czwartek, 26 września 2013

Soyou & Mad Clown - Stupid In Love

Nawet nie wiem jak zacząć ten tekst. Chyba dlatego, że sam w stu procentach nie jestem przekonany do swoich odczuć względem tego nagrania, a do tego kilka decyzji podjętych przez osoby zarządzające projektem wciąż nie daje mi spokoju. W pierwszej chwili chciałem nazwać to nagranie godnym polecenia, ale przypomniałem sobie jak mocno odbiłem się od niego przy pierwszym podejściu i jak wiele wątpliwości wciąż we mnie budzi.

Chyba najprościej będzie wyłożyć kawę na ławę, a potem bawić się w detale. Mój problem leży u samych podstaw tego projektu. Wokalistka plus raper. Sztampa. Właściwie od kiedy tylko hip-hop zaczął oddziaływać na muzyczny mainstream, na całym świecie pojawiały się takie projekty. Na dodatek przeważnie zaangażowany w ten proceder raper nie jest undergroundową gwiazdą szukającą trochę sławy "na powierzchni", a raczej rozmemłanym pozerem, który chciałby śpiewać o miłości, ale natura poskąpiła wokalu, więc zamiast śpiewać gada.

I to chyba dostatecznie tłumaczy sedno mojego uprzedzenia do tego nagrania. Przy czym jest to uprzedzenie, którego dorobiłem się po pierwszym kontakcie z utworem, nie przed. Przed pierwszym przesłuchaniem - wręcz przeciwnie, byłem nastawiony dość entuzjastycznie.

Soyou to kawał dobrego głosu "uwięziony" w wysokiej, zgrabnej i ogólnie apetycznie prezentującej się dziewczynie. Ale Soyou ma jeden zasadniczy problem - występuje w jednej grupie (Sistar) z Hyorin - rewelacyjną wokalistką (jedną z najlepszych na koreańskich scenach), która w dodatku jest sceniczną bestią - rusza się jak krzyżówka kota z kobrą, co przy jej pełnej sylwetce rozbija męskie szczęki o posadzki.

Inaczej rzecz ujmując, ucieszyło mnie, że Soyou dostała solową szansę, na którą zasłużyła, szczególnie biorąc pod uwagę sukces całego Sistar. Nie byłem też z góry uprzedzony do jej scenicznego mariażu z raperem, bo Mad Clowna nie kojarzyłem, za to miałem w pamięci współpracę Jieun z Secret z Bang Yong Gukiem przy okazji piosenki "Going Crazy" (>>TUTAJ<<). Raz, że utarta formuła współpracy rapera i wokalistki jest tak naprawdę dość prostą receptą na sukces - mierzony wpływami ze sprzedaży i miejscami na listach. Dwa, że wymieniona przed chwilą dwójka ze stajni TS Entertainment pokazała, że nawet podążając tą ubitą ścieżką można zawędrować w ciekawe miejsca.

Do projektu podchodziłem nastawiony dość pozytywnie, choć bez olbrzymich oczekiwań. Jednak od pierwszego kontaktu zaczęły piętrzyć się problemy, które... No właśnie, nie mogę napisać, że całkiem odrzuciły mnie od tej piosenki, ale wyraźnie wpłynęły na mój jej odbiór.

Zacznijmy od tego, że do tej pory koreańskie single mogłem podzielić między innymi według bardzo prostego kryterium - te które teledysk mają i te, które videoklipu się nie dorobiły. "Stupid In Love" to pionierskie przedsięwzięcie, które próbuje wpasować się gdzieś pomiędzy te dwie kategorie...



Oczywiście, sam dopisek "short ver." sugeruje, że istnieje pełna wersja tego klipu. Sęk w tym, że w anglojęzycznym internecie wciąż nie została upubliczniona, co jest dość nietypowe dla koreańskiego rynku. Co więcej, dopiero dzisiaj dokopałem się do pełnej wersji tego klipu wrzuconej na YT przez jakiegoś "partyzanta". Wersji wrzuconej właśnie dzisiaj, z kilkunastoma wyświetleniami na koncie. To dosyć dziwne zważywszy na fakt, że piosenka - a co, uchylę rąbka tajemnicy - wyrasta na duży przebój.

Jednak pełną wersję teledysku zachowam na później, tym bardziej, że nie dzieje się w nim zbyt wiele, a chciałbym najpierw zająć się samą piosenką, do czego będą mi potrzebne inne klipy. W pierwszej kolejności płytowa wersja piosenki z dodanym tłumaczeniem. Wybieram wariant polski, choć to tłumaczenie tłumaczenia. Porównując wersję polską i angielską, dochodzę do wniosku, że jeżeli coś ze znaczenia zagubiło się w przekładzie, to stało się to już na etapie przekładu z koreańskiego na angielski, ba, mam wrażenie, że polski tekst miejscami lepiej oddaje ducha utworu.



Nie dziwię się, że jest to przebój, bo pomimo rozlicznych zarzutów, które za chwilę wyciągnę, liczba niezbijalnych atutów jest po prostu za duża. Samo brzmienie, nastrojowość kompozycji - to w zasadzie dość, by piosenka dobrze sobie radziła. Na to nakłada się bardzo dobrze wkomponowany wokal Soyou, który dodatkowo zagęszcza atmosferę i sprawia, że kawałek - przy całej swojej sztampie - staje się łatwo rozpoznawalny.

Sam muzyczny motyw podkładu jest dosyć banalny, jednak sposób wyprodukowania nagrania nadaje całości dużo więcej głębi i smaku. Choć sama struktura utworu jest prosta jak konstrukcja cepa, to sposób w jaki wybrzmiewają instrumenty - w szczególności klawisze i smyczki - sprawia, że brzmi to jak utwór z klasą. Ponadto muszę pochwalić urozmaicenie podkładu w trakcie zwrotki, to co dzieje się około 1:55 bardzo przyjemnie łaskocze moje uszy.

Z negatywów wskazałbym nietrafiony most - jego brzmienie, wykorzystanie gitar... Widzę, co autor chciał osiągnąć, ale zabieg zwyczajnie mu nie wyszedł. Miało być epicko, miała być kulminacja napięcia, a wyszło trochę jazgotliwie i niespójnie. Przy czym w żadnym razie nie jest to jakaś muzyczna katastrofa, po prostu nieudany zabieg.

Jednak mój prawdziwy problem tyczy się przede wszystkim warstwy lirycznej. Bang Yong Guk w "Going Crazy" swoim rapem zaserwował kawał nieprzyjemnego, niepokojącego obrazu, a potem jeszcze przepraszał, że jego tekst był nie dość plastyczny i że mógł się bardziej postarać. Ja rozumiem, że ze słowami do "Stupid In Love" zdecydowanie łatwiej się identyfikować i pewnie stąd też bierze się popularność tej piosenki, ale nawet patrząc na czystą formę - jest słabo. "Niebo pociemniało"? Poważnie? Co to jest, konkurs poetycki pierwszoklasistów? Rozumiem - miało być prosto i dosadnie, ale nawet przy takich kryteriach ten tekst jest po prostu miałki. Wystarczy porównać sobie jak to zrobił Choiza w swoim "Going Down" (>>TUTAJ<<), nota bene kawałek ma fantastyczny podkład, który sam w sobie snuje opowieść.

Ale napisałem, że z początku odbiłem się od tego nagrania, a póki co jeszcze tego dobrze nie wytłumaczyłem. Otóż wobec braku teledysku pod ręką, sięgnąłem po wykonanie w jednym z programów telewizyjnych i zostałem pozbawiony jakichkolwiek złudzeń co do osoby rapera.



W studiu chłop ma brzmienie płaskie jak niemiecka autostrada, ale przynajmniej daje radę ze sprzedawaniem emocji. Jest w tym jego głosie jakiś gniew, złość, da się to kupić. Niestety - jak wielu pop-raperów - na scenie okazuje się, że nie daje rady. A że ten konkretny okaz rapera nie ma nawet żadnej cechy charakterystycznej w głosie, to jego występ na żywo jest po prostu słabiutki. Ot przeciętny gość z ulicy, który na kogoś złorzeczy...

Co gorsza, jak tak zestawić ten jego mikry głos z drewnianymi próbami sprzedania emocji i jeszcze opakujemy to w wizerunek sceniczny, to dostaniemy coś więcej niż zwykłego gościa z ulicy. Czasami się takich widuje - czapka z daszkiem, dziwne okulary i jakaś obciachowa odzież wierzchnia - idą i drą ryja nie wiedzieć na kogo. Kiedy na murach kamienic pojawiają się jakieś "przemyślenia" na temat władzy, kościoła i obyczajów, są pierwszymi podejrzanymi. Nic nie poradzę, tym rapem Mad Clown bawi mnie zamiast mnie poruszyć. Na dokładkę Soyou jest wepchnięta na gruby playback, który nie zawsze jest w stanie zagłuszyć.

Tydzień później było ciutek lepiej, szczególnie jeżeli idzie o wypoziomowanie playbacku czy też wokalnych zwielokrotnień, ale Mad Clown nadal jest daleki od przekonania mnie do siebie i swojego rapu.



Jestem Wam jeszcze winien teledysk, choć bardzo możliwe, że wkrótce go zdejmą - skoro sami go nie upubliczniają.



Ogólnie rzecz biorąc bardzo profesjonalnie i nastrojowo zrobiony teledysk. Szczególnie "ptasie" kadry z Soyou są niezwykle plastyczne. Sama koncepcja sceny z tronem - to jak Mad Clown spala się czy też, uwaga trudne słowo ;) , dezintegruje - robi wrażenie, a raczej robiłaby, gdyby nie wizerunek rapera. Okej, ja rozumiem, że w Korei taki sweter może nie uchodzić za obciachowy, ale w moich oczach kombinacja czapka z daszkiem, sweter i druciane okulary jest po prostu ko(s)miczna, a już szczytem absurdu jest posadzenie tak ubranego faceta na tronie. Może w Korei to nikogo nie razi, ale dla mnie to estetyczny strzał w stopę.

Podsumowanie? Pomimo fali czepialstwa, która przelała się przez powyższe akapity, nie potrafię nie ulec przebojowej naturze tego kawałka. Niby prosty muzycznie pomysł, ale - głównie dzięki doskonałej produkcji - zyskuje na muzycznej głębi i nie można nie przyznać, że jest nastrojowy. Choć lirycznie utwór rozczarowuje, to nie mogę też nazwać go złym, co najwyżej przystosowanym do potrzeb mas, a przecież o to w popie chodzi. Najwięcej zastrzeżeń mam do rapu, jednak tyczą się one głównie wykonań na żywo, bo wersja płytowa potrafi braki w walorach samego głosu przykryć przyzwoitą ekspresją.

środa, 25 września 2013

F-ve Dolls - Can You Love Me? + Deceive

Core Contents Media - i już wiadomo, że będzie zabawnie. Nie wiem, co dokładnie jest nie tak z ludźmi zarządzającymi tą wytwórnią, ale że coś jest nie tak - to rzecz pewna. Weźmy bohaterki dzisiejszego wpisu, grupę F-ve Dolls. Nie tak dawno temu zajmowałem się ich... Powrotem? Debiutem? Kiedy mowa o CCM, już przy tak prostych kwestiach można się pogubić.

Formacja jeszcze do niedawna nazywała się 5Dolls, po powrocie nazywa się F-ve Dolls, występuje w całkiem przemeblowanym składzie i na dodatek dziewczyn jest sześć, a nie pięć, co wskazywałaby nazwa. Po szczegóły roszad personalnych wysyłam >>TUTAJ<<, bo - jakkolwiek ciekawe - nie są teraz istotne.

O ile w wypadku piosenki "1st Soulmate" (link wyżej) można było się zastanawiać, czy mamy do czynienia z powrotem, czy może jednak stosowniej byłoby nazwać to debiutem, o tyle dwie dzisiejsze piosenki to już ewidentnie powrót formacji i typowa próba kucia żelaza póki gorące. A przynajmniej ciepłe, bo nie oszukujmy się - F-ve Dolls jakiejś furory, póki co, nie robi.

Teraz będę wymagał od Was drobnego wysiłku intelektualnego. Musicie wyobrazić sobie scenkę rodzajową. Miejscem akcji jest zapewne jakieś biuro. Czy będzie to nowoczesne, minimalistyczne korpo-biuro ze szklanymi blatami i jakąś egzotyczną roślinką w doniczce, czy też bardziej tradycyjne biuro kapitalistycznych wyzyskiwaczy, tak bogate w drewno i zwierzęce skóry, że zawstydziłoby samo serce dżungli, czy też może jakiś mniej malowniczy, ale nie mniej prawdopodobny wariant biura - wybór pozostawiam Wam. Bo nie o miejsce tu idzie, a o dramat, który się tam rozegra.

Osoby. Najbardziej malownicze byłoby tu zebranie kilku Poważnych Panów wspartych przez uniżonego sługę ich, zwanego dalej Asystentem. Ale jeżeli Wasza moc obliczeniowa nie uciągnie renderowania tylu postaci naraz, jeden Poważny Pan wespół z Asystentem też powinni wystarczyć.

Przedmiotem rozmowy jest oczywiście debiut czy też powrót - rozmówcy sami nie są pewni - F-ve Dolls z piosenką "1st Soulmate". Oczywiście z początku mamy wzajemne gratulacje Poważnych Panów, bo - co by nie mówić - projekt wyszedł sympatyczny i chwytliwy. Jednak, gdy tylko Asystent przedstawia wyniki sprzedaży, okazuje się, że nie wszystko poszło tak dobrze, jak można by się spodziewać.

- Jak to? Chwytliwa piosenka? Fajny numer na scenie? Sympatyczny teledysk? Więc czemu nie ma hitu? - Czy te wszystkie obserwacjo-zapytania wypluł z siebie jeden Poważny Pan, czy jest to myślowa spuścizna całego chóru oburzonych głosów - nie ma to znaczenia, bo Asystent szybko odpowiada. - Opinia publiczna w większości zareagowała pozytywnie, ale podniesiono dwa zarzuty, które najpewniej przyczyniły się do takich, a nie innych wyników.

- Mówże, człowieku, jakież to zarzuty, bo nas tu nadciśnienie zaraz zdławi - wykrzyknie jeden z Poważnych Panów. Jednak Asystent nawykł już do pasji z jaką Poważni Panowie podchodzą do swoich pieniędzy swojego zawodu, więc w jego słowach nie zagra nawet jeden ton niepewności, gdy monotonnym głosem prowadzi swoją odpowiedź. - Pierwszym zarzutem jest stylizacja... - nie zdąży postawić kropki w zdaniu, gdy przerwie mu Poważny Pan. - Stylizacja? Ale jak to możliwe!? Zrobiliśmy wszystko tak jak w hitach T-ara! - Asystent z pokorą przyjmuje werbalny ekwiwalent zajechania drogi i kontynuuje wywód - Tak, właśnie o to zdaje się chodzić odbiorcom. Okazuje się, że woleliby, gdyby T-ara robiła piosenki w stylu T-ara, podczas gdy F-ve Dolls zajęło się czymś innym. - O niewdzięczni! - oburzenie Poważnego Pana wydaje się tak szczere, że na jego czerwonej twarzy można by smażyć jajka. Ale jak tu się dziwić jego zdziwieniu? Przecież sama myśl o tym, że ktoś może mieć dość dziewczyn w kolorowych retro-disco-stylizacjach i okularach przeciwsłonecznych, wydaje się - cóż - nie do pomyślenia.

- Rozumiem, że przynajmniej na jakiś czas będziemy musieli porzucić nasz disco-koncept? - same słowa napełniają Poważnego Pana czystą nienawiścią, do powietrza, które je niesie, a jednak z dziecinną naiwnością wsuwa na koniec zdania znak zapytania, w nadziei, że Asystent jednak zaprzeczy. - Niestety, na to wygląda. - Nawet z pozoru bezduszny Asystent wypowiadając te słowa nie jest w stanie spojrzeć w oczy Poważnego Pana. Nie boi się zobaczyć czerwonych ognisk słusznego gniewu, drży przed widokiem błękitnych jezior szczerej rozpaczy.

Zapada chwila milczenia, którą wreszcie przecina zrezygnowanym głosem Poważny Pan - To jaki jest ten drugi zarzut? - Jego pytanie wisi chwilę w powietrzu, kiedy asystent w myślach układa słowa odpowiedzi w możliwie celne zdanie. Ostatecznie jednak rezygnuje i stawia na proste niedopowiedzenie - Chodzi o liczbę dziewczyn... - nawet jeżeli pytanie, które za chwilę padnie, nie pociągnie sprawy we właściwym kierunku, to przynajmniej Asystent uniknie zwalenia druzgoczącego ciężaru prawdy w jednym rzucie. Tu jednak następuje nieoczekiwany zwrot sytuacji, zwrot absolutnie kluczowy. - Ha! Chociaż w tym jednym się zgadzamy! Od początku mówiłem, że dziewczyn jest za mało! - Asystent chciałby zaprotestować, wytłumaczyć, że chodzi o coś odwrotnego, że ludzie nie rozumieją dlaczego w zespole F-ve dolls jest więcej niż pięć dziewczyn... Jednak nie może - fizycznie nie jest w stanie. Widząc jak nadzieja roziskrzyła zapał w oczach Poważnego Pana, nie ma serca ponownie gasić tego płomienia.

- Tak! Mamy przecież tę młodą Dani, która miała występować w T-ara. Dorzucimy ją do F-ve Dolls, w siódemkę już na pewno podbiją serca widzów! Tylko co z piosenką? - Asystent już sięga po listę topowych producentów, już ma zamiar podsunąć kandydaturę jednego z branżowych asów, gdy okazuje się, że Poważny Pan nie tyle poszukuje odpowiedzi, co bierze teatralną pauzę, by nie zabrzmieć jak wariat błyskawicznie odpowiadając na własne pytanie. - No tak, nad czym się tu zastanawiać? Skoro nie możemy zrobić retro-disco-hitu, musimy zrobić balladę - innej drogi przecież nie ma. Davichi w tym roku robiło płytę, na pewno zostało coś niewykorzystanego. Tak, czeka nas kolejny sukces!

Światła gasną, kurtyna opada, publika wychodzi na antrakt. Akt drugi rozegra się na ekranie, więc możecie śmiało wyłączyć wyobraźnię.



Okej, wszelkie kwestie organizacyjne, wyjaśnienia, tematy muzyczne itd. idą na bok. Przepraszam, ale po prostu nie mogę, nie umiem i chyba zwyczajnie nie chcę zostawić tej kwestii w spokoju. BRWI!

Jakiś czas temu odkryłem u siebie straszną przypadłość, która niszczy mi życie. Przez lata zastanawiałem się dlaczego potrafię tak obojętnie patrzeć na wiele kobiet, które inni faceci określają mianem atrakcyjnych (nie słowo w słowo, ale taka myśl im przyświeca - dokładnych słów nie przytoczę, bo mogą to czytać dzieci)? Dlaczego całkiem normalne dziewczyny w moich ocach wydają się być "w złym guście"?

I wreszcie doszedłem - chodzi o brwi! Te śmieszne krzaki nad oczami, na które nikt - włącznie ze mną - świadomie nie zwraca uwagi. Wszyscy je widzą, wszyscy zdają sobie sprawę z ich istnienia, ale oceniając czyjąś urodę, każdy poda cały szereg innych cech - kształt i rozmiar twarzy, nosa, oczu, ust, nawet uszu, jakieś śmieszne detale w stylu "dołeczków", ale o brwiach nawet się nie zająknie.

I choć ja też wolę mówić o nosach i oczach - choćby po to, by nie wyjść na jakiegoś dewianta - to fakty są takie, że brwi są dla mnie absolutnie kluczowe. Chyba najbardziej drażnią, czy też może raczej śmieszą, mnie domorosłe adeptki sztuki malarskiej, które zdają się mylić własną twarz z kawałkiem płótna. Bo jak inaczej wytłumaczyć wyrywanie sobie brwi do zera, a potem ponowne ich rysowanie - jak kilkuletnie dziecko pastwiące się flamastrem nad okładkowym portretem gwiazdy z kolorowego czasopisma?

Ale to ekstremalny przypadek, a przecież nie trzeba posuwać się aż tak daleko, by zafundować sobie image godny krzyżówki goblina z jakimś mały stworzeniem futerkowym, wychodzącym na żer tylko nocą. Nie wiem na czym to polega, ale tak wiele dziewczyn, zamiast zostawić w spokoju to, co rośnie im nad oczami, nieustannie przy tym kombinuje. Ja rozumiem tzw. regulację, moje krzaki też prezentują się nieco lepiej, kiedy się je przytnie. Ale większość kobiet zdaje się nie mieć pojęcia ani jak się za to zabrać, ani kiedy przestać.

I tutaj wkracza kpop. Dla mnie częścią niezauważalnego uroku tej branży są właśnie brwi. Bo jakimś cudem tym wszystkim specjalistom od makijażu - i szerzej wizerunku - udaje się tak wymuskać ową newralgiczną dla mnie część owłosienia, by naraz wyglądała estetycznie, ale także niezwykle naturalnie i spójnie z resztą koncepcji. Nawet kiedy jedna czy druga wokalistka farbuje sobie brwi, by dopasować je pod kolor nowej fryzury, to choć widzę zmianę, to widzę też, że idealnie wkomponowuje się ona w całokształt.

Niestety powyższy teledysk zadał rysę nieskalanemu do tej pory wizerunkowi specjalistów. Tak, wiem - Dani jest młodziutka, ma kilkanaście lat, przed kamery wrzucono ją pospiesznie i chyba przed czasem. Zdążyłem już zauważyć, że u nastoletnich Koreanek młody wiek znacznie bardziej rzuca się w oczy niż u ich wyfiokowanych rówieśnic z Europy czy Stanów. Ponadto widać, że Dani nie jest jeszcze obyta z kamerą, nie włada swoją mimiką jak jej wyszkolone koleżanki. Ale nie zmienia to faktu, że styliści dali ciała, bo efekt widoczny w teledysku jest po prostu komiczny.

I już myślałem, że w CCM ktoś też to zauważył, bo kilka dni później ukazała się nowa wersja tego teledysku...



Sęk w tym, że korzysta on z kadrów nakręconych przy okazji tej samej sesji, ba, w wielu momentach są to dokładnie te same kadry, co w teledysku powyżej. Na dobrą sprawę nie wiem, dlaczego ta wersja w ogóle powstała. Tak, brwi Dani i rzucane spod nich nieszczęśliwe spojrzenia wydają się mniej rzucać w oczy w tej wersji, ale wciąż je widać.

Jest to o tyle zabawne, że mam nieodparte wrażenie, że piosenka ta powstała głównie po to, by podpromować Dani, albo przynajmniej dać jej trochę doświadczenia przed kamerami. Prędzej czy później - z lepszym czy gorszym skutkiem - T-ara N4 i ich "Jeonwon Diary"/"Countryside Life" (>>TUTAJ<<) wrócą na sceny, tak jak obiecano. Już wcześniej oznajmiono, że wobec odejścia Areum, Dani zajmie jej miejsce, choć jedynie w T-ara N4, więc sceniczny szlif jest jej jak najbardziej potrzebny.

Można się zastanawiać, czy dziewczyny nie można było wprowadzić - chociaż gościnnie, na jedną piosenkę - do T-ara, skoro dziewczyny i tak szykują comeback w październiku, ale najwyraźniej się nie dało. Pewnie nawet krótkie obcowanie z tą grupą oznacza ryzyko długotrwałej traumy lub innego demonicznego opętania (więcej o tym >>TUTAJ<<).



Kończąc wątek Dani, po tym występie mam dwie obserwacje. Po pierwsze, okazuje się, że dziewczyna wcale nie wygląda jak córka Nieszczęścia i Rozpaczy. Po drugie, kompletnie nie umiem wyobrazić sobie jak wykonuje bardzo żywiołowy i wymagający układ do "Countryside Life".

Co do samej piosenki i właściwego F-ve Dolls (możliwe, że wcześniej nie napisałem tego wprost, Dani - póki co - do formacji doklejona została jednorazowo) to też mam kilka uwag. Po pierwsze piosenka brzmi jak coś, co kompozycyjnie mogłoby wylądować na płycie Davichi. I to w żadnym razie nie jest zaletą, bo Davichi to Głosy przez duże "G" pisane, podczas gdy F-ve Dolls to raczej głosiki.

Nie zrozumcie mnie źle, kilka dziewczyn jest tu uroczych, rzucają się w oczy i w ogóle nie mam nic ani przeciwko tej formacji, ani przeciw słabszym wokalnie zespołom śpiewającym ballady. Sam lubię kilka tego typu nagrań z repertuaru After School (przykłady >>TUTAJ<<), więc byłbym hipokrytą, gdybym teraz ciskał kamieniami. Ale takie balladki przeważnie nie nasuwają porównań do znacznie bardziej utalentowanych wokalistów, tymczasem tutaj od porównania do Davichi nie jestem w stanie uciec.

Nie chodzi tylko o to, że i Davichi, i F-ve Dolls to CCM. Przede wszystkim ta piosenka ma brzmienie, które sugeruje, że wyszła spod tej samej ręki, co kompozycje na tegorocznym albumie duetu, możliwe nawet, że w tym samym okresie. Co więcej, trudno oprzeć się wrażeniu, że wiele partii w tym utworze jeszcze zyskałoby na atrakcyjności (bo i tak uważam, że jest to calkiem solidne nagranie) gdyby zostały zaśpiewane przez bardziej wprawne i - co tu kryć - utalentowane głosy. To wszystko sprawia, że aż chciałbym usłyszeć tę piosenkę w wykonaniu Davichi.

A jednak CCM uparło się by udowodnić, że ballady to właśnie gatunek skrojony na miarę dla F-ve Dolls...



Przyznam szczerze, że wolałem już tę disco-stylizację. Ta piosenka już tak bardzo nie pachnie koleżankami z bardziej uznanej grupy, ma więcej własnego brzmienia, ale jeśli to ma być własna linia smaku dla formacji, to ja odpadam. Kompozycja jest mało zajmująca i brzmi trochę... tanio. Segmenty rapu kompletnie do mnie nie trafiają - ani to liryczne, ani subtelne, ani tym bardziej charyzmatyczne. W dodatku do reszty nagrania pasuje jak pięść do nosa.

Wokale brzmią tu za to całkiem sympatycznie, szczególnie w refrenach. Z jednej strony, to jak dobrze dziewczyny prowadzą melodię, jak silnie i wyraźnie brzmią ich głosy - jest swojego rodzaju niespodzianką po przesłuchaniu niepowalających wokalnie "1st Soulmate" i "Can You Love Me?". Z drugiej strony, bazując na występach na żywo, mam szczere wątpliwości, czy dziewczyny są w stanie uciągnąć ten utwór poza nagraniowym studiem. Przynajmniej na dziś dzień, bo trzeba brać poprawkę, że nie jest to grupa o oszałamiającym doświadczeniu.

Było życzenie, żebym podsumowywał swoje teksty, więc spróbuję. F-ve Dolls wciąż pozostaje gdzieś w mojej orbicie zainteresowań, ale dwa nowe nagrania mimo wszystko nie wywindowały ich notowań. Pierwsza piosenka to udana kompozycja, ale wykonana bardzo przeciętnie, druga to lepsze wykonanie, ale i wyraźnie słabszy utwór. Najbardziej martwi sposób, w jaki wytwórnia traktuje grupę. Jeszcze jako 5Dolls dziewczyny niosły z sobą powiew oryginalności, ale najwyraźniej CCM, zawiedzione brakiem sukcesu, postanowiło póki co wzorować repertuar F-ve Dolls na swoich sprawdzonych produktach czyli T-ara i Davichi, a to z pewnością nie pomoże dziewczynom w ustabilizowaniu własnej marki. Nie pomoże też fakt, że grupa póki co postrzegana jest jako miejsce dla ludzi, z którymi CCM nie wie co zrobić.

poniedziałek, 23 września 2013

Navi - I ain't going home tonight (feat. Geeks)

Chuseok czyli kilkudniowe koreańskie święto, które sprawia, że nawet w kpopie nic się nie dzieje. Idealny moment by nadrobić piętrzące się zaległości. Idealny jeżeli akurat nie zbiegnie się z jesiennym załamaniem pogody, które - jak co roku - wysłało mnie pod kołdrę ze zniechęcającą do wszystkiego temperaturą i dodatkowo "uprzyjemniającym" życie katarem.

No, ale najgorsze juz za mną, więc można spłodzić kilka akapitów. Tylko na jaki temat? Tak po prawdzie, rzeczy, które autentycznie przykuwają moją uwagę, staram się opisywać na bieżąco. Toteż opisywane dzisiaj nagranie szczególnie istotne być nie może. Co wcale nie musi oznaczać, że nagranie to nie jest dobre. Ot taka już natura nasyconego, koreańskiego rynku, że bycie dobrym to za mało by zaciekawić.



Muzycznie jest bardzo solidnie, ale doszukując się jakiegoś tematu pod mój wpis, okazało się, że odkryłem cały wysyp drobiazgów z grubsza niezwiązanych z muzyką. Co prawda do warstwy dźwiękowej też tu nawiążę, ale nie w tradycyjny sposób.

Drobiazg numer jeden - tekst.
Wczesne dzieciństwo spędzone przed telewizorem, w którym hulały tzw. "bajki z jednym zębem" - czyli cały przekrój przeterminowanego anime z włoskim dubbingiem i polskim lektorem - musiało pozostawić rysę na mojej psychice. Los wyznaczył przede mną dwie ścieżki. Albo miałem zostać seksualnym zboczeńcem jak Kame Sennin czy inszy Gigi Koszykarz (taki kurdupel, który zaczynał grać lepiej na widok kobiecych majtek), albo emocjonalną pierdołą, która wprawdzie traktuje kobiety z iście rycerską galanterią, ale jest całkiem niezdolna do porywów namiętności.

Oczywiście moja pierdołowata natura siłą rzeczy ciągnęła mnie ku pierdołowatym archetypom, więc droga obrana przeze mnie mogła być tylko jedna. Na pocieszenie mam tę piosenkę, która pokazuje, że azjatycka popkultura spaczyła nie tylko mnie - snobistycznego odludka mieszkającego w centralnej Europie - ale także rozsądną część ichniej populacji. Może nie jest to powód by odkorkować szampana, ale przynajmniej poprawia mi humor myśl, że gdybym przeniósł się do takiej Korei, może bym aż tak nie odstawał. Oczywiście pomijając wygląd.

I to nie jest wniosek oparty na jednej piosence! Tylko na dwóch. Zajrzyjcie >>TUTAJ<<.

Drobiazg numer dwa - otoczka.
Niby taki lekko jazzujący popik, niby w centrum całości jest głos wokalistki, a jednak nawet w takiej sytuacji bestia zwana kpopem nie może sobie podarować narzucenia własnych reguł gry. Ta piosenka najbardziej przypada mi do gustu, kiedy jej słucham bez oglądania się na teledysk czy jakiś występ, bo sednem tego projektu jest muzyka. Mimo to...



Mimo to, ktoś zadał sobie trudu, żeby dorobić do tego nie tylko choreografię, ale nawet "koncept". Czym jest koncept w kpopie najlepiej zrozumiecie oglądając Crayon Pop i ich "Bar Bar Bar" (>>TUTAJ<<), bo tam koncept wybija się na pierwszy plan. W tym wypadku nie jest aż tak wyraźny, ale wciąż zauważalny. Powyżej widzicie jedno z telewizyjnych wykonań, ale zapewniam Was (zresztą dalej macie tego dowody), że wizualnie wszystkie wyglądają podobnie - pomimo zmieniających się scen i kostiumów. Tancerki przy wystylizowanych mikrofonach i Navi w skórzanym gorsecie.

Dlaczego? Po co? Nie wiem - na tym polegają koreańskie koncepty. Ja specjalnie narzekał nie będę, bo choć do Kame Sennina - jak już ustaliliśmy - jest mi daleko, to ziarno zostało zasiane - nie potrafię powiedzieć "nie" skórzanym gorsetom. Szczególnie naciągniętym na talię, która takowego wcale nie potrzebuje.



Drobiazg numer trzy - playback
Nieważne jak dobrze śpiewasz, w koreańskim programie telewizyjnym i tak będzie Cię w jakiejś formie wspierał. Przy czym to już nie są te czasy, gdzie leci albo wokalista, albo playback. Różne sprytne mechanizmy pozwalają regulować nasycenie mieszanki obiema składowymi tak, by finalny dźwięk był jak najbliższy temu, co klient dostaje na płycie. No chyba że wytwórnia życzy sobie, by ich playback nie brzmiał jak na płycie. To też są w stanie zrobić.

W tym wypadku playback tak bardzo mnie nie drażni, bo jest tylko częściowy i wyraźnie słychać widać, które partie są autentycznie śpiewane. Choć i tu pojawiają się momenty, w których czlowiek zastanawia się ile jest tu autentycznego głosu, a na ile pomaga zapełniający brzmienie playback. Szczególnie kiedy realizatorom dźwięku uda się dobrze zestroić oba kanały i różnice między podkładem a autentycznym wokalem są niezauważalne.



Co ciekawe, parcie na płytowe brzmienie jest tak duże, że wzbogacone wersje podkładu pojawiają się nawet podczas występów radiowych.



Drobiazg numer cztery - w Korei robi się świetne podkłady
Słuchając tej kompozycji na pierwszy plan ewidentnie wybijać się będzie wokal. Bo jest tu i trochę fajnej barwy, i jakiś zasięg interpretacyjny podparty treścią, i trochę technicznych smaczków, a przede wszystkim sympatyczna, nastrojowa melodia. No i piosenkę promuje twarz wokalistki, a nie producenta czy instrumentalistów.

A jednak ten utwór od strony podkładu jest po prostu bardzo dobry. To, że zgrabnie łączy elektroniczne, lekko dubstepowe brzmienie z bardziej instrumentalnym, bandowym graniem nie jest już dla mnie żadną rewelacją. Od kiedy słucham kpopu, takie sztuczki stały się chlebem powszednim. To, że podkład dobrze komponuje się z głosem to w ogóle podstawa i punkt wyjścia dla każdej kompozycji. Ale powód, dla którego mówię, że ten podkład jest dobry, jest jeszcze bardziej prozaiczny.

Po prostu dobrze się go słucha.



W pierwszej chwili brakuje wokalu, ale jeżeli dać szansę tej wersji, szybko okazuje się, że sam podkład oferuje dość muzycznej różnorodności i treści, by bronić się bez wsparcia piosenkarki. Dużo dają wplecione tu i ówdzie pogwizdywania, ale sednem jest dla mnie melodia poprowadzona na smyczkach. W wersji śpiewanej są zepchnięte głęboko w tło, nie tylko poprzez główny głos, ale także wspierające go chórki, tymczasem ta wersja pokazuje, że doskonale sprawdzają się w rolach głównych.

wtorek, 17 września 2013

Lim Kim - Voice (feat. Swings)

Miłość od pierwszego wejrzenia. Fikcja literacka ukuta tak dawno, że trudno dojść, kto pierwszy po nią sięgnął. Być może towarzyszyła naszym miłosnym fantazjom jeszcze zanim wpadliśmy na pomysł, by je spisywać. Jakkolwiek piękna może wydawać się sama idea takiej miłości, to szara, codzienna chemia związków zwykła z niej niewybrednie kpić na każdym kroku.

Bo załóżmy nawet, że na podstawie wyglądu i zachowania da się wywnioskować coś więcej o danej osobie niż to, że pobudza nasze zwierzęce instynkty. Że nie licząc na łut szczęścia, można w mgnieniu oka osądzić, czy ktoś z natury jest osobą, której szukamy. Albo nawet dopuśćmy i uśmiech losu do tych rozważań. Bo nawet z jego błogosławieństwem trudno pójść krok dalej i przewidzieć te wszystkie drobne różnice, które uporczywym kłuciem potrafią wykrwawić zauroczenie na śmierć. Diabeł tkwi w szczegółach.

Bez cienia skrępowania przyznam, że w głosie Lim Kim zakochałem się od pierwszego przesłuchania, co muzycznie jest zapewne nie bardziej rozsądne od poważnych inwestycji emocjonalnych dokonywanych na podstawie jakichś ukradkowych spojrzeń. Ale jak tu się nie zakochać w głosie, którego barwa jest jak pieczołowicie dobrana mieszanka orientalnych ziół? Może i nie komponuje się z każdym muzycznym daniem, ale przy zręcznie dobranym menu może rozsławić kuchnię na cały świat.

No właśnie. Do tej pory oklaskiwałem nie tylko samą wokalistkę, ale właściwie całą stworzoną wokół niej otoczkę - może z drobnym wyłączeniem niepotrzebnie pretensjonalnego teasera do "All Right". Jej głos to dar i atut sam w sobie, a jednak bez stosownego wsparcia wytwórni jej losy mogły potoczyć się różnie.

Dlatego od początku nie mogłem nachwalić się kompozycji, które podsuwano piosenkarce - zgrabnych, lekkich i napisanych jakby z myślą o tym jednym głosie. Nie mogłem wyjść z podziwu nad nad wyraz zgrabnymi i pomysłowymi teledyskami, które urzekały subtelnością wykonania. No i nie mogłem przemilczeć tego jak podlotek, który jeszcze niedawno występował w talent-show "Superstar K3", pod okiem wytwórni przeobraził się w nienachalną piękność.

A jednak, ostatni title-track wokalistki - "Voice" - przyniósł pierwsze ukłucia i zaczynam obawiać się, czy czasem moja miłość do jej muzyki także nie jest skazana na powolne wykrwawienie się.



Może trochę przesadzam - to wciąż solidna kompozycja, a jej głos wciąż brzmi fenomenalnie. A jednak jestem w nastroju żeby sobie ponarzekać, bo w jakimś stopniu czuję się rozczarowany tym nagraniem. Po części na pewno dlatego, że pre-release - "Rain" (>>TUTAJ<<) - zawiesił poprzeczkę niesamowicie wysoko, tamta piosenka jest niemal idealna.

Właśnie, zacznijmy może od kwestii pre-releasów. Tak się składa, że jakkolwiek dania główne z dwóch pierwszych mini-albumów Lim Kim - "All Right" (>>TUTAJ<<) i "Voice" - to bardzo solidne, treściwe propozycje, to w moim odczuciu przegrywają z pre-releasowymi nagraniami czyli "Colloring" (>>TUTAJ<<) i "Rain". I jestem skłonny zaryzykować stwierdzenie, że nie jest to wyłącznie kwestią moich preferencji.

Dla przypomnienia, "Rain" brzmi tak:



Najprostsza przewaga pre-releasów nad title-trackami sprowadza się do przyjętych konwencji. Piosenki "przystawkowe" korzystają z nawet jeśli nieco offowych, to wciąż utartych muzycznych schematów. Dzięki temu są niezwykle płynnie brzmiące, naturalne dla uszu - łatwe w odbiorze. Przy czym w żadnym razie nie można nazwać ich muzycznie banalnymi - są zgrabne i muzyczną misternością wciąż górują nad popową konkurencją.

Tymczasem title-tracki wydają się nieco przekombinowane, przez co brak im tej zwiewności. Kompozycje te starają się być nieco bardziej liryczne, ale cierpi na tym i dynamika, i siła brzmienia, a przede wszystkim melodyjność. I to wszystko może byłoby i do przebolenia gdyby nie to, że pośrednio cierpią przez to także wykonania.

Krótkie, bardziej wypowiadane  niż śpiewane słowa nie wydobywają całego piękna głosu Kim Ye Rim, przynajmniej nie w moich nieobytych jeszcze z językiem uszach. Głos Koreanki rozkwita śpiewając silnie melodyjne utwory, o długich, silnych dźwiękach, które działają jak wyzwalacz dla piękna jej barwy, która w innych okolicznościach nierzadko pozostaje subtelnym, trudnym do wychwycenia smaczkiem. Podobnym wyzwalaczem są końcówki słów i fraz, które mają muzyczną przestrzeń by wybrzmieć i tym samym pieścić moje niegodne takich pieszczot uszy.

Na siłę można się przyczepić, że może w niektórych momentach lepsza technika pozwoliłaby dziewczynie nawet z takiej kompozycji wycisnąć więcej. Po części podzielam ten pogląd, tym bardziej, że wokalne niedoróbki w trakcie wykonań na żywo wciąż się jej przytrafiają. Jednak nie potrafię być wobec niej zbytnio krytczny, bo raz, że to, co już teraz pokazuje samo w sobie jest wybitne i znamionuje muzyczną klasę; dwa, że jest to młodziutka dziewczyna, świeżo po scenicznym debiucie. To naturalne, że przed nią jeszcze sporo szlifów dotyczących tak sceny, jak i studyjnego warsztatu.

Ostatni punkt na moim rozkładzie narzekania to bardziej przestroga niż prawdziwy zarzut. Obawiam się nieco muzycznej stagnacji. Dwa pierwsze kompakty wokalistki są osadzone w bardzo zbliżonej, wyciszonej estetyce i o ile na samym starcie kariery nie jest to niczym złym - wręcz przeciwnie, pomoże ustanowić własną markę na rynku, o tyle na następnych wydawnictwach życzyłbym sobie nieco większego muzycznego bogactwa. Bo nie mam wątpliwości, że Lim Kim dałaby sobie radę także w mocniejszych utworach.

Swoją drogą, wybór najlepszego utworu z mini-albumu "Her Voice" to nie jest proste zadanie i mam wrażenie, że title-track może mieć problemy nawet z załapaniem się do pierwszej trójki. Jestem rozkochany w "Rain", jednak od pierwszego odtworzenia urzekło mnie także "Urban Green", które na wydawnictwie pojawia się w dwóch wersjach językowych - koreańskiej i angielskiej.



Ponieważ wytwórnia Mystic89 stojąca za wokalistką znów okazała się na tyle uprzejma, by udostępnić wszystkie piosenki z jej mini-albumu na swoim kanale na YT, pozwolę sobie osadzić tutaj jeszcze jedną piosenkę, która moim zdaniem jest obowiązkową pozycją do przesłuchania - być może najlepszym nagraniem z tego albumu, a po ressztę zapraszam na kanał wytwórni >>TUTAJ<<.



W zasadzie mógłbym już kończyć, ale czuję wewnętrzną potrzebę wrzucenie jeszcze dwóch filmików. Pierwszy to Lim Kim wykonująca "Voice" na antenie stacji radiowej.



Drugi filmik jest całkiem niezwiązany z tym tekstem, ale został nagrany w trakcie tej samej audycji, co klip powyżej. To żeńska grupa Spica wykonująca swój najnowszy kawałek "Tonight" (więcej o nim >>TUTAJ<<). Wrzucam to przede wszystkim dlatego, że naszła mnie taka ponura myśl. To studio radiowe w jednej chwili gościło więcej wokalnego talentu i ładnych dziewczyn niż dowolna z polskich festiwalowych scen w tym roku.


poniedziałek, 16 września 2013

KARA - Damaged Lady + Runaway

Nie oszukujmy się, kpop w swojej obecnej postaci istnieje przede wszystkim dlatego, że ludzie lubią sobie popatrzeć na dobrze wyglądających przedstawicieli płci przeciwnej. Co wielokrotnie już tutaj podkreślałem, ja też dałem się złapać na ten haczyk i nie będę udawał, że w jakiś sposób jestem ponad to zjawisko.

Tym bardziej dziwi mnie dlaczego pozostaję tak obojętny w stosunku do KARA - jednej z atrakcyjniejszych żeńskich formacji na koreańskim rynku. Dziewczynom wizualnie niczego nie brakuje, od strony talentu też nie prezentują się najgorzej. Nagrały już kilka przebojowych kawałków i świetnie sprzedają się nie tylko w Korei, ale może przede wszystkim w Japonii.

Może to właśnie kwestia tej nieszczęsnej Japonii? Grupa ostatnio promuje głównie w Kraju Kwitnącej Wiśni, w ojczyźnie pokazując się sporadycznie i bez oszałamiających efektów. Jednocześnie ja sam nie siedzę w kpopie dość długo, by załapać się na ich największe przeboje jak "Step", które poznałem długo po fakcie wydania.

Ale przecież teraz KARA atakuje widza z każdego zakamarka koreańskich mediów. Dziewczyny już od dwóch tygodni piosenkami "Runaway" i "Damaged Lady"  promują najnowszy, czwarty koreański album "Full Bloom", a ja... Jak byłem niewzruszony, tak jestem nadal.



Weźmy powyższy title-track "Damaged Lady". Niby piosenka jest żwawa, momentami nawet przyjemnie melodyjna, nieźle wykonana i opatrzona całkiem przyzwoitą wizualizacją, a jednak... Ja po prostu nie widzę tutaj żadnych powodów do zachwytu. I tu chyba zaczyna działać moja przekorność.

KARA jest niesamowicie popularna w mediach. Nawet, kiedy dziewczyny promowały w Japonii, media zajmujące się kpopem co rusz rozpisywały się o Harze, o Gyuri i ogólnie o formacji. A że ja nie widzę powodu dla aż tak dużej popularnośći tej grupy, zaczynam przekornie wyrównywać stan gry. Zamiast poświęcać im tyle uwagi, na ile faktyucznie w moich oczach zasługują, instynktownie zaczynam przesuwać je jeszcze niżej w prywatnej hierarchii.

W ten sposób "Damaged Lady" - dla mnie - z przyzwoitego nagrania, które trochę sobie pobrzdąka i pewnie nieźle poradzi sobie na listach, obsunęło się do rangi nic nie znaczącego zapychacza. W tej chwili jestem skłonny przyznać, że dwie główne tegoroczne piosenki Girl's Day - "Expectation" (>>TUTAJ<<) i "Female President" (>>TUTAJ<<) są zdecydowanie lepsze od "Damaged Lady", choć w chwili premiery nie uważałem ich za nic wybitnego - i nadal nie uważam.

I coś jest w tym porównaniu, bo obie grupy starają się swoimi piosenkami trafić głównie do żeńskiej części widowni - tak przynajmniej sugeruje tematyka i obrany punkt widzenia - z kobietą w centrum. I nie ma w tym nic złego, tylko - jak wspomniałem na wstępie - w kpopie liczy się wygląd i trafianie w gusta płci przeciwnej.

O ile Girl's Day w teledysku do "Female President" przegięło z seksapilem, o tyle w kwestii występów - co tu dużo kryć - wypada znacznie bardziej apetycznie od koleżanek z KARA. Z kolei bohaterki dzisiejszego wpisu mógłbym nawet posądzić o pewną niespotykaną konsekwencję - o odrzucenie tej seksualnej otoczki, by całość lepiej komponowała się z tekstem piosenki.

Sęk w tym, że tak po prostu nie jest. Ktoś w DSP Media chciał zapalić Bogu świeczkę i diabłu ogarek, a wyszedł taki dziwny miszmasz, który nie do końca spełnia swoją funkcję. Dziewczyny ubrane są stylowo a jednak wciąż pod męskie gusta. W teledysku dużo jest też wszelakiego kręcenia biodrami i tęsknych spojrzeń do kamery... Tylko to wszystko nie działa.

I mam takie niejasne wrażenie, że to wszystko - piosenka, teledysk, występ - jest cholernie anachroniczne. Kpop w moim odczuciu strasznie szybko się rozwija - nawet mniejszych wykonawców i mniejsze wytwórnie stać na profesjonalne i ciekawe teledyski, na rynku muzycznym udziela się coraz większa liczba producentów, a Ci z największym stażem wyraźnie się rozwijają. Wobec samych wykonawców także rosną oczekiwania, bo coraz więcej jest niezwykle utalentowanych debiutantów, a morze wykonawców solidnie przeciętnych wydaje się szerokie i głębokie, przez co bardzo łatwo w nim utonąć.

Tymczasem KARA zaprezentowała piosenkę, która brzmieniem jest jakieś dwa lata do tyłu - niby skoczne, niby zróżnicowane, niby ma fajne akcenty - choćby w postaci gitarowych wstawek - a jednak całość wydaje się jakaś taka niepoukładana, niewypolerowana i mało zajmująca. Chociaż w wypadku piosenki mogą po prostu działać moje uprzedzenia do lat 80-tych, do których brzmieniowo nawiązuje utwór.

Co do wizualizacji nie mam wątpliwości, że teledysk nie dość, że jest przestarzały, to jeszcze kiepsko nakręcony. Przez większość czasu kamera jest martwa, a nawet jeżeli próbuje wnieść trochę ożywienia, to trudno oprzeć się wrażeniu, że są to elementy wprowadzone na siłę i bez pomysłu. Niektóre kadry są wręcz fatalne - nie dość, że do bólu sztampowe, to jeszcze bardzo zręcznie zakrywające największe atuty poszczególnych scenografii.

Właściwie tylko scena w garderobie sprzedaje swój klimat. Taneczne pudełka są niesamowicie puste i nudne - a ja zaliczam się do wielbicieli "pudełkowych" teledysków. Tylko scenografie muszą być dobrze wykonane - charakterystyczne i zapadajace w pamięć - lub tworzyć spójną całość z piosenką, choreografią i stylizacją. Po przykłady dobrych pudełek odsyłam >>TUTAJ<< i >>TUTAJ<<. W wypadku KARA rażą puste przestrzenie, razi brak detali, a liczba przebitek nie pozwala na zbudowanie jakiegokolwiek klimatu. No i ten finał teledysku ze spryskiwaczami i karabino-gaśnicą...

A i tak teledysk do "Damaged Lady jest lepszy niż teledysk do pre-releasowego "Runaway".



Ja rozumiem, wytwórnia chciała podpromować nadchodzącą mini-dramę z udziałem swoich gwiazd. Nie ma w tym nic szczególnie złego. Sęk w tym, że sam obraz pasuje do tej piosenki jak pięść do nosa. Utwór jak na balladę jest całkiem żwawy, ma też jakąś treść, tymczasem dołączony obraz to zlepek zupełnie przypadkowych przebitek z serialu, może i dramatycznych, ale także łzawo rozmydlonych już na poziomie samej kolorystyki, na dodatek wykadrowanych i zmontowanych w sposób, który po prostu nie może dopasować się do brzmienia tego całkiem niezłego utworu.

Sama piosenka jest oczywiście dłuższa. Nie wiem dlaczego zdecydowano się ją skrócić w teledysku. Jeżeli nie mieli dość materiału video, to nie najlepiej wróży to dramom. W każdym razie utwór całkiem fajnie wypada w programach telewizyjnych i biorąc pod uwagę, że "Damaged Lady" jest bardziej głośne niż przebojowe, zastanawiam się, czemu "Runaway" nie zostało title-trackiem.



To jeszcze - wyczerpując temat - wrzucę występ z "Damaged Lady".


wtorek, 10 września 2013

Crayon Pop - Bar Bar Bar 2.0 (a.k.a. Global Version)

Okej, przyznam się bez bicia - nie ogarniam. Nie chodzi o sam fenomen "Bar Bar Bar". Nie, w tym względzie jadę na jednym wózku z ludźmi, których urzekł absurdalny koncept skaczących dziewczyn w skuterowych kaskach. Nie ogarniam natomiast tego, co właśnie zrobiła wytwórnia, próbując wydoić temat do ostatniego centa.

O "Bar Bar Bar" sporo napisałem już >>TUTAJ<< (w linku znajdziecie też wszystkie teledyski do piosenki). Dla przypomnienia, piosenkę wydano w czerwcu i... Z początku przeszła niemal zupełnie bez echa. Crayon Pop było do niedawna mało znaną formacją, a ich absurdalny koncept i układ taneczny, które w głównej mierze składają się na popularność "Bar Bar Bar", zostały całkiem zamaskowane w oficjalnym teledysku do nagrania. Dopiero kiedy wytwórnia postawiła na taneczną wersję klipu oraz wypuściła nagranie dziewczyn ćwiczących układ - całość chwyciła.

Chociaż oczywiście nie stało się to za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Droga dziewczyn na szczyt była dosyć nietypowa. Normalnie piosenka na topowe miejsca list przebojów wskakuje wkrótce po wydaniu, potem broni się przez kilka tygodni, by w końcu ustąpić miejsca nowościom. Z "Bar Bar Bar" było zupełnie inaczej - utwór tygodniami miarowo rósł w popularność, a apogeum osiągnął pod koniec sierpnia, gdy piosenka zaczęła sięgać po pierwsze miejsca na listach przebojów i listach sprzedaży.

Więcej o drodze "Bar Bar Bar" na szczyty list przebojów i towarzyszącej temu aferze, z mało lubianym forum Ilbe w tle, pisałem >>TUTAJ<<. Dla leniwych zaakcentuję najważniejszą rzecz. Koniec sierpnia - to oznacza, że piosenka trzymała się twardo na scenach przez 3 miesiące. Normalnie utwór z programów telewizyjnych znika po maksymalnie dwóch miesiącach, a najczęściej cykl promocyjny trwa 4 do 6 tygodni. Co tu dużo kryć, "Bar Bar Bar" należy bardziej traktować jako viral video niż normalną piosenkę.

Koreańskie, muzyczne viral video, z dziwnym układem tanecznym, wydane latem... Z czymś się Wam to kojarzy? Najwyraźniej ludziom z Chrome Entertainment też się skojarzyło.



Jak już napisałem - nie ogarniam. Ten teledysk po prostu nie ma sensu - z marketingowego punktu widzenia każde odwołanie do "Gangnam Style" to strzał w stopę. To wystawianie się na porównanie z wysokobudżetowym klipem, który już zyskał olbrzymią popularność. Co z tego, że dziewczyny trochę parodiują hitowy teledysk PSY'a - większość ludzi tego nie zobaczy. Większość ludzi zobaczy niskobudżetową próbę odcinania kuponów od popularności cudzego przeboju.

Co gorsza, to "hołdowanie" PSY'owi dzieje się kosztem własnego wizerunku - wiele osób zwróci uwagę na nawiązania do "Gangnam Style", ale nie zwróci uwagi na same dziewczyny - bo prawdę powiedziawszy ich rola w teledysku jest znikoma - niby są, ale niewiele można o nich powiedzieć. Układ taneczny też wydaje się zbyt mało wyeksponowany - ginie gdzieś w natłoku przebitek i nadaktywnej kamery.

Dla mnie to podwójna klapa - z jednej strony dziewczyny słabo promują tym klipem swój materiał i to, co przyniosło im sukces, z drugiej strony jeszcze bardziej narzucają porównanie do dużego przeboju, które to porównanie - choćby z racji kraju pochodzenia - i tak by się pojawiło.

Z drugiej strony muszę liczyć się z tym, że moja optyka może być skrzywiona. Klip z założenia jest adresowany do osób, które "Bar Bar Bar" jeszcze nie znają. Ja i utwór, i układ taneczny znam w zasadzie na wylot - siłą rzeczy na elementy wspólne dla obydwu teledysków i piosenek zwracam mniejszą uwagę, podczas gdy każda nowość rzuca mi się w oczy podwójnie.

Dlatego jestem ciekaw opinii osób, które z "Bar Bar Bar" stykają się po raz pierwszy, ale też tych, które "Bar Bar Bar" już kojarzą. Nie krępujcie się, tylko komentujcie, bo autentycznie jestem ciekaw. Głosów na YT na razie nie traktuję poważnie z jednej prostej przyczyny - za dziewczynami wciąż ciągnie się sprawa Ilbe i z całą pewnością duży odsetek głosów negatywnych to pokłosie tego tematu.

Intryguje mnie jeszcze jedna kwestia. Jak dokładnie wytwórnia planuje rozpropagować swój materiał poza granicami Korei. Czy liczą na ludzi takich jak ja i mechanizmy rządzące internetowymi viralami, czy jednak planują jakąś zorganizowaną akcję promocyjną?

piątek, 6 września 2013

Girls' Generation - Galaxy Supernova

SNSD powraca z nową piosenką! Ale spokojnie, wstrzymajcie druk, odłóżcie telefony, darujcie sobie duszenie kota i wszelkie inne przejawy ekscytacji. To wcale nie oznacza, że Girls' Generation dołączy do wrześniowego zalewu comebacków koreańskich gwiazd. "Galaxy Supernova" to całkiem nowy singiel grupy, ale japoński.

Zanim zajmę się samą piosenką, odpowiem na jedno kluczowe pytanie, które zapewne wielu fanom, fankom i zwykłym ludziom, którzy wcześniej zetknęli się z SNSD, nie pozwala skoncentrować się na niczym innym. Odpowiedź brzmi: "Nie wiem".

Jeżeli nie wiecie jak brzmi pytanie, spieszę wyjaśnić - "Czy ta piosenka jest reklamą produktów Samsunga?". Skąd pomysł, że to może być reklama - zapytacie - oczywiście pomijając tytuł? Ano stąd, że dziewczyny już wcześniej zrobiły coś podobnego dla konkurencji, nagrywając piosenkę "Chocolate Love" dla innego koreańskiego czebola z branży elektronicznej - LG.

Uprzedzę trochę fakty. W teledysku nie ma na dobrą sprawę nic, co sugerowałoby bezpośrednio jakiś związek z produktami Samsunga, ale... Na początku klipu pojawia się napis "Galaxy Supernova", w którym litera "A" jest wystylizowana w ten sam charakterystyczny sposób, co w logo koreańskiego koncernu. Poza tym... Poza tym po prostu popatrzcie

(Koniecznie odtwarzajcie w wyższej rozdzielczości, inaczej jakiś piksel może Wam wybić oko!)



Czasy się zmieniają, zmienia się też marketing. Kilka lat wstecz dziewczyny śpiewały strasznie dobrą piosenkę, przy okazji w kilku kadrach przytulając telefony od LG, ale to nie oznacza, że przy następnym podejściu temat trzeba potraktować w identyczny sposób. Wręcz przeciwnie, teraz ludzie sami zadają sobie pytanie, czy to czasem nie jest reklama. Jednocześnie nowy singiel bije rekordy sprzedaży... Choć premierę będzie miał dopiero 18 września.

"Hype" buduje się sam, teraz wystarczy, że w dniu premiery singla ktoś zręcznie ogłosi, że to faktycznie jest reklama. Kto wie, może okaże się, że np. zastosowane w teledysku wyświetlacze dostarczyła wiadoma firma? A powiedzmy sobie szczerze - teledyskowy boks zrobiony z ekranów to coś, co najwygodniej stworzyć przy współpracy z jakąś firmą z branży. Raz, że sprzęt nie jest tani, dwa, że dla dobrej synchronizacji musi być odpowiednio połączony i wsparty oprogramowaniem.

Reklama, krypto reklama, czy dziwny zbieg okoliczności - nieważne. Ważne, że dla mnie to jedno z bardziej udanych nagrań SNSD - w ogóle. Może to nagranie nie jest tak subtelne jak np. "Chocolate Love", ale uważam, że to nawet lepiej. W ostatnim czasie SNSD miało problem z przekombinowanymi, udziwnionymi na siłę nagraniami - jak "Flower Power" (>>TUTAJ<<) czy "I Got A Boy" (>>TUTAJ<<).

"Galaxy Supernova" to powrót do korzeni. Prosta, ale - nomen omen - kosmicznie chwytliwa kompozycja. Takie "Gee" (>>TUTAJ<<) w wersji 2.0.  W dodatku dziewczynom udało się całkiem niezauważalnie odrzucić aegyo, które od samego debiutu ciągnęło się za nimi - czy tego chciały, czy nie.

I tak sobie myślę... Szalenie chwytliwa kompozycja, brak aegyo, potencjalne towarzystwo marki uznanej na świecie i powszechnie kojarzonej z Koreą, a do tego... Te różnokolorowe spodnie, które szalenie ułatwiają rozróżnienie dziewczyn. Czy czasem nie jest tak, że "Galaxy Supernova" wkrótce doczeka się także wersji anglojęzycznej? Dość głośno plotkowało się, że w tym roku dziewczyny wypuszczą anglojęzyczny album dedykowany na rynek amerykański. "Gee" mogłoby tam dziewczyn nie uciągnąć - "Galaxy Supernova" zdecydowanie prędzej.

To takie moje spekulacje, ale uważam, że z tą piosenką i tym teledyskiem dziewczyny miałyby szansę zaistnieć. I obraz, i dźwięk wypadają tu prosto, ale efektownie. Całość wydaje mi się całkiem przystępna dla zachodniego odbiorcy, a jednak zachowuje swój kpopowy charakter i jest wciąż reprezentatywna dla tego gatunku. Jedynym słabym punktem wydaje się być tutaj tekst (angielskie tłumaczenie >>TUTAJ<<), ale on byłby przecież i tak inny.

Kończąc z gdybaniami i kończąc tekst w ogóle dodam jeszcze, że powyżej możecie zobaczyć wersję taneczną teledysku. Wersji normalnej SM Entertainment jeszcze oficjalnie nie udostępniło i znając specyfikę japońskiego rynku prędko nie udostępni (tam teledyski lądują na płytach z singlami, więc w interesie wydawcy nie leży udostępnianie ich za darmo w sieci). Jednak po sieci krążą już nieautoryzowane uploady i... W sumie różnica jest znikoma, w wersji "normalnej" jest trochę przebitek na pojedyncze dziewczyny, ale większość teledysku pozostaje bez zmian.

czwartek, 5 września 2013

Ladies' Code - Pretty, Pretty

Ten rok przyniósł już całkiem sporo debiutów żeńskich formacji, jednak niemal wszystkie do tej pory były co najwyżej rozczarowaniami lub w ogóle nie zasługiwały na wzmiankę. Jest jednak jeden chlubny wyjątek - grupa Ladies' Code. Z jednej strony zdaję sobie sprawę, że mogę wydawać się nieobiektywny - ich urokowi uległem właściwie z miejsca. Z drugiej strony jestem święcie przekonany, że każdy kto da im szansę, szybko stanie po mojej stronie barykady.

Kpop to specyficzna branża, w której o sukcesie decyduje bardzo dużo czynników. Kluczowa wydaje się być piosenka - z jednej strony muzyczna kompozycja, którą dostarcza wytwórnia, z drugiej strony możliwości wokalne wykonawcy, który piosenkę śpiewa. Jednak to nie do końca tak.

Bardzo ważnym elementem jest wizerunek, na który składają się kostiumy, stylizacje, charakter prezentowany przez grupę i to do jakich odbiorców stara się trafić. Nieprawdopodobną wagę ma kwestia całkiem prozaiczna - uroda wykonawców.

Żeby nie było za prosto, w kpopie w zasadzie wszyscy tańczą, więc w szczególności grupy muszą być przygotowane także w tym względzie. No i na koniec pozostaje jeszcze kwestia medialnej obecności, popularności budowanej inną działalnością publiczną - występami w serialach, programach rozrywkowych etc.

Często jest tak, że grupa wykonawców jest pewną mieszanką pożądanych cech. Jedna osoba jest twarzą grupy, inna odpowiada za sceniczną charyzmę, jeszcze inna wyróżnia się umiejętnościami tanecznymi, a kolejna umiejętnościami wokalnymi - w pozostałych elementach nikt nie spodziewa się po wykonawcach niczego ponad przeciętność.

I teoretycznie podobny format przyjęto tworząc Ladies' Code. Sojung to wokal, RiSe to twarz, Ashley to liderka, EunB ma robić rap a Zuny, jako najmłodsza, ma robić ludziom wodę z mózgu tym jaka jest urocza... Sęk w tym, że imiona - czy raczej sceniczne pseudonimy - w powyższym zdaniu mógłbym w zasadzie stosować całkiem wymiennie. Urok Ladies' Code sprowadza się do tego, że dziewczyny mają wszystko.

Wokalnie teoretycznie przoduje Sojung, ale głosy Ashley, Zuny i EunB też się wyróżniają, nawet RiSe w tym względzie wypada ponadprzeciętnie, podczas gdy jej odpowiedniczki w innych grupach z przypiętą łatką "visual" przeważnie nie odważą się otworzyć ust bez Autotune'a.

Jeśli idzie o taniec, odsyłam >>TUTAJ<<, bo te kilka klipów z występami do piosenki "Bad Girl" (teledysk >>TUTAJ<<) powiedzą o umiejętnościach dziewczyn więcej niż ja mógłbym napisać poświęcając na to kilka akapitów. Przodują Ashley i RiSe, które w ten sposób wkręciły się do show-biznesu. Zresztą przy okazji pre-releasowego "Hate You" pisałem >>TUTAJ<< już o tym, że trzy dziewczyny z Ladies' Code nie są żadnymi medialnymi anonimami - jeszcze przed wstąpieniem do grupy stały się z takich czy innych względów znane i rozpoznawalne w kpopowym światku.

Jakby tego było mało, wytwórnia nie szczędzi grosza na produkcję. Od samego początku cała otoczka wokół Ladies' Code wygląda bardzo profesjonalnie. Sesje zdjęciowe, stylizacje, czy nawet teledyski - o których więcej dalej - to wszystko trzyma bardzo wysoki poziom, ale jeszcze lepiej wypadają same piosenki przygotowywane dla grupy. Nie dość, że robią dobry użytek z głosów dziewczyn, to jeszcze potrafią wyróżnić się na tle konkurencji.

Ale dla mnie i tak najważniejsze jest to, że... Dziewczyny są po prostu bardzo ładne. I o tym m.in. jest ta piosenka.



Widać, że ten comeback to przemyślana sprawa, bo choć przez kilka powyższych akapitów rozpływałem się w zachwytach nad tą formacją, to prawda jest taka, że przed dziewczynami jeszcze daleka droga na szczyt. Widać jednak, że Polaris Entertainment gotowe jest tę drogę przebyć, bo bardzo wyraźnie inwestuje w stworzenie pewnego spójnego wizerunku grupy.

Zacznijmy od piosenki. Choć title-tracki z dwóch pierwszych mini-albumów to całkiem różne bestie, to jednak nawet tu widać pewną spójność. Chodzi przede wszystkim o podejście do kompozycji. Autorzy muzyki w obydwu wypadkach postawili na silnie instrumentalne brzmienie, które z racji liczby wykorzystanych instrumentów i wyraźnej roli sekcji dętej można nawet podciągać pod big band. Różnica sprowadza się do tego, że "Bad Girl" pachniało disco i latami 60-tymi, podczas gdy "Pretty, Pretty" ma znacznie bardziej funkowe brzmienie z wyeksponowanym rytmem i gitarą.

Samo brzmienie piosenki zdecydowanie do mnie trafia. Nie dość, że efektowne, chwytliwe, dynamiczne i głośne, to jeszcze w żadnym razie nie wtórne - piosenka wyraźnie odcina się na tle tego, co proponowano na kpopowych scenach w ostatnich miesiącach. Jednak niestety nie jest to róża bez kolców. Utwór zaczyna może nie dosłownie z wysokiego C, ale "z przytupem", przez to muzycznie kawałek niespecjalnie ma się jak rozwijać. Przy pierwszym przesłuchaniu złapałem się na tym, że po dwóch minutach zacząłem wypatrywać końca, bo nagranie zrobiło się monotonne.

Na ratunek przychodzi most, który przynosi tak potrzebne wyciszenie i zmianę brzmienia, choć osobiście mam wrażenie, że jego pojawienie się jest spóźnione o kilkanaście sekund. Kiedy słuchacz dochodzi do mostu, najpewniej już zdążył zwrócić uwagę na to, że piosenka jest dość monotonna. Niestety także tekst utworu nie dostarcza potrzebnej dynamiki - sam w sobie nie jest zły, ale przyjęty format muzyczny powoduje, że przydałoby się coś bardziej urozmaicającego piosenkę. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.

Na pewno dobrym posunięciem jest wrzucenie imion dwóch dziewczyn w tekst - przez to formacja zyskuje na tak potrzebnej rozpoznawalności. Ciekawie wypada też sam pomysł tekstu. Ladies' Code z założenia miało celować w żeńską demografię, ale nie poprzez łzawą tematykę, a właśnie "girl power". Nie jestem w stanie ocenić na ile grupa docelowa jest w stanie utożsamiać się z samymi idolkami, ale sam koncept piosenki wpasowuje się w szerszy pomysł na formację.

Od strony wizualnej Ladies' Code, a raczej fachowcy stojący za grupą, trzymają formę. Grupie od początku wybrano niezwykle trudny wizerunek, a jednak już na przestrzeni trzech teledysków udaje się go utrzymać. Dziewczyny mają być seksowne, kobiece, ale przy tym zachować sporo z młodzieńczej niewinności i to jak na razie w wytwórni udaje się znakomicie.

Trudność tego wizerunku polega na zręcznym balansowaniu na granicy dwóch stylów. Po jednej stronie mamy aegyo, gdzie wokalistki nierzadko wyglądają jakby ktoś im wyciął płat czołowy mózgu, a potem jeszcze przebrał za małe dziewczynki. Z drugiej strony mamy wizerunki epatujące seksapilem, gdzie dziewczyny prezentują się albo jako wampy, albo jako żywe meble w salonie jakiegoś playboya. Wiele prób pogodzenia obydwu tych aspektów kończy się wizerunkową klapą płynącą z połączenia słabych punktów obydwu stylów. Za dużo aegyo może komuś przypiąć łatkę idiotki, za dużo seksapilu łatkę... łatwej, pustej albo i gorzej. Niezręczna mieszanka może skończyć się tragedią. Dlatego jestem pod wielkim wrażenie speców od wizerunku z Polaris Entertainment, że tak dobrze radzą sobie z tym trudnym konceptem.

Co do samego teledysku, to jest on głupkowaty, ale w przeciwieństwie do teledysku do "Bad Girl", jest to głupkowatość jak najbardziej pozytywna. Jest tu sporo aegyo, ale bardzo udanego - dziewczyny wypadają uroczo, ale nie wychodzą na idiotki, za idiotów w tym teledysku robią faceci, którzy kręcą się wokół nich jak pszczoły przy wonnych kwiatach. Dorzućmy do tego dzieci w przebraniach, facetów robiących za skrzaty, chórek w stylu "YMCA" (minus gay-appeal) i koty - siłą rzeczy dostaniemy obraz, na widok którego nie sposób się nie uśmiechnąć.

Osobną kwestią jest kolorystyka teledysku. Mógłbym to podciągnąć pod stylistykę aegyo, ale to chyba byłby błąd. Od samego początku Ladies' Code w videoklipach kojarzą bardzo ciekawie dobrane odcienie, które już na poziomie barw nie pozwalają pozostać obojętnym wobec klipów tej grupy. O ile "Bad Girl" było mieszanym pakietem - scena w salonie fryzjerskim to niewypał na wielu poziomach - o tyle "Hate You" i "Pretty, Pretty" od tej strony wyglądają naprawdę ciekawie i myślę, że zyskają więcej pozytywnego odzewu.

Choreografię do tego kawałka zostawię na osobny tekst, kiedy zbierze się więcej występów, ale już teraz mogę napisać, że bardzo przypadła mi do gustu i moim zdaniem idealnie wpasowuje się w klimat nagrania.

I tylko jedno mnie smuci. Dziewczyny mają znikome szanse na większy sukces z tą piosenką - nie dlatego, że nagranie jest złe, a dlatego, że konkurencja w tym miesiącu jest przerażająca. Już powróciła KARA, już dwa teledyski ujawnił G-Dragon, za moment na scenę powróci sam JYP, następny mini-album zapowiedziała też jedna z najlepszych tegorocznych debiutantek - Lim Kim. Ale to nie wszystko. Na listach świetnie trzyma się EXO i ich "Growl" (>>TUTAJ<<) oraz Crayon Pop i ich "Bar, Bar, Bar" (>>TUTAJ<<). Mało tego, za kilka dni dziewczyny zaprezentują "Bar, Bar, Bar 2.0"... A przecież na ten miesiąc zapowiedziana jest też następna piosenka 2NE1 oraz powroty IU i PSY'a.

środa, 4 września 2013

Sunmi - 24 Hours

Dziwna sprawa, nie mogę się uwolnić od tej piosenki od czasu, kiedy ją wydano (czyli od jakichś dwóch tygodni), ale do tej pory nie mogłem przezwyciężyć swojego lenistwa i napisać kilku słów na jej temat. Możliwe, że to właśnie jej uzależniający wpływ potęguje moją twórczą niemoc, bo kiedy raz puści się ten kawałek, trudno oderwać się od słuchania.

Uprzedzę trochę fakty i zdradzę, co moim zdaniem jest sednem fenomenu tego nagrania - jest piekielnie rytmiczne. Mówię to ja - człowiek tanecznie upośledzony do tego stopnia, że przerasta go Polonez, osoba której brak wyczucia rytmu jest posunięty tak dalece, że nie potrafiła nawet wyczuć własnego tętna na zajęciach z P.O. A jednak nawet ja nie mogę się powstrzymać od nieudolnych podrygów w takt tej piosenki. Powiem więcej - właśnie złapałem się na tym, że zaczynam stukać w klawisze do rytmu dobywającego się z głośników.



Zacznijmy może od postaci samej wokalistki. Sunmi to naraz debiutantka, ale i piosenkarka o sporej sławie. Dziewczyna tak naprawdę debiutowała w 2007 roku w żeńskiej superformacji Wonder Girls ze stajni JYP Entertainment i jest jedną z dwóch wokalistek, które grupę opuściły. Drugą jest HyunA z 4Minute. Jednak w przeciwieństwie do koleżanki, Sunmi nie opuściła grupy tuż po debiucie, lecz w czasach świetności - w 2010 roku.

Co ciekawe podobno z początku nikt oficjalnie nie oświadczył, że Sunmi definitywnie zrywa z WG, a jedynie chwilowo zawiesza karierę by kontynuować naukę. Jednak jej rozbrat ze sceną trwał trzy i pół roku, w trakcie których samo WG zdążyło znaleźć się na zakręcie i dziś plotkuje się nawet, że grupa została nieformalnie rozwiązana - nikt nie stwierdzi tego wprost, bo wytwórnia zostałaby utopiona w morzu nienawiści przez rzeszę zawiedzionych fanów.

Tak czy inaczej pod koniec sierpnia Sunmi zadebiutowała solo, choć wciąż pod skrzydłami JYP Entertainment. Co ciekawe, sam JYP napisał dla niej tę piosenkę i trzeba przyznać, że to słychać. Podobieństwo choćby do niedawnego "I Dance" (>>TUTAJ<<) w wykonaniu Ivy, które również zrodziło się w umyśle JYP, jest może i subtelne, ale wyraźnie słyszalne. Nie jest to klon grubymi nićmi szyty, ale inspiracje tangiem, brzmienie elektroniki - to wszystko przywodzi na myśl piosenkę jej starszej koleżanki.

Od strony wizualnej jest zmysłowo, seksownie - pieprznie, ale bez przekraczania pewnych granicy. Dokładnie tak, jak wymaga tego piosenka - pełna wystękanych wersów, gęstego, namiętnego brzmienia i tekstu nasyconego pożądaniem.

Teledysk jest po prostu bardzo dobrze zrealizowany. Począwszy od ogólnej koncepcji kolorystycznej i wizualnej, poprzez realizację poszczególnych ujęć, a na ostatecznym montażu skończywszy. Kiedy wokalistka śpiewa fragmenty subtelniejsze, bardziej emocjonalne, obraz koncentruje się na detalach, eksponuje intymność sytuacji, delikatność kobiety, a sam montaż staje się łagodny długo zatrzymuje się na tych samych kadrach.

Kiedy słowa stają się bardziej drapieżne, także obraz przechodzi transformację. Sunmi śmielej poczyna sobie przed kamerą, jej ruchy są bardziej zdecydowane, pojawia się fizyczny kontakt między nią a partnerem, kamera zaczyna wariować, kręcąc się wokół pary tancerzy-kochanków, a montaż staje się znacznie ostrzejszy - pełen cięć i gwałtownych zbliżeń.

Oprócz tej wersji teledysku powstał też montaż alternatywny, skoncentrowany na układzie tanecznym. Nie wiem czy bardziej ze względu na ograniczenia wiekowe, które zapewne powstrzymają emisję podstawowej wersji teledysku w godzinach głównej oglądalności, czy też ze względu na sam układ taneczny, który prezentuje się rewelacyjnie i zdecydowanie należy do najlepszych w tym roku.



Patrzy się na to z dużą przyjemnością, tak ze względu na wykonanie, jak i sam pomysł układu. W wykonaniu najbardziej urzeka ten "flow", niesamowita płynność ruchów, która powoduje, że wyglądają zgrabniej niż u kota. A przy całej ich zwiewności, nie brak im siły i ekspresji. Imponujący jest też sam pomysł na choreografię, która obfituje w różnorodne figury, którymi normalnie można by obdzielić kilka piosenek.

Ale choćby z tanecznego przerywnika, który zastępuje w piosence most można wywnioskować, że taniec ma być jednym z głównych atutów Sunmi na scenie. Dziewczyna rusza się fantastycznie - widać, że nie brak jej nie tylko talentu, ale i szkoły. Także wspierający ją tancerze i tancerki nie zawodzą, dając bardzo profesjonalny pokaz.

Ale, co chyba najważniejsze, tak piosenka, jak i układ, nie tracą nic na atrakcyjności w trakcie wykonań na żywo. Śmiem nawet twierdzić, że patrzy się na to z jeszcze większym zachwytem.


poniedziałek, 2 września 2013

G-Dragon - Coup d'etat

Koreański król bezwstydnego samouwielbienia powrócił! Wbrew jego peanom na własną cześć, zapewne niejedną rzecz można mu zarzucić, a jednak jest jedno słowo, którym określić go nie sposób - bezbarwny. G-Dragon - nie jako wokalista, nie jako muzyczny producent, ale jako postać sceniczna - to jeden z bardziej ekscentrycznych wykonawców. Jego stroje, stylizacje, teledyski - to terapia szokowa dla oczu. Męska wersja Lady Gagi.

Co tu więcej pisać? Tutaj trzeba patrzeć.



Można G-Dragona nie lubić za jego egocentryzm, można śmiać się z jego rapowanych przechwałek, można wytykać, że jego piosenkom brak prawdziwej treści. Można zazdrościć mu powodzenia, sławy, pieniędzy i admiracji jaką darzą go rzesze dziewczyn i kobiet na całym globie. Ale nieuznawanie wizualnej jakości jego teledysków to ślepa zawiść. Jego "Zamach Stanu" to wizualny majstersztyk.

Wiem, że wiele osób się ze mną nie zgodzi i wyciągnie pewne całkiem rozsądne argumenty na poparcie swojego stanowiska, ja jednak muszę to napisać - dla mnie ten teledysk to dzieło sztuki. Koronnym kontrargumentem będzie oczywiście zarzut braku poważnego znaczenia stojącego za tymi wszystkimi obrazami - niewyobrażalny przerost formy nad treścią. Ja jednak jestem zdania, że nie każdy obraz musi zostać naładowany znaczeniem przez twórcę, by móc urosnąć do rangi sztuki. Wystarczyłoby mi, by jego niebanalna forma nie pozostawiała odbiorcy obojętnym.

Sęk w tym... że ten teledysk ma znaczenie - nawet jeżeli jest ono fałszywe, nawet jeżeli jest ono kolejną teatralną maską, kolejną medialną rolą napisaną dla aktora przez scenarzystę, to sam obraz jest o czymś. To jest obraz o wewnętrznym zmartwychwstaniu, odzyskaniu własnej tożsamości, o odzyskaniu władzy nad własnym losem - o osobistym, życiowym zamachu stanu.

Od czego by tu zacząć? Może od kamienia, który stary G-Dragon podnosi z ziemi na początku teledysku, a który na samym końcu ciska w mur. To jeden z kluczowych obrazów tego klipu. Należy zwrócić uwagę na jeden drobny detal. Podczas gdy ziemia, na której klęczy postać, usiana jest szarymi kamieniami, kawałek skały, który podnosi, jest zabarwiony na czerwono.

Dlaczego jest czerwony? Bo to kawałek tej wielkiej, czerwonej, rozbitej głowy, przy której wyrastał las żeber i grzebień kręgosłupa. Czym jest więc ten skamieniały, rozbity wrak człowieka, którego cząstką rzuca bohater, by rozbić mur? Jest on samym G-Dragonem, a raczej postacią pod którą żyje.

Chwilę wcześniej widzimy ścianę zapełnioną białymi twarzami-maskami. Maski zaczynają płakać czarnymi łzami, które zlewają się w wielką kałużę, z której z kolei wyłania się czarny G-Dragon ze złotymi kłami - personifikacja jego rozpaczy i gniewu. Ta czarna postać pierwotnie też ukrywa się za białą maską, którą w końcu własnoręcznie rozbija. Jednak rozbicie maski, rozbicie własnej, przybranej tożsamości to zbyt mało, by się uwolnić.

Z rozbitego glinianego kolosa wylęga stary, pomarszczony wrak człowieka, czołgający się po omacku na zakurzonej ziemi. By się odrodzić, by zrzucić starą skórę i przybrać na nowo młodzieńczą postać, musi zburzyć mur. Aby to osiągnąć robi dwie rzeczy. Po pierwsze podnosi się z kolan, wykorzystuje resztki sił na jeden ostatni zryw, który przyniesie mu powodzenie lub przypieczętuje jego los. Druga rzecza to ten czerwony kamień. G-Dragon, by obalić mur, korzysta ze szczątków swojej fałszywej, obecnie rozbitej, ale niegdyś potężnej postaci.

Ale dlaczego G-Dragon miałby chcieć się uwolnić, dlaczego miałby niszczyć samego siebie, dlaczego miałby pałać nienawiścią do tego kim się stał i jak żyje? Przeciez jego teksty to nieustanne przechwałki na własny temat. Tu sprawa jest o wiele prostsza.

Czarna strona show-biznesu. Presja, samotność, instrumentalizacja. Chyba najbardziej spektakularnym i symbolicznym obrazem jest tu ta dziwna, ruro-podobna konstrukcja i zawieszona w niej kula. Z jednej strony kula próbuje rozbić to swojego rodzaju więzienie. Z drugiej strony jest bezskuteczna w swoich działaniach. Co więcej, patrząc na ten obraz i stawiając się w pozycji G-Dragona, trudno nie poczuć się zagrożonym, nie poczuć się pod presją - czasu i okoliczności.

Można też pójść dalej - cała konstrukcja swoją naturą przypomina wnętrze dzwonu. Choć tego nie słyszymy, można domniemywać, że każde takie uderzenie kuli niesie ze sobą nieprawdopodobny hałas, który aż boli. Ujmując to prościej - każda nieudana próba wyrwania się z więzienia to więcej bólu, więcej ryzyka i więcej strachu.

Najłatwiej rozszyfrować znaczenia scen z kobietami. Wszystkie one piękne, kuszące - ale pozbawione oczu. Przez to wydają się bezduszne, obce i niegodne zaufania, W scenie z białymi drzewami kobiety odziane są w czerwień, która w tym teledysku jest kolorem G-Dragona i jego rewolucji. Ta zręczna przebitka jednej czerwonej rękawicy na drugą ma sugerować jedną rzecz. Te obce, ślepe kobiety na pierwszy rzut oka mają wydawać się bliskie bohaterowi, mają sprawiać wrażenie, że stoją po tej samej stronie barykady. A jednak zakrwawiona na sercu koszula G-Dragona nie pozostawia złudzeń co do ostatecznych efektów ich działań.

Więcej zaślepionych kobiet kłębi się do biletowej budki, w której ukrywa się G-Dragon. To jeden z ciekawszych obrazów w całym klipie. Te kobiety to oczywiście fanki spragnione kontaktu ze swoim idolem, oglądane z wewnątrz budki wydają się być tłumem zombie oblegającym jego schronienie. G-Dragon przez okienko kasy sprzedaje im skrawki swojej osoby - urywki spojrzeń, namiastkę dotyku. Jednocześnie w środku budki siedzi znudzony i jakby od niechcenia nagrywa kolejne utwory.

Inna scena z oślepionymi kobietami to konferencja prasowa, gdzie znów obojętny, znużony, może nawet rozgniewany G-Dragon otoczony jest przez rzeszę reporterek, które tak naprawdę wydają się całkiem niezainteresowane nim samym, zamiast tego rozpychają się między sobą, by dorwać się do swojego tematu.
Traktują G-Dragona jak kruki padlinę. Jednak w tej przebitce z ptakami najciekawsze jest to, co ma na twarzy sam wokalista - kaganiec w kształcie ptasiego dzioba. Naraz sugeruje to, że ktoś ogranicza jego wypowiedzi, ale także, że ta sama osoba każe mu być nie lepszą od żerujących na nim padlinożerców, każe krakać tym samym podłym, ochrypłym głosem.

Scenę w kuchni chyba najłatwiej mylnie odebrać, jeżeli nie przyłoży się odrobiny pomyślunku. Tak, G-Dragon gotuje pieniądze, ale to nie jest żadna forma przechwałki. Pomyślmy - długi szpaler wielkich garów gotujących się na żółtym, piekielnym ogniu. Z kotłów kipi obrzydliwie wyglądająca piana, a pieniądze są bardziej czarne niż zielone, ścieka z nich ohydna farba. A między tym wszystkim G-Dragon - obojętny, niezainteresowany, ale jednak szef tej piekielnej kuchni. Właśnie - szef kuchni. To nie jest przydomowa kuchenka tylko zaplecze jakiejś podłej knajpy. Tam kucharze nie gotują dla siebie, tylko dla gości restauracji. G-Dragon też nie gotuje tych pieniędzy dla siebie tylko dla wytwórni.

Jeszcze bardziej wymowny jest obraz z drzewem. Wielkie, białe, rozłożyste i... uschnięte. A mimo to wciąż rodzi owoce. Pod drzewem leży zrezygnowany, zmęczony G-Dragon. Odpoczywa? Nie, on pracuje, rodzi owoce - on JEST drzewem. Skąd ten pomysł? Popatrzmy w głąb planu. Kobieta ubrana na czarno, jej twarz zakrywa parasol, sama jej sylwetka wydaje się złowroga. Jednak najważniejsze jest to, co trzyma w drugiej ręce - piła mechaniczna. Kiedy tylko uschnięte drzewo zrzuci ostatni owoc, zostanie ścięte.

Obraz w garderobie także jest ciekawy. To tam jego więzienie przeradza się w salę tortur, zostaje posadzony na krześle elektrycznym i rażony prądem. Jednocześnie coraz niżej nad nim widzimy kulę do wyburzania - symbol narastającej presji, ale i narastającego gniewu i woli uwolnienia się. Koniec końców ląduje przed oskrażycielskim okiem tłumu - na scenie. Zamaskowany jak bandyta, zostaje skazany na rozstrzelanie na oczach patrzących gapiów - zamaskowanych, anonimowych łotrów.

I w tym całym plastycznym potoku klarownej niegodziwości zastanawia mnie tylko jeden obraz. Młody G-Dragon, jego dłoń zaciśnięta w pięść nosi czerwony kolor rewolucji i ewidentnie dotyka miejsca gdzie znajduje się serce chłopca. W dodatku cała scena dzieje się przed czyimś grobem. I tu rodzi się jedno zasadnicze pytanie - czyj to jest grób?

Jeżeli odpowiedź brzmi - grób samego G-Dragona, to może to być bardzo ciekawy wątek w teledysku. To mogłoby sugerować pewną... cykliczność. Młody chłopak z ideami rewolucji w sercu ślubuje przed grobem osoby, której zawdzięcza wolność, że tym razem nie ulegnie słabościom. Mimo to stacza się w otchłań show-biznesu by zostać kolejnym nosicielem masek, niewolnikiem kobiet z parasolami i by na nowo podjąć walkę o samego siebie, by zyskać prawo do ponownych narodzin. Które prędzej czy poźniej i tak doprowadzą do powtórzenia się cyklu.

W kontekście teledysku ciekawie wypada także sama piosenka, a raczej jej słowa. Możliwe, że to tylko kolejny manifest własnej wspaniałości - jeśli nie ponadczasowej, to przynajmniej tej po "zamachu stanu". Ale można też na to spojrzeć w nieco inny sposób, piosenka nie jest wybitnie żywiołowa, raczej monotonna, trochę depresyjna. Biorąc pod uwagę obraz, łatwiej jest przyjąć, że wydźwięk tego tekstu w założeniu ma być autoironiczny. Tym bardziej, że piosenka wcale nie wydaje się wesoła ani nawet naładowana jakąś twórczą energią. Kolejne porównania niosą w sobie trochę goryczy, więc i taka interpretacja nie jest wcale nie na miejscu. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.

Co do samej piosenki. Nie lubię tego typu muzyki, ale ten kawałek jest tak nieprawdopodobnie klimatyczny, świetnie wyprodukowany i wkręcający się w głowę, że trafił nawet do mnie. Powiem więcej, w porywie pozytywnego zaskoczenia sięgnąłem po dwie następne piosenki z nadchodzącego albumu G-Dragona i muszę przyznać, że również przypadły mi do gustu.

Kończąc poświęcę jeszcze kilka słów właśnie nadchodzącemu wydawnictwu. YG Entertainment ostatnio zrobiło się niezwykle "szczwane" i zaczęło wydawać albumy swoich artystów... w częściach. Dlatego też dzisiaj do cyfrowej dystrybucji trafiło 5 pierwszych piosenek. Kolejne 7 będzie można ściągnąć za trzy dni - 05.09. Cały album do fizycznej sprzedaży trafi 13.09, a na płytce znajdą się jeszcze dwa nagrania, które nie zostaną udostępnione w cyfrowej dystrybucji. Co ciekawe aż 4 piosenki z tego albumu zostały oznaczone jako... title-tracki. I żadnym z nich nie jest tytułowy "Coup d'etat", o którym dzisiaj rozprawiałem. Czyżby oznaczało to jeszcze cztery teledyski? Jeśli będą tej samej jakości, co ten, to ja nie widzę przeciwwskazań.

Spica - Tonight

Spisek! Ledwie kilka dni temu upierałem się, że lato chyli się ku końcowi i oto nadchodzi panowanie pory deszczowej - także na kpopowych scenach - kiedy sprzymierzone siły pogody i żeńskiej formacji Spica postanowiły ostentacyjnie pokazać mi środkowy palec. Nie dość, że za oknem słupki rtęci powędrowały wyraźnie w górę, to jeszcze piątka Koreanek wypuściła piosenkę pachnącą latem.

Wyraźnie ktoś chciał mnie przechytrzyć, ja jednak się nie dałem. Zagraliśmy w grę na przetrzymanie i nie muszę chyba dodawać kto zwyciężył. Wystarczy wyjrzeć za okno. Szaro, zimno i wietrznie - mój triumf jest kompletny i niepodważalny. Teraz mogę z czystym sumieniem napisać kilka zdań o piosence.

Aha, i w żadnym wypadku nie jest to z mojej strony dorabianie ideologii do mojego lenistwa. Na pewno. Z całą pewnością. Trudno wskazać osobę bardziej pracowitą i bardziej energiczną ode mnie. Wulkan energii i wół roboczy - to cały ja.

Dobra, a trochę poważniej. Czekałem z pewną niecierpliwością i jeszcze większą niepewnością na nowe nagranie grupy Spica. Dziewczyny debiutowały w zeszłym roku i z jednej strony przykuły moją uwagę świetnymi wokalami, z drugiej drażniły rozstrzelonym wizerunkiem i niespójnym repertuarem.

"Russian Rulette" to dość dziwna i oryginalna piosenka - jeżeli porównywać ją do czegokolwiek to chyba do repertuaru Brown Eyed Girls. "Painkiller" to potężna ballada inspirowana amerykańskim brzmieniem z początku tego stulecia, dająca piosenkarkom możliwość wokalnego wyżycia się. Z kolei "I'll Be There" to lekki kawałek mocno przypominający nagrania Spice Girls z najlepszych lat. I na dokładkę dziewczyny zamknęły miniony rok retro kawałkiem zatytułowanym "Lonely" (>>TUTAJ<<).

W efekcie o dziewczynach można powiedzieć tyle, że dobrze śpiewają. Wokalnie Spica to materiał na gwiazdy, ale wizerunkowo czarna dziura w przepastnym wszechświecie koreańskiego popu (gwiezdne porównanie w tekście o grupie, która nazywa się Spica - ależ jestem przebiegły). Poniżej próbka tego, co dziewczyny potrafią.



Wytwórnia chyba dostrzegła tę dysproporcję między potencjałem i faktycznym statusem ich formacji i postanowiła dziewczyny trochę podpromować. W tym celu Spicę zaproszono do programu "Lee Hyori's XUnni" gdzie niezwykle popularna Lee Hyori pomagała dziewczynom w przygotowaniach do comebacku. Służyła radą jako weteranka koreańskiej sceny, ale także pomagała w wizerunkowej przemianie, jaką miała przejść grupa.

Przyznaję się bez bicia, programu nie oglądałem, ale każdy kolejny odcinek przynosił garść doniesień w k-popowych mediach. Finalny przekaz? Medialny cyrk, bo jak inaczej nazwać sytuację, w której Boa popłakała się słysząc, że Lee Hyori nie będzie osobiście nadzorowała muzycznie ich albumu. Nie dość, że Boa to dorosła kobieta, to jeszcze - z całym szacunkiem i sympatią do Lee Hyori, którą wyjątkowo cenię po jej ostatnim, fenomenalnym albumie "Monochrome" (>>TUTAJ<<) - Boa jest nieporównanie lepszą wokalistką od swojej bardziej znanej koleżanki (co zresztą Lee Hyori sama otwarcie przyznała). Taka sytuacja mająca miejsce poza kadrem kamery po prostu nie mieściłaby mi się w głowie.

Więc jak poszła ta przemiana Spica?



Po pierwsze słychać, że kompozycja jest europejska, co może samo w sobie nie jest niczym złym, ale mnie akurat ta konwencja jakoś średnio przypada do gustu. Po drugie ja tu nie widzę nowego pomysłu na wizerunek grupy. Widzę pomysł na wizerunek dopasowany do piosenki, dopasowany do teledysku, ale także pomysł który poszerza garderobę Spica, nie wnosząc nic w temacie charakteru grupy. To po prostu kolejny zestaw przebrań dopasowany do potrzeb chwili.

Piosenka wypada atrakcyjnie, ale bardziej ze względu na silne wokale grupy niż ze względu na atuty samej kompozycji. Dziewczynom akompaniuje dosyć bezpłciowe, pop-rockowe szarpidructwo, które tworzy bezkształtne tło pod popisowe, choć nieszczególnie pomysłowo rozpisane linie głosów. Tzn. niektóre fragmenty brzmią ciekawie, ale całościowo piosenka jest dość monotonnie skonstruowana.

Ta piosenka ma swój klimat, dobrze wpasowuje się w ostatnie dni lata. Szczególnie podparta kolorowym, pogodnym teledyskiem, który ze względu na wieczorno-nocną scenerię tworzy atmosferę finału, zwieńczenia jakiegoś okresu. Podobnie jest ze słowami i samą naturą piosenki. Energia podkładu, moc głosów - to zabiegi normalnie zarezerwowane dla finałowych części utworu, tu wbijają się w uszy słuchacza niemal od samego początku.

Sęk w tym, że ta piosenka na dłuższą metę jest nudna. Skoro cała energia zostaje wyzwolona już na wstępie, to jak tu budować napięcie, jak budować muzyczną historię? Oczywiście to jest wykonalne, ale wymaga wyjątkowo zręcznej kompozycji, która choć powierzchownie wyłamie się z konwencji zwrotka-refren-zwrotka-refren, która dołoży tu i ówdzie jakąś zmianę w temacie i uatrakcyjni całe muzyczne przedsięwzięcie. Niestety ta piosenka wydaje się być nagrana w całości na jedno kopyto i przez to raczej trudno będzie się jej przebić. Tym bardziej, że pierwsze dni września to zalew muzycznych Potęg - pisanych przez duże "P".

Dziewczyny mają po swojej stronie poważnego zawodnika - Lee Hyori - jednak jej udział w projekcie wydaje się zbyt skromny, by utrzymać tę piosenkę na powierzchni. Co prawda Hyori nie tylko pomagała dziewczynom poprzez swój program, ale także zagościła w teledysku i wespół z Boą napisała całkiem niezłe słowa do tej piosenki, ale jednak nie zrobiła najważniejszego - nie zaśpiewała. Gdyby Hyori dostała tu chociaż pół zwrotki, gdyby chociaż raz wystąpiła w telewizji razem z grupą - pewnie całość znacznie lepiej by chwyciła. A tak, niby nie jest źle, niby dziewczyny wciąż świetnie śpiewają, ale jakoś nie widzę, żeby tym kawałkiem zyskały na popularności.

O ile ta piosenka raczej nie będzie zbyt często gościła w moim odtwarzaczu, to muszę przyznać, że ma jeden niezaprzeczalny walor. Świetnie sprawdza się na scenie. Jeżeli Spica kiedyś dorobi się takiej sławy, by organizować solowe koncerty, to na pewno będzie jedna z bardziej wyczekiwanych piosenek.



I jeszcze na zakończenie drobny bonus - krótkie, akustyczne wykonanie tego utworu.