W zasadzie to klapa na rodzimym rynku.
Jeśli się nie mylę, to B.A.P jeszcze nie wygrało żadnego programu muzycznego! W sumie trudno się dziwić, ich piosenki nie łapią się do pierwszych dziesiątek notowań Billboardu i Gaonu, a one mają spory procentowy udział w wyniku piosenki w programach muzycznych. Z jednej strony cała ta sytuacja jest dosyć dziwna, bo B.A.P to jeden z najciekawszych boysbandów na rynku, z drugiej s trony prawdopodobnie w tym tkwi sęk.
Grupa zadebiutowała z może nie ostrym, ale twardym, męskim wizerunkiem i raczej trzyma się tej koncepcji. Podobnie jest z jej repertuarem muzycznym, który nieustannie kręci się wokół motywów kojarzących się przede wszystkim z rockiem i hip-hopem, wszystko to zostaje zmieszane z R&B i daje mieszankę, która brzmi niezwykle przebojowo... W uszach zachodniego odbiorcy, ale najwyraźniej niekoniecznie w uszach koreańskich fanek.
B.A.P właśnie wydało swoj pierwszy pełny album "First Sensibility", który wciąż czeka bym znalazł dla niego trochę czasu. Nie wiem jak sprawa ma się z całym albumem, ale mam wrażenie, że singiel promujący wydawnictwo jest próbą wkupienia się w łaski rodzimej publiczności. Podkreślam słowo "próbą", bo przekonania, co do skuteczności obranej taktyki, nie mam.
Tak piosenka, jak i teledysk są znacznie bardziej boysbandowe niż to, co B.A.P robiło do tej pory. A jednak duch grupy wciąż tu pokutuje tak w samej muzyce, jak i w wokalach. Trzonem formacji są Bang Yong Guk i Zelo - dwaj raperzy - i przed tym nie da się uciec. A że obaj z jednej strony trzymają wysoki poziom w tym co robią, z drugiej wymagają dopasowanego do siebie repertuaru, to zawsze będą ciągnęli resztę w nieco ambitniejsze rejony. Oczywiście ktoś w wytwórni mógłby pójśc pod prąd, zrobić coś bardziej mainstreamowego, a raperów dorzucić na doczepkę, ale to pachnie strzałem w stopę.
Bo trzeba przyznać, że wymienieni przed chwilą panowie ciągną ten wózek, to ich głosy nadają charakteru i charyzmy zwrotkom. Dzięki temu, że piosenka jest dopasowana do ich potrzeb i świetnie wkomponowuje w siebie sekwencje rapu, utwór jest dla mnie atrakcyjny. Gdyby rap został wepchnięty na siłę, raczej miałbym znacznie mniej sympatii dla tego kawałka.
Nie chodzi o to, że raperzy ratują sytuację. Refren jest efektowny, sama kompozycja trzyma wysoki poziom, bo to nie tylko ciekawy riff i chwytliwa melodia (ktoś wytknął, że jest podobna do "Counting Stars" OneRepublic i coś jest na rzeczy, ale do plagiatu daleko), ale także bardzo ładny most w środku i zgrabnie wprowadzony fragmenty innej piosenki ("Save Me").
Jednak z wokalami sprawa ma się różnie, niektóre partie są świetne, inne uchodzą w tłoku - partie podzielone są tak, żeby każdy z członków miał coś do powiedzenia, tak żeby wszystkie fanki były zadowolone. W dodatku gdyby nie rapowane wstawki, zwrotki byłyby znacznie mniej ciekawe - mniej urozmaicone - więc raperzy nie tyle są zbawieniem tej piosenki, co podnoszą jej poziom.
Co do teledysku to jest to zdecydowanie ukłon w kierunku Koreanek. Obraz koncentruje się na solowych ujęciach poszczególnych członków, dodatkowo stylizacje starają się narzucić każdemu z chłopaków jakiś wizerunek, może nawet sugerować pewne cechy charakteru, które znajdują także przedłużenie w tym, co robią w swoich scenkach. Np. najmłodszy Zelo jest obowiązkowo przyporządkowany do bycia "niewinnym i uroczym". To po prostu próba sprzedania grupy na sztuki, która jest fundamentem tego biznesu, a który to fundament TS Entertainment zaniedbywał w swojej konstrukcji.
Właściwie nie mam z tym klipem jakiegoś większego problemu, jest bardzo profesjonalnie wykonany, ze sporym wyczuciem, rozmachem i pomysłem, choć troszeczkę brakuje mi tu jakichś detali, jakiegoś wzbogacenia tła i znaczenia poszczególnych kadrów. Bez tego sceny wydają się trochę odizolowane i gołe - ale taki urok przyjętej konwencji, gdzie każdy z wokalistów ma swoją odrębną domenę.
Od tradycyjnego materiału B.A.P najdalej odchodzi tekst piosenki. Do tej pory single formacji były jeśli nie "o czymś", to przynajmniej znacznie silniejsze i bardziej wyraźne w wydźwięku. Tym razem mamy typowe miłosne westchnienia do utraconej miłości - nic złego, ale też nic o czym warto się rozpisywać. Zainteresowani angielskie tłumaczenie znajdą >>TUTAJ<<.
"1004 (Angel)" to dla mnie projekt udany, który godzi dotychczasową tożsamość grupy z wymogami, jakie stawia rynek. Oczywiściwe wolałbym, gdyby ta kompozycja została wykonana w nieco mniej boysbandowym stylu - bo to właśnie przebojowa kompozycja jest zdecydowanie najmocniejszą stroną projektu - ale jestem realistą, wiem jak działa rynek, w szczególności mechanizmy popytu i podaży. Wolę dobry, oryginalny pomysł na piosenkę w wykonaniu, do którego mam drobne zastrzeżenia, niż piosenkę wykonaną bez zarzutu, ale do bólu sztampową, wtórną i nieciekawą, a niestety wiele boysbandów (i nie tylko boysbandów) taką właśnie ścieżką podąża. Pozostaje tylko pytanie. Czy te wszystkie sztuczki zadziałają i B.A.P w końcu wylansuje w Korei przebój. Potencjał zdecydowanie jest.
środa, 5 lutego 2014
Gain - Fxxk U (feat. Bumkey)
Jest w życiu publicznym taka prawidłowość - zrobisz coś charakterystycznego, to ludzie zaczną o tym mówić. Zrobisz to dwa, trzy razy, a przylgnie do ciebie łatka, którą trudno potem odkleić. Tyczy się to sytuacji nawet tak prozaicznych jak te ze szkoły czy przedszkola, gdzie rówieśnicy nieustannie oceniają to, co robisz. Z perspektywy szaraka można sobie tylko wyobrazić jak poważną sprawą jest łatka przypięta w show-biznesie.
Na samym wstępie trzeba sobie powiedzieć jasno - artyści, wykonawcy i zwykli celebryci takiej łatki nierzadko poszukują, bo dzięki niej łatwiej im zarabiać - nie muszą zgadywać czy ich nowy pomysł wypali, jak długo będzie spełniał pewne kryteria kojarzone z łatką, będzie sukcesem. Gorzej kiedy z czasem z pewnych rzeczy chce się zrezygnować, a fani nie pozwalają.
Pamiętacie zeszłoroczny mini-album Gain z formacji Brown Eyed Girls zatytułowany "Romantic Spring" a promowany piosenką "Brunch"? Nie? No właśnie. Gain jest jedną z tych piosenkarek, które od samego początku nie stroniły od ostrego wizerunku i kontrowersyjnych tematów tak w piosenkach, jak i w teledyskach. Innym znakiem rozpoznawczym jej twórczości było dosyć dojrzałe i nierzadko ciekawe podejście do trudnej tematyki, którą wiele osób najchętniej zamiotłoby pod dywan. W efekcie Gain kojarzona jest jako niepokorna postać sceniczna, ale nigdy nie przekraczająca granicy dobrego smaku.
Jak już dałem do zrozumienia, poprzedni projekt wokalistki odchodził od tego wizerunku, oferując Gain znacznie bardziej subtelną, wyciszoną i w żadnym razie nie kontrowersyjną. Mini-album zaśpiewany w duecie z Hyungwoo, nie był klapą, ale sprzedał się wyraźnie gorzej od wydanego pół roku wcześniej "Talk About S" promowanego przez "Bloom" (>>TUTAJ<<) - piosenkę o dziewczynie, która rozkwita odkrywając swoją seksualność, opatrzoną dosyć bezpośrednim, choć wciąż niezwykle zgrabnym teledyskiem.
Cóż, na dniach Gain zaprezentuje swoje najnowsze wydawnictwo, a w zeszłym tygodniu jako przedsmak zaproponowała słuchaczom i widzom piosenkę i teledysk zatytułowane "Fxxk U" (pisownia oryginalna). Jak wskazuje sam tytuł, będzie ostro.
Mam bardzo mieszane odczucia odnośnie tego projektu, bo choć trzyma on wysoki poziom wykonania, to nie mogę pozbyć się wrażenia, że ktoś w wytwórni bardzo kombinował, żeby znaleźć nowy kontrowersyjny temat na piosenkę i teledysk. Nie chodzi o to jak ten temat ujęto, ale o sam fakt dokonania kolejnej "odważnej decyzji".
Co do piosenki, to nigdy nie uważałem, że słowa "fuck you" są dobrym pomysłem na refren w poważnym utworze. To zawsze będzie brzmiało głupio i pretensjonalnie - muzyka w tym wypadku robi wiele by ten problem przezwyciężyć, a jednak nie mogę przyznać jej zwycięstwa. Tak, po kilku przesłucxhaniach przywykłem do refrenu i przestał mi on zawadzać, ale pierwsza reakcja była negatywna. W ogóle tekst piosenki nie jest jej szczególnym atutem. Należy wziąć poprawkę, że tłumaczenie LOEN-u raczej nie jest perfekcyjne, ale alternatywna wersja (>>TUTAJ<<) mojego spojrzenia na słowa diametralnie nie zmienia, jedynie sprawia, że kilka momentów jest bardziej spójnych.
Przy czym nie chce powiedzieć, że tekst jest zły - nie, jest solidny, ale nie wyrasta znacząco ponad popową przeciętność, co oznacza, że nie jest w moich oczach w stanie zrekompensować tej refrenowej niezgrabności. Możliwe, że po prostu nie potrafię się w niego wczytać dostatecznie dokładnie, ale bardziej skłaniałbym się ku opcji, że jest on dosyć powierzchowny. Ot opowiada historię burzliwego związku, gdzie pożądanie przeplata się z niechęcią czy nawet wstrętem, gdzie pomimo łączącego obie osoby uczucia, nie potrafią one nawzajem dopasować się do potrzeb drugiej strony.
Oczywiście tekst jest napisany z żeńskiego punktu widzenia i prawdopodobnie nawet na zachodzie byłby przez to przedmiotem dyskusji - po prostu tak film, muzyka jak i nawet książka także na zachodzie mają problemy z przedstawianiem swojej tematyki z kobiecego punktu widzenia, a raczej z punktu widzenia, który nie jest męskim wyobrażeniem żeńskiej perspektywy, bo przecież ckliwości jest w mediach pod dostatkiem. Nie jestem żadnym bojownikiem o kobiece prawa, po prostu faktem jest, że takie podejście do tematu jest nie tyle zakazane, co zwyczajnie rzadkie i przez to podnosi dyskusję ilekroć ktoś zdecyduje się pójść tym tropem.
Jesli idzie o samą muzykę i wokale, to jest to jeden z tych kawałków, które nie robią piorunującego wrażenia na słuchaczu, jeżeli obedrzeć go z wyśpiewywanej treści, to tak naprawdę trudno sprawić by budził autentyczne zainteresowanie. A jednak to wszystko nie przeszkadza mu dobrze brzmieć. To w gruncie rzeczy jest dobra piosenka - zgrabna, zwiewna, lekka w muzycznym odbiorze. Spójna tak instrumentalnie, jak i pod względem wokalnym, do tego spokojna, ale też nie nudna czy bezbarwna. Bez tekstu nie rozpatrywałbym jej jako potencjalnego przeboju i możliwe, że nawet nie zwrócilbym na nią większej uwagi, co nie zmienia faktu, że słucham jej z przyjemnością.
Co do teledysku, to wydaje się on mocno bezpośredni jeśli idzie o treść i obraz, choć jego interpretacja może być troszkę szersza. Przyznam, że trudno było mi znaleźć jakiś poważniejszy punkt zaczepienia i dlatego traktuję ten klip jako wizualne przedłużenie teledysku, z jednej strony zawężone do konkretnej sytuacji związanej z seksem i przemocą, z drugiej strony może nawet poszerzone, jeżeli przyjmiemy, że ta ciągła szamotanina pary jakkolwiek wizualnie dosadna i jednoznaczna, może być traktowana jako symbol szerszego sporu. Intrygują mnie sceny z lustrami, bo lustro zdaje się być tu przewijającym się motywem, choć możliwe, że to jedynie goły motyw wizualny, pozbawiony głębszej treści.
Ciekawa jest też scena w łazience, która przecież zaczyna się bodaj jedyną pozytywną sekwencją w całym teledysku, sceną gdzie obie postacie są dla siebie pełne ciepła i życzliwości. Wszystko kończy się jednak paskudnie, i ta krew zalewająca łazienkę myślę, że jest celowo wyolbrzymionym symbolem, a nie czymś, co należałoby traktować dosłownie. Chodzi raczej o udokumentowanie tego, że dziewczynie stała się krzywda, że facet popełnił zbrodnię i ma krew na rękach. Można by tu nawet pójść o krok dalej i zasugerować, że dziewczynie odebrano dziewictwo.
Powyższy kadr występuje w klipie wcześniej i można w nim doszukiwać się wielu znaczeń. Najbardziej oczywisty jest tu kontrast kolorystyczny, piekielna czerwień po stronie mężczyzny i niebiański błękit po stronie kobiety. Ogień świecy dodatkowo wzmacnia diabelską konotację, podczas gdy święty obrazek naturalnie kojarzy się z niebem. Ale ja widzę tu też coś więcej. Te wielkie świeczki w torcie to nic innego jak symbol falliczny, pod koniec teledysku facet gasi świeczki i natychmiast zasypia. W takim razie obraz przedstawiający Matkę Boską można interpretować jako symbol niewinności czy nawet dziewictwa.
Patrząc od strony technicznej klip jest bardzo dobry. Podobają mi się przede wszystkim niebanalnie dobrane kadry. Ponadto scenografia i stylizacja stoją na wysokim poziomie wykonania i na tle konkurencji wypadają oryginalnie. Jak zwykle w koreańskich teledyskach, oświetlenie jest mocnym punktem programu. Do tej kombinacji dołożyłbym jeszcze fakt, że obraz jest dobrze zgrany tak z muzyką, jak i z treścią piosenki, przynajmniej kilka elementów ewidentnie ma akcentować zmiany i motywy pojawiające się w piosence. No i sama gra Gain i towarzyszącego jej aktora stoi na wysokim poziomie.
Pora zrobić krok w tył i spojrzeć na całość projektu szerzej. Nie opuściły mnie moje wątpliwości wywołane faktem, że piosenka w zbyt nachalny sposób prosi się o uwagę, jednak nie jestem w stanie odmówić tak jak, i towarzyszącemu teledyskowi ani jakości, ani śmiałości w podejmowaniu nie tylko niepopularnego tematu, ale przede wszystkim niepopularnej perspektywy. Na pewno wolałbym gdyby chociaż z refrenu i tytułu zniknęło to banalne "Fuck You", na pewno wolałbym gdyby treść była nieco bardziej złożona, jednak nie potrafię winić twórców za dostosowywanie się do wymogów rynku, kiedy sam objęty kierunek jest nieco ryzykowny.
Oczywiście, jak wspomniałem na wstępie, publika oczekuje takiej ostrej Gain. A jednak każda ostra stylizacja jest jak wciśnięcie kamienia w ręce ludzi, których łatwo zbulwersować, tym samym wokalistka musi liczyć się z krytyką. A nie jest jednak tak, że wokalistka pokroju Gain może liczyć na publiczną bezkarność i uwielbienie bez względu na to, co zaprezentuje, więc nadmiar krytyki zawsze będzie wiązać się dla niej z ryzykiem. Mimo wszystko myślę, że jej sceniczny powrót będzie sukcesem, tym bardziej, że największe premiery tego miesiąca powoli odsuwają się w czasie, robiąc Gain miejsce by zabłysnąć.
Na samym wstępie trzeba sobie powiedzieć jasno - artyści, wykonawcy i zwykli celebryci takiej łatki nierzadko poszukują, bo dzięki niej łatwiej im zarabiać - nie muszą zgadywać czy ich nowy pomysł wypali, jak długo będzie spełniał pewne kryteria kojarzone z łatką, będzie sukcesem. Gorzej kiedy z czasem z pewnych rzeczy chce się zrezygnować, a fani nie pozwalają.
Pamiętacie zeszłoroczny mini-album Gain z formacji Brown Eyed Girls zatytułowany "Romantic Spring" a promowany piosenką "Brunch"? Nie? No właśnie. Gain jest jedną z tych piosenkarek, które od samego początku nie stroniły od ostrego wizerunku i kontrowersyjnych tematów tak w piosenkach, jak i w teledyskach. Innym znakiem rozpoznawczym jej twórczości było dosyć dojrzałe i nierzadko ciekawe podejście do trudnej tematyki, którą wiele osób najchętniej zamiotłoby pod dywan. W efekcie Gain kojarzona jest jako niepokorna postać sceniczna, ale nigdy nie przekraczająca granicy dobrego smaku.
Jak już dałem do zrozumienia, poprzedni projekt wokalistki odchodził od tego wizerunku, oferując Gain znacznie bardziej subtelną, wyciszoną i w żadnym razie nie kontrowersyjną. Mini-album zaśpiewany w duecie z Hyungwoo, nie był klapą, ale sprzedał się wyraźnie gorzej od wydanego pół roku wcześniej "Talk About S" promowanego przez "Bloom" (>>TUTAJ<<) - piosenkę o dziewczynie, która rozkwita odkrywając swoją seksualność, opatrzoną dosyć bezpośrednim, choć wciąż niezwykle zgrabnym teledyskiem.
Cóż, na dniach Gain zaprezentuje swoje najnowsze wydawnictwo, a w zeszłym tygodniu jako przedsmak zaproponowała słuchaczom i widzom piosenkę i teledysk zatytułowane "Fxxk U" (pisownia oryginalna). Jak wskazuje sam tytuł, będzie ostro.
Mam bardzo mieszane odczucia odnośnie tego projektu, bo choć trzyma on wysoki poziom wykonania, to nie mogę pozbyć się wrażenia, że ktoś w wytwórni bardzo kombinował, żeby znaleźć nowy kontrowersyjny temat na piosenkę i teledysk. Nie chodzi o to jak ten temat ujęto, ale o sam fakt dokonania kolejnej "odważnej decyzji".
Co do piosenki, to nigdy nie uważałem, że słowa "fuck you" są dobrym pomysłem na refren w poważnym utworze. To zawsze będzie brzmiało głupio i pretensjonalnie - muzyka w tym wypadku robi wiele by ten problem przezwyciężyć, a jednak nie mogę przyznać jej zwycięstwa. Tak, po kilku przesłucxhaniach przywykłem do refrenu i przestał mi on zawadzać, ale pierwsza reakcja była negatywna. W ogóle tekst piosenki nie jest jej szczególnym atutem. Należy wziąć poprawkę, że tłumaczenie LOEN-u raczej nie jest perfekcyjne, ale alternatywna wersja (>>TUTAJ<<) mojego spojrzenia na słowa diametralnie nie zmienia, jedynie sprawia, że kilka momentów jest bardziej spójnych.
Przy czym nie chce powiedzieć, że tekst jest zły - nie, jest solidny, ale nie wyrasta znacząco ponad popową przeciętność, co oznacza, że nie jest w moich oczach w stanie zrekompensować tej refrenowej niezgrabności. Możliwe, że po prostu nie potrafię się w niego wczytać dostatecznie dokładnie, ale bardziej skłaniałbym się ku opcji, że jest on dosyć powierzchowny. Ot opowiada historię burzliwego związku, gdzie pożądanie przeplata się z niechęcią czy nawet wstrętem, gdzie pomimo łączącego obie osoby uczucia, nie potrafią one nawzajem dopasować się do potrzeb drugiej strony.
Oczywiście tekst jest napisany z żeńskiego punktu widzenia i prawdopodobnie nawet na zachodzie byłby przez to przedmiotem dyskusji - po prostu tak film, muzyka jak i nawet książka także na zachodzie mają problemy z przedstawianiem swojej tematyki z kobiecego punktu widzenia, a raczej z punktu widzenia, który nie jest męskim wyobrażeniem żeńskiej perspektywy, bo przecież ckliwości jest w mediach pod dostatkiem. Nie jestem żadnym bojownikiem o kobiece prawa, po prostu faktem jest, że takie podejście do tematu jest nie tyle zakazane, co zwyczajnie rzadkie i przez to podnosi dyskusję ilekroć ktoś zdecyduje się pójść tym tropem.
Jesli idzie o samą muzykę i wokale, to jest to jeden z tych kawałków, które nie robią piorunującego wrażenia na słuchaczu, jeżeli obedrzeć go z wyśpiewywanej treści, to tak naprawdę trudno sprawić by budził autentyczne zainteresowanie. A jednak to wszystko nie przeszkadza mu dobrze brzmieć. To w gruncie rzeczy jest dobra piosenka - zgrabna, zwiewna, lekka w muzycznym odbiorze. Spójna tak instrumentalnie, jak i pod względem wokalnym, do tego spokojna, ale też nie nudna czy bezbarwna. Bez tekstu nie rozpatrywałbym jej jako potencjalnego przeboju i możliwe, że nawet nie zwrócilbym na nią większej uwagi, co nie zmienia faktu, że słucham jej z przyjemnością.
Co do teledysku, to wydaje się on mocno bezpośredni jeśli idzie o treść i obraz, choć jego interpretacja może być troszkę szersza. Przyznam, że trudno było mi znaleźć jakiś poważniejszy punkt zaczepienia i dlatego traktuję ten klip jako wizualne przedłużenie teledysku, z jednej strony zawężone do konkretnej sytuacji związanej z seksem i przemocą, z drugiej strony może nawet poszerzone, jeżeli przyjmiemy, że ta ciągła szamotanina pary jakkolwiek wizualnie dosadna i jednoznaczna, może być traktowana jako symbol szerszego sporu. Intrygują mnie sceny z lustrami, bo lustro zdaje się być tu przewijającym się motywem, choć możliwe, że to jedynie goły motyw wizualny, pozbawiony głębszej treści.
Ciekawa jest też scena w łazience, która przecież zaczyna się bodaj jedyną pozytywną sekwencją w całym teledysku, sceną gdzie obie postacie są dla siebie pełne ciepła i życzliwości. Wszystko kończy się jednak paskudnie, i ta krew zalewająca łazienkę myślę, że jest celowo wyolbrzymionym symbolem, a nie czymś, co należałoby traktować dosłownie. Chodzi raczej o udokumentowanie tego, że dziewczynie stała się krzywda, że facet popełnił zbrodnię i ma krew na rękach. Można by tu nawet pójść o krok dalej i zasugerować, że dziewczynie odebrano dziewictwo.
Powyższy kadr występuje w klipie wcześniej i można w nim doszukiwać się wielu znaczeń. Najbardziej oczywisty jest tu kontrast kolorystyczny, piekielna czerwień po stronie mężczyzny i niebiański błękit po stronie kobiety. Ogień świecy dodatkowo wzmacnia diabelską konotację, podczas gdy święty obrazek naturalnie kojarzy się z niebem. Ale ja widzę tu też coś więcej. Te wielkie świeczki w torcie to nic innego jak symbol falliczny, pod koniec teledysku facet gasi świeczki i natychmiast zasypia. W takim razie obraz przedstawiający Matkę Boską można interpretować jako symbol niewinności czy nawet dziewictwa.
Patrząc od strony technicznej klip jest bardzo dobry. Podobają mi się przede wszystkim niebanalnie dobrane kadry. Ponadto scenografia i stylizacja stoją na wysokim poziomie wykonania i na tle konkurencji wypadają oryginalnie. Jak zwykle w koreańskich teledyskach, oświetlenie jest mocnym punktem programu. Do tej kombinacji dołożyłbym jeszcze fakt, że obraz jest dobrze zgrany tak z muzyką, jak i z treścią piosenki, przynajmniej kilka elementów ewidentnie ma akcentować zmiany i motywy pojawiające się w piosence. No i sama gra Gain i towarzyszącego jej aktora stoi na wysokim poziomie.
Pora zrobić krok w tył i spojrzeć na całość projektu szerzej. Nie opuściły mnie moje wątpliwości wywołane faktem, że piosenka w zbyt nachalny sposób prosi się o uwagę, jednak nie jestem w stanie odmówić tak jak, i towarzyszącemu teledyskowi ani jakości, ani śmiałości w podejmowaniu nie tylko niepopularnego tematu, ale przede wszystkim niepopularnej perspektywy. Na pewno wolałbym gdyby chociaż z refrenu i tytułu zniknęło to banalne "Fuck You", na pewno wolałbym gdyby treść była nieco bardziej złożona, jednak nie potrafię winić twórców za dostosowywanie się do wymogów rynku, kiedy sam objęty kierunek jest nieco ryzykowny.
Oczywiście, jak wspomniałem na wstępie, publika oczekuje takiej ostrej Gain. A jednak każda ostra stylizacja jest jak wciśnięcie kamienia w ręce ludzi, których łatwo zbulwersować, tym samym wokalistka musi liczyć się z krytyką. A nie jest jednak tak, że wokalistka pokroju Gain może liczyć na publiczną bezkarność i uwielbienie bez względu na to, co zaprezentuje, więc nadmiar krytyki zawsze będzie wiązać się dla niej z ryzykiem. Mimo wszystko myślę, że jej sceniczny powrót będzie sukcesem, tym bardziej, że największe premiery tego miesiąca powoli odsuwają się w czasie, robiąc Gain miejsce by zabłysnąć.
Subskrybuj:
Posty (Atom)