Em, no tak, to ile już minęło od ostatniego rzeczowego wpisu na tym blogu? Dwa miesiące? Chyba już więcej. Wiem, miałem nadrabiać zaległości w długi weekend, ale... Cóż długi weekend w moim wypadku przerodził się w bardzo długi tydzień, trwający 20 dni z drobnym okładem i króciutkimi przerwami na oddech. Tzn. nie oszukujmy się, ludzie pracują ciężej, ale przeskok od leżenia na wersalce i oglądania koreańskich lasek do pracowania 8+ godzin w tygodniu po 6 czasem nawet 7 dni jest bolesny.
Ale nie tylko o to idzie, bo po prawdzie miałem momenty, kiedy na blogu miałem czas i nawet wolę pisać. Niestety wtedy do akcji wkraczał diabeł i zmuszał mnie do zmiany planów. Oczywiście, pisząc "do akcji wkraczał diabeł" mam na myśli, że działo się coś całkiem normalnego i łatwego do wytłumaczenia, ale działalność diabła brzmi bardziej mistycznie i ogólnie znacznie bardziej interesująco, więc dla utrzymania poetyckiego wydźwięku będę się tego diabła trzymał. Przykro mi jeśli kogoś rozczarowałem, ale spójrzmy prawdzie w oczy, gdybym mial niezbite dowody na działalność diabła, specjalnie dla mnie utworzono by teologicznego Nobla, a kościół by mnie ozłocił. I na pewno byście już o tym przeczytali na jakimś kundelku.
No ale odchodzę od tematu. Miało być o diabelskich kuszeniach mojej cnej osoby (bogowie widzą ile kłamstw w jednym zdaniu, ale nie grzmią, widać jesteśmy z jednej gliny). Diabeł pod pewnymi względami przypomina hiszpańską inkwizycję, nie chodzi nawet o samą zaskakującą naturę działalności, czy o to, że od czasu do czasu nosi czapkę-pilotkę, ale o mnogość aspektów jego działalności - gama jest tak szeroka, że nawet on sam gubi się przy wyliczaniu, a co dopiero, ja śmiertelnik ( co prawda z boskiej gliny ulepiony, ale jednak śmiertelnik). Dlatego nie popełnię tej gafy i na wstępie nie wyliczę na ileż to óżnorakich pokuszeń wodził mnie diabeł, ale będzie tego trochę.
Primo, diabeł nęcił mnie pod postacią mammona, o czym już wspomniałem wyżej. Nie będę się z tym krył, żaden ze mnie asceta, jak mam kasę to lubię ją puszczać w ruch. Niestety, dopóki ktoś nie uzupełni gnomiego diagramu o fazę drugą, w kwestiach przychodu pozostaje tylko praca i rozbój. Do tego drugiego nadaję się jeszcze mniej niż do tego pierwszego, więc chcąc nie chcąc podjąłem działalność zarobkową i wiele wskazuje na to, że w najbliższym czasie nastąpi eskalacja tego haniebnego procederu z mojej strony. Oczywiście dramatyzuję, bo jak się okazuje mam nawet szansę robić coś, co lubię, ale nie byłbym sobą, gdybym się nad sobą nie użalał. Tak czy inaczej ten czaso-ogranicznik w najbliższym czasie raczej nie zniknie z rozkładu mojego dnia.
Czym tam jeszcze kusił mnie jegomość z kopytkiem? Ano, wynalazkiem iście szatańskim - piłką nożną. Nie wiem jaki fikcyjny imaż zdołałem ukształtować w umysłach czytelników, ale pora go pewnym, zdecydowanym ruchem skreślić, zburzyć i ogólnie sprawić, że będziecie dygotać gdzieś tam w kącie swojego pokoju. Otóż jestem pasjonatą futbolu - innymie słowy gruboskórnym jegomościem, co to lubi sobie ponarzekać na sędziego i jest przekonany o swojej futbolowo-taktycznej wszechwiedzy, przerastającej nie tylko mnie podobnych, ale także tych, którzy sprawami zajmują się zawodowo. Ba, moja arogancja jest na tyle daleko posunięta, że swojego czasu zdołałem przekonać jakąś tam rzeszę (albo przynajmniej rzeszkę) ludzi, że naprawdę się na tym znam.
Ostatnio trochę odpuściłem swoim futbolowym wypocinom zdołowany stanem polskiej kopanej, ale nie przeszkadza mi to w śledzeniu zdarzeń na reszcie kontynentu, a że w maju wszystkie rozgrywki wkraczały w decydującą fazę, niemal każdą wolną chwilę spędzałem śledząc jak 22 spoconych gości ugania się za kawałkiem plastiku. Ale po 12 gościach symultanicznie łapiących się za krocze jak Michael Jackson ze świerzbem, których fundował mi k-pop, to i tak krok we właściwym kierunku.
Niestety, jak zapewne wiecie, wielkimi krokami zbliża się Mundial i choć nie przepadam za piłką reprezentacyjną, i choć spodziewam się, że będzie to jeden ze słabszych turniejów w historii, i choć faza grupowa zapowiada się jako flegmatyczny pojedynek ślimaków z depresją, to i tak pewnie będę starał się oglądać niemal wszystko, choćby po to, żeby przekonać się, czy któraś trybuna zbudowana z płatków kukurydzianych i azbestu czasem nie runie w trakcie meczu. To też nie najlepiej wróży najbliższej przyszłości tego bloga.
Trzecie - najgorsze jak dotąd - pokuszenie, na jakie czort mnie wystawił, to gry komputerowe, a konkretniej straszliwa rzecz zwana Hearthstone'm. W grę pogrywam już od dłuższego czasu, ale od niedawna trochę zeszło ze mnie tzw. ladder anxiety (dla niewtajemniczonych i łopatologicznie - strach przed porażką) i zacząłem czynić tzw. postępy, czyli nie być lemingiem drążącym tunel w którym sam się utopię, a jak bystry i krnąbrny kret o lśniącym, czarnym futerku, zacząłem zmierzać ku powierzchni i światłu dziennemu. Pro-gamingowe ambicje odkładam na bok - nie ten wiek, nie te priorytety - ale gdzieś tam pod skórą czai się e-sportowa żądza rywalizacji. I tu znów złe wieści - wkrótce ukaże się rozszerzenie do tej gry.
Zatem, czy w tym nawale czarnych wieści jest jakiś promyczek nadziei, choćby pod postacią świateł pędzącego pociągu? No niby jest. Przykladowo diabeł nie nasłał na mnie jeszcze żadnej baby z piekła rodem, a jeżeli to zrobił, to chytrze, ale i całkiem nieświadomie, odesłałem ją z kwitkiem. I dobrze, trochę czytałem i jak się okazuje sukuby i inkuby to te same ustrojstwa, tylko drogocenna zawartość majtek im się zmienia, co by nasienie do niechcianego łoża zanosić i wrabiać facetów w alimenty! Strasznych rzeczy można się dowiedzieć z książek, czasami żałuję, że je czytam, miałbym trochę więcej włosów na głowie.
Tak czy inaczej żaden ze mnie Casanova ani nawet Casanunda, więc przynajmniej w ten sposób nie planuję trwonić czasu i pieniędzy. Możecie być też spokojni, że raczej nie uderzę w tango na mieście, no chyba, że mi cegła dwuręczna spadnie na łeb... Co w Łodzi nie jest znowu takim niespotykanym zjawiskiem atmosferycznym, choć miasto i tak już się tak nie sypie, jak parę lat temu. Niektórzy mówią, że to Unia, ale ja wiem swoje, po prostu większość cegieł, które miały spaść, już spadła - to tak jak z liśćmi na drzewie. Sajens madafaka, lern it.
No i na koniec promyczek najjaśniejszy, który niechybnie musi być jakimś teżewe czy innym polskim padolino, sądząc po tempie w jakim się do nas zbliża. No chyba że to diabeł niesie swój ogarek w zębach, żeby znowu się ze mnie ponabijać. Tak czy inaczej "Gangnam Style" właśnie przekroczył 2 mld odsłon na YT, a w internety i nie tylko poszła wieść wyczekiwana nie tylko przez amatorów skośnookiej twórczości - nowy teledysk PSY'a - "Hangover" - 8 czerwca. Wątpię żebym przegapił taką okazję do wpisu. A jak już raz się człowiek skusi, to potem już z górki. Miejmy nadzieję.
sobota, 31 maja 2014
środa, 30 kwietnia 2014
Aleosochozi? [3]
Bity miesiąc nie dawałem znaku życia, więc stosowne wydaje mi się napisać kilka słów na temat tej długiej przerwy we wpisach. Ponieważ sprawa ma także swoją poważniejszą, niezależną ode mnie stronę, warto jej poświęcić odrębny wpis, a nie upychać jakieś szczątkowe wytłumaczenie w pobocznym tekście.
Zacznę jednak od strony niepoważnej czyli od siebie. Cóż, przeziębiłem się - a tak przynajmniej mi się wydawało. Okazało się, że byłem blisko zapalenia oskrzeli - nic strasznego, ale z klepania z klawiaturę musiałem na tydzień zrezygnować, bo przez mieszankę kataru i gorączki trudno mi było zebrać myśli. Kiedy w końcu się pozbierałem, priorytet zyskały wszystkie inne sprawy, tym bardziej, że w kpopie nastał spokojniejszy okres. A kiedy już miałem zabrać się za nadrabianie zaległości i opisywanie co ciekawszych premier, wirus - wzorując się na trendach w dzisiejszej popkulturze - zafundował mi sequel. I był to sequel niezwykle udany, wszystko jak w części pierwszej, tylko bardziej, mocniej i więcej. Jak już się tak nad sobą użalam, to nadmienię jeszcze, że na koniec przez dwa dni męczyła mnie grypa jelitowa. Akurat w święta. Przynajmniej nie mogę narzekać, że znowu przytyłem.
Jednak od świąt minęło już ładnych kilka dni a na blogu dalej cisza. Dlaczego? Cóż, kto śledzi doniesienia z Korei, zapewne domyśla się przyczyny. Mimo to warto dla potomnych zachować ślad po tym, co się wydarzyło. 16 kwietnia doszło do tragedii promu Sewol, która pogrążyła całą Koreę w rozpaczy i głębokiej żałobie. Na pokładzie było 476 osób, w większości była to młodzież w wieku licealnym, płynąca na szkolną wycieczkę. Uratowano 174 osoby, ponieważ z początku los większości pozostałych pasażerów pozostawał nieznany, uznano ich za zaginionych. Niestety 15 dni poszukiwań jedynie przynosiło kolejne potwierdzenia najczarniejszego scenariusza. Na dziś potwierdzono zgon 212 osób, pozostałe 90 wciąż uznawane jest za zaginione.
Może to ja nie oglądam serwisów informacyjnych, ale nie zauważyłem, by polskie media poświęcały tej tragedii większą uwagę, więc postaram się zwięźle, ale możliwie obrazowo przybliżyć sprawę. Sewol był promem pełnomorskim, oryginalnie zwodowanym w Japonii i służącym przez 18 lat tamtejszemu przewoźnikowi. W 2012 roku prom odkupiła Cheonghaejin Marine Company. Po zmianie właściciela statek przeszedł szereg modyfikacji mających zwiększyć jego pojemność, dziś jest to jednym z tropów w prowadzonym śledztwie, ponieważ istnieją uzasadnione podejrzenia, że jedną z przyczyn tragedii mogły być wady konstrukcyjne wynikające z poczynionych zmian.
Okręt pływał regularnie na linii Incheon (miasto na północnym-zachodzie kraju) - Jeju (duża wyspa na południe od Półwyspu Koreańskiego), tę samą trasę pokonywał w trakcie feralnego rejsu. Okręt w lutym tego roku przeszedł inspekcję bezbieczeństwa, warto jednak nadmienić, że w dniu wypadku prom nie był w rękach swojego kapitana, który przebywał na urlopie. Oficjalne zeznania kapitana nie zostały upublicznione ( aprzynajmniej ja do nich nie dotarłem), ale żona kapitana doniosła mediom, że mąż wielokrotnie zgłaszał operatorowi statku zastrzeżenia co do zachowania jednostki po remoncie, głównie dotyczące stabilności statku. Ponadto kapitan statku miał nieustannie obawiać się katastrofy i właśnie z tego względu udać się na urlop.
Sam przebieg zdarzenia pozostawia wiele wątpliwości, bezpośrednia przyczyna zatonięcia statku nie jest jeszcze znana. Wiadomo, że statek przed godziną 8:50 gwałtownie się przechylił i wychylał się dalej, przed godziną 9:20 załoga miała donosić o wychyleniu przekraczającym 50 stopni. Jednak początkowo kapitan rozkazał pasażerom zachować spokój, rozkaz ewakuacji wydał dopiero o 9:30 - kiedy pokładowy intercom już nie działał, a rozkaz mógł nie dotrzeć do wszystkich pasażerów, w dodatku wychylenie statku skrajnie utrudniało lub wręcz uniemożliwiało przeprowadzenie akcji. 5 minut wcześniej kapitan odmówił podjęcia decyzji o ewakuacji, ponieważ jego zdaniem pomoc była wciąż za daleko. Woda wokół statku miała wtedy 12 stopni Celsjusza.
Warto w tym miejscu nadmienić, że w momencie katastrofy kapitan nie był za sterami, najprawdopodobniej przebywał w swojej kajucie. Za sterami miał stać trzeci oficer. Jedna z hipotez dotyczących przyczyn zatonięcia mówi o dokonaniu gwałtownego manewru skrętu. Ocaleni pasażerowie mówią także o głośnym dźwięku, który mieli usłyszeć tuż przed tym jak jednostka się przechyliła.
Oczywiście prokuratura wzięła pod lupę tak działalność przewoźnika jak i załogę statku, która zachowała się w sposób, który aż wstyd opisywać. Kapitan statku był jedną z pierwszych osób, które opuściły pokład, wskakując na statek straży przybrzeżnej jeszcze zanim ta zaczęła właściwą akcję ratunkową. W dodatku kapitan był w bieliźnie.
Sewol to duża jednostka i jej podniesienie wymaga specjalistycznego sprzętu, obecnie prom wciąż jest przechylony i niemal w całości znajduje się pod wodą, przed całkowitym zatonięciem powstrzymują go specjalne boje wypornościowe, ponadto od drugiego dnia akcji ratunkowej, do wnętrza statku pompowano powietrze by podtrzymać ewentualne pęcherze powietrza, które mogłyby umożliwić przetrwanie ocalałym wciąż uwięzionym we wraku. Silne prądy i niestabilna pogoda nieustannie utrudniają wysiłki płetwonurków, którzy wciąż nie spenetrowali całości wraku.
Naturalnie cała Korea pogrążona jest w głębokim smutku i okazuje wsparcie rodzinom ofiar, ołtarz poświęcony pamięci ofiar odwiedziły już setki Koreańczyków, a żółta wstążka stała się symbolem jedności całego narodu. Przemysł rozrywkowy, w tym jego gałąź muzyczna, właściwie zamarł i nie śpieszy się ze wznowieniem działalności. Pierwsze sygnały powrotu do codzienności daje telewizja, a konkretniej trzy główne sieci - MBC, KBS i SBS - które ogłosiły, że w tym tygodniu przywrócą do ramówki większość programów rozrywkowych i seriali, z wyłączeniem programów muzycznych i typowo komediowych.
W świetle tej tragedii uznałem, że niestosowne byłoby nadrabiać zaległości i rozpisywać się o równie lekkich produkcjach, jak ostatnie nagrania A Pink czy Crayon Pop i chwilowo wyciszyłem bloga. Jednak nie ma też sensu robić z siebie świętszego od papieża, więc w najbliższych dniach planuję wykorzystać "długi weekend" i powrócić do regularnej pisaniny właśnie poprzez nadrabianie kwietniowych (a może i starszych) braków. Widzę też, że sporo osób zaglądało tu także w trakcie mojej wirtualnej nieobecności - mam nadzieję, że nikogo nie zraziłem tą ciszą w eterze. Postaram się, by więcej takich długich, niezapowiedzianych i niewytłumaczonych przerw w nadawaniu nie było.
Zacznę jednak od strony niepoważnej czyli od siebie. Cóż, przeziębiłem się - a tak przynajmniej mi się wydawało. Okazało się, że byłem blisko zapalenia oskrzeli - nic strasznego, ale z klepania z klawiaturę musiałem na tydzień zrezygnować, bo przez mieszankę kataru i gorączki trudno mi było zebrać myśli. Kiedy w końcu się pozbierałem, priorytet zyskały wszystkie inne sprawy, tym bardziej, że w kpopie nastał spokojniejszy okres. A kiedy już miałem zabrać się za nadrabianie zaległości i opisywanie co ciekawszych premier, wirus - wzorując się na trendach w dzisiejszej popkulturze - zafundował mi sequel. I był to sequel niezwykle udany, wszystko jak w części pierwszej, tylko bardziej, mocniej i więcej. Jak już się tak nad sobą użalam, to nadmienię jeszcze, że na koniec przez dwa dni męczyła mnie grypa jelitowa. Akurat w święta. Przynajmniej nie mogę narzekać, że znowu przytyłem.
Jednak od świąt minęło już ładnych kilka dni a na blogu dalej cisza. Dlaczego? Cóż, kto śledzi doniesienia z Korei, zapewne domyśla się przyczyny. Mimo to warto dla potomnych zachować ślad po tym, co się wydarzyło. 16 kwietnia doszło do tragedii promu Sewol, która pogrążyła całą Koreę w rozpaczy i głębokiej żałobie. Na pokładzie było 476 osób, w większości była to młodzież w wieku licealnym, płynąca na szkolną wycieczkę. Uratowano 174 osoby, ponieważ z początku los większości pozostałych pasażerów pozostawał nieznany, uznano ich za zaginionych. Niestety 15 dni poszukiwań jedynie przynosiło kolejne potwierdzenia najczarniejszego scenariusza. Na dziś potwierdzono zgon 212 osób, pozostałe 90 wciąż uznawane jest za zaginione.
Może to ja nie oglądam serwisów informacyjnych, ale nie zauważyłem, by polskie media poświęcały tej tragedii większą uwagę, więc postaram się zwięźle, ale możliwie obrazowo przybliżyć sprawę. Sewol był promem pełnomorskim, oryginalnie zwodowanym w Japonii i służącym przez 18 lat tamtejszemu przewoźnikowi. W 2012 roku prom odkupiła Cheonghaejin Marine Company. Po zmianie właściciela statek przeszedł szereg modyfikacji mających zwiększyć jego pojemność, dziś jest to jednym z tropów w prowadzonym śledztwie, ponieważ istnieją uzasadnione podejrzenia, że jedną z przyczyn tragedii mogły być wady konstrukcyjne wynikające z poczynionych zmian.
Okręt pływał regularnie na linii Incheon (miasto na północnym-zachodzie kraju) - Jeju (duża wyspa na południe od Półwyspu Koreańskiego), tę samą trasę pokonywał w trakcie feralnego rejsu. Okręt w lutym tego roku przeszedł inspekcję bezbieczeństwa, warto jednak nadmienić, że w dniu wypadku prom nie był w rękach swojego kapitana, który przebywał na urlopie. Oficjalne zeznania kapitana nie zostały upublicznione ( aprzynajmniej ja do nich nie dotarłem), ale żona kapitana doniosła mediom, że mąż wielokrotnie zgłaszał operatorowi statku zastrzeżenia co do zachowania jednostki po remoncie, głównie dotyczące stabilności statku. Ponadto kapitan statku miał nieustannie obawiać się katastrofy i właśnie z tego względu udać się na urlop.
Sam przebieg zdarzenia pozostawia wiele wątpliwości, bezpośrednia przyczyna zatonięcia statku nie jest jeszcze znana. Wiadomo, że statek przed godziną 8:50 gwałtownie się przechylił i wychylał się dalej, przed godziną 9:20 załoga miała donosić o wychyleniu przekraczającym 50 stopni. Jednak początkowo kapitan rozkazał pasażerom zachować spokój, rozkaz ewakuacji wydał dopiero o 9:30 - kiedy pokładowy intercom już nie działał, a rozkaz mógł nie dotrzeć do wszystkich pasażerów, w dodatku wychylenie statku skrajnie utrudniało lub wręcz uniemożliwiało przeprowadzenie akcji. 5 minut wcześniej kapitan odmówił podjęcia decyzji o ewakuacji, ponieważ jego zdaniem pomoc była wciąż za daleko. Woda wokół statku miała wtedy 12 stopni Celsjusza.
Warto w tym miejscu nadmienić, że w momencie katastrofy kapitan nie był za sterami, najprawdopodobniej przebywał w swojej kajucie. Za sterami miał stać trzeci oficer. Jedna z hipotez dotyczących przyczyn zatonięcia mówi o dokonaniu gwałtownego manewru skrętu. Ocaleni pasażerowie mówią także o głośnym dźwięku, który mieli usłyszeć tuż przed tym jak jednostka się przechyliła.
Oczywiście prokuratura wzięła pod lupę tak działalność przewoźnika jak i załogę statku, która zachowała się w sposób, który aż wstyd opisywać. Kapitan statku był jedną z pierwszych osób, które opuściły pokład, wskakując na statek straży przybrzeżnej jeszcze zanim ta zaczęła właściwą akcję ratunkową. W dodatku kapitan był w bieliźnie.
Sewol to duża jednostka i jej podniesienie wymaga specjalistycznego sprzętu, obecnie prom wciąż jest przechylony i niemal w całości znajduje się pod wodą, przed całkowitym zatonięciem powstrzymują go specjalne boje wypornościowe, ponadto od drugiego dnia akcji ratunkowej, do wnętrza statku pompowano powietrze by podtrzymać ewentualne pęcherze powietrza, które mogłyby umożliwić przetrwanie ocalałym wciąż uwięzionym we wraku. Silne prądy i niestabilna pogoda nieustannie utrudniają wysiłki płetwonurków, którzy wciąż nie spenetrowali całości wraku.
Naturalnie cała Korea pogrążona jest w głębokim smutku i okazuje wsparcie rodzinom ofiar, ołtarz poświęcony pamięci ofiar odwiedziły już setki Koreańczyków, a żółta wstążka stała się symbolem jedności całego narodu. Przemysł rozrywkowy, w tym jego gałąź muzyczna, właściwie zamarł i nie śpieszy się ze wznowieniem działalności. Pierwsze sygnały powrotu do codzienności daje telewizja, a konkretniej trzy główne sieci - MBC, KBS i SBS - które ogłosiły, że w tym tygodniu przywrócą do ramówki większość programów rozrywkowych i seriali, z wyłączeniem programów muzycznych i typowo komediowych.
W świetle tej tragedii uznałem, że niestosowne byłoby nadrabiać zaległości i rozpisywać się o równie lekkich produkcjach, jak ostatnie nagrania A Pink czy Crayon Pop i chwilowo wyciszyłem bloga. Jednak nie ma też sensu robić z siebie świętszego od papieża, więc w najbliższych dniach planuję wykorzystać "długi weekend" i powrócić do regularnej pisaniny właśnie poprzez nadrabianie kwietniowych (a może i starszych) braków. Widzę też, że sporo osób zaglądało tu także w trakcie mojej wirtualnej nieobecności - mam nadzieję, że nikogo nie zraziłem tą ciszą w eterze. Postaram się, by więcej takich długich, niezapowiedzianych i niewytłumaczonych przerw w nadawaniu nie było.
poniedziałek, 24 marca 2014
Badkiz - Ear Attack
O jedno kliknięcie za daleko. Dla mnie jest już za późno, jednak jak długo nie klikniecie klipu poniżej, dla Was jest jeszcze nadzieja. Okej, przesadzam, wcale nie jest tak źle, wręcz przeciwnie - Badkiz na swój sposób mnie urzekło i myślę, że warto dać dziewczynom szansę. Ale pierwsze zetknięcie z tym klipem może urosnąć do rangi przeżycia.
Nawet nie wiem od czego zacząć, bo ilekroć oglądam ten klip nachodzi mnie stado całkiem różnych przemyśleń i muczy pod oknem. Pierwsze co rzuca się w oczy to tania otoczka i pomysł najwyraźniej nastawiony na przebicie się humorem i dziwnym tańcem w takt dziwnej, tanecznej muzyki. Na kilometr czuć inspiracje zeszłorocznym sukcesem Crayon Pop i ich "Bar Bar Bar" (>>TUTAJ<<). W refrenie pojawia się elektronika, która przypomina mi bliżej niesprecyzowany zachodni viral/przebój sprzed kilku lat. Na dokładkę teledysk ma w sobie coś z "Open The Door" Lim Chang Junga (gdzieś >>TUTAJ<<). Słowem autorzy wzięli wszystko, co kojarzyło im się z viralami i wrzucili w jeden klip, z nadzieją, że zadziała.
Sęk w tym, że z tym działaniem bywa różnie. Przede wszystkim od samego początku widziałem, co ten projekt usiłuje osiągnąć i nie podobało mi się, że robi to poprzez kopiowanie elementów od konkurencji. Widziałem tu trochę T-ara, trochę wspomnianych Crayon Pop i Lim Chang Junga, ale żadna z tych kopii mnie nie porywała.
Elektroniczny podkład był z początku intrygujący, ale szybko przestałem się nim interesować, tym bardziej że piosenka w zwrotkach zupełnie zmieniła klimat i położyła nacisk na wokale. Głosy dziewczyn są zdecydowanie ciekawe, ale trochę kłócą się z moim wyobrażeniem tego typu piosenki - wydają się po prostu za dobre, szczególnie jeżeli zestawić je z niskobudżetową otoczką w postaci teledysku. Refren to znowu przeskok w typowe viralowe rejony, ale do mnie nie trafił.
Trochę tania, produkcyjna otoczka teledysku od początku mnie raziła i szerzej cały teledysk nie robił na mnie dobrewgo wrażenia przez dłuższy czas. Po prostu niewiele się działo. Niby nie mogę się przyczepić do tego jak dziewczyny się ruszają, ale sam układ jak na viral jest po prostu za mało zwariowany i za mało chwytliwy - niewiele niego zapamiętałem. Choć muszę też przyznać że winne może być tu poczucie całkowitej dezorientacji, jakie wywołał u mnie ten klip, bo przy pierwszych kilku odtworzeniach kompletnie nie zwróciłem uwagi na faceta zaczepiającego dziewczynę w pierwszej części teledysku.
Zdezorientowała mnie przede wszystkim ta mieszanka muzyczna i wizerunkowa. Projekt jest ewidentnie nastawiony na humorystyczny viral (jako takie tłumaczenie tekstu >>TUTAJ<<), ale samo Badkiz wygląda na całkiem konkretny girlsband. Dziewczyny całkiem konkretnie się ruszają, dobrze się prezentują przed kamerami - ogólnie wizualnie sprawiają pozytywne wrażenie bez silenia się na jakieś wygłupy. A na dokładkę wokalnie wypadają naprawdę solidnie, powiedziałbym nawet, że na typowym girlsbandowym tle ponadprzeciętnie.
Obraz moją uwagę tak naprawdę przykuł dopiero pojawieniem się faceta na zjeżdżalni, który wraz z towarzyszącym mu dźwiękiem zmroził ostatnie aktywne szare komórki w moim mózgu. Dalej było już z górki, bo fragment z karykaturalnymi zbirami zupełnie mnie pochłonął, nawet pomysł z lizakami uważam z trafiony. Ogólnie od tego momentu klip zaczął spełniać moje oczekiwania względem stopnia głupkowatości - może to wciąż nie jest jakaś rewelacja, ale dość by przkuć uwagę i wywołać uśmiech.
Patrząc szerzej nie mam przekonania na ile dziewczyny zostaną zauważone z tym kawałkiem. Zdecydowanie jest w "Ear Attack" coś viralowego, jest tu ten efekt "co ja paczę" - nawet jeżeli poskładany z już całkiem dobrze znanych klocków. Całkiem sporo dobrego można też powiedzieć o samej grupie, którą chętnie zobaczyłbym i przede wszystkim usłyszał w czymś poważniejszym - chociaż niekoniecznie śmiertlenie poważnym, nie poadajmy w skrajności.
Natomiast moje wątpliwości budzi zakaźność i odporność tego wirusa. Mam wrażenie, że kilka wyświetleń tego klipu to wartość progowa i raczej ludzie nie będą do niego wracali, nie wiem też na ile będą skłonni się tym dzielić, a trzeba pamiętać, że grupa nie jest znana. Problemem wydaje się przede wszystkim piosenka, która nie jest zła, ale nie jest dostatecznie szalona ani chwytliwa - ja mam problemy z przypomnieniem sobie jak właściwie leci ten kawałek, choć biorę poprawkę na to, że w mojej głowie właśnie na zapętleniu odtwarza się nowy album After School (poważnie, przesłuchajcie ze 2-3 razy "Yes No Yes" czy "Dress To Kill" i spróbujcie wyrzucić z głowy refreny - nie da się).
Nawet nie wiem od czego zacząć, bo ilekroć oglądam ten klip nachodzi mnie stado całkiem różnych przemyśleń i muczy pod oknem. Pierwsze co rzuca się w oczy to tania otoczka i pomysł najwyraźniej nastawiony na przebicie się humorem i dziwnym tańcem w takt dziwnej, tanecznej muzyki. Na kilometr czuć inspiracje zeszłorocznym sukcesem Crayon Pop i ich "Bar Bar Bar" (>>TUTAJ<<). W refrenie pojawia się elektronika, która przypomina mi bliżej niesprecyzowany zachodni viral/przebój sprzed kilku lat. Na dokładkę teledysk ma w sobie coś z "Open The Door" Lim Chang Junga (gdzieś >>TUTAJ<<). Słowem autorzy wzięli wszystko, co kojarzyło im się z viralami i wrzucili w jeden klip, z nadzieją, że zadziała.
Sęk w tym, że z tym działaniem bywa różnie. Przede wszystkim od samego początku widziałem, co ten projekt usiłuje osiągnąć i nie podobało mi się, że robi to poprzez kopiowanie elementów od konkurencji. Widziałem tu trochę T-ara, trochę wspomnianych Crayon Pop i Lim Chang Junga, ale żadna z tych kopii mnie nie porywała.
Elektroniczny podkład był z początku intrygujący, ale szybko przestałem się nim interesować, tym bardziej że piosenka w zwrotkach zupełnie zmieniła klimat i położyła nacisk na wokale. Głosy dziewczyn są zdecydowanie ciekawe, ale trochę kłócą się z moim wyobrażeniem tego typu piosenki - wydają się po prostu za dobre, szczególnie jeżeli zestawić je z niskobudżetową otoczką w postaci teledysku. Refren to znowu przeskok w typowe viralowe rejony, ale do mnie nie trafił.
Trochę tania, produkcyjna otoczka teledysku od początku mnie raziła i szerzej cały teledysk nie robił na mnie dobrewgo wrażenia przez dłuższy czas. Po prostu niewiele się działo. Niby nie mogę się przyczepić do tego jak dziewczyny się ruszają, ale sam układ jak na viral jest po prostu za mało zwariowany i za mało chwytliwy - niewiele niego zapamiętałem. Choć muszę też przyznać że winne może być tu poczucie całkowitej dezorientacji, jakie wywołał u mnie ten klip, bo przy pierwszych kilku odtworzeniach kompletnie nie zwróciłem uwagi na faceta zaczepiającego dziewczynę w pierwszej części teledysku.
Zdezorientowała mnie przede wszystkim ta mieszanka muzyczna i wizerunkowa. Projekt jest ewidentnie nastawiony na humorystyczny viral (jako takie tłumaczenie tekstu >>TUTAJ<<), ale samo Badkiz wygląda na całkiem konkretny girlsband. Dziewczyny całkiem konkretnie się ruszają, dobrze się prezentują przed kamerami - ogólnie wizualnie sprawiają pozytywne wrażenie bez silenia się na jakieś wygłupy. A na dokładkę wokalnie wypadają naprawdę solidnie, powiedziałbym nawet, że na typowym girlsbandowym tle ponadprzeciętnie.
Obraz moją uwagę tak naprawdę przykuł dopiero pojawieniem się faceta na zjeżdżalni, który wraz z towarzyszącym mu dźwiękiem zmroził ostatnie aktywne szare komórki w moim mózgu. Dalej było już z górki, bo fragment z karykaturalnymi zbirami zupełnie mnie pochłonął, nawet pomysł z lizakami uważam z trafiony. Ogólnie od tego momentu klip zaczął spełniać moje oczekiwania względem stopnia głupkowatości - może to wciąż nie jest jakaś rewelacja, ale dość by przkuć uwagę i wywołać uśmiech.
Patrząc szerzej nie mam przekonania na ile dziewczyny zostaną zauważone z tym kawałkiem. Zdecydowanie jest w "Ear Attack" coś viralowego, jest tu ten efekt "co ja paczę" - nawet jeżeli poskładany z już całkiem dobrze znanych klocków. Całkiem sporo dobrego można też powiedzieć o samej grupie, którą chętnie zobaczyłbym i przede wszystkim usłyszał w czymś poważniejszym - chociaż niekoniecznie śmiertlenie poważnym, nie poadajmy w skrajności.
Natomiast moje wątpliwości budzi zakaźność i odporność tego wirusa. Mam wrażenie, że kilka wyświetleń tego klipu to wartość progowa i raczej ludzie nie będą do niego wracali, nie wiem też na ile będą skłonni się tym dzielić, a trzeba pamiętać, że grupa nie jest znana. Problemem wydaje się przede wszystkim piosenka, która nie jest zła, ale nie jest dostatecznie szalona ani chwytliwa - ja mam problemy z przypomnieniem sobie jak właściwie leci ten kawałek, choć biorę poprawkę na to, że w mojej głowie właśnie na zapętleniu odtwarza się nowy album After School (poważnie, przesłuchajcie ze 2-3 razy "Yes No Yes" czy "Dress To Kill" i spróbujcie wyrzucić z głowy refreny - nie da się).
piątek, 21 marca 2014
2NE1 - Crush [ALBUM]
Obiecałem zająć się najnowszym albumem 2NE1 i - wyjątkowo - postanowiłem z obietnicy się wywiązać. Nie jest to sprawą wyjątkowo trudną zważywszy, że od kilku tygodni płyta nie opuszcza moich głośników. Pozostaje tylko kwestia spisania tego wszystkiego, co przyszło mi do głowy.
Zacznę może od szerszego rzutu okiem na wydawnictwo. Na pewno nie jest ono pozbawione wad - album jest dosyć krótki (10 piosenek, raptem 35 minut słuchania), a repertuar to dokładnie to, do czego przyzwyczaiło słuchaczy 2NE1 - chyba ani jedna piosenka nie jest tu zaskoczeniem. Nie zrozumcie mnie źle - są tu ciekawe muzycznie propozycje i trochę eksperymentów, a jednak album jako całość wnosi bardzo niewiele do muzycznej tożsamości grupy. Oczywiście fani powinni być zadowoleni, bo dostają więcej tego, co lubią, ale jeżeli ktoś do tej pory miał alergię na kwartet YG Entertainment, to to wydawnictwo sytuacji raczej nie zmieni.
Czego więc należy się spodziewać po "Crush"? To dobre pytanie, bo styl 2NE1 to dosyć specyficzna mieszanka. W brzmieniu słychać silne inspiracje reggae i hip-hopem, przy czym grupa godzi elektronikę z bardziej instrumentalnym graniem, czy nawet czysto akustycznymi aranżacjami. Co ciekawe, jako dominującą formę wskazałbym balladę, choć nie brakuje też szybszych piosenek.
Dodam jeszcze, że album spotkał się z bardzo pozytywnym przyjęciem. W Korei wszystkie 10 piosenek znalazło się w pierwszych 50 notowań Gaonu i koreańskiego Billboardu, aż 9 gościło w pierwszych 20 zestawień, a trzeba podkreślić, że równolegle na rynku pojawił się przecież mini-album Girls' Generation. Ale na tym nie koniec. "Crush" wbiło się na 2. miejsce albumów nieanglojęzycznych amerykańskiego Billboardu (lista World Albums), zajęło także 9. miejsce na Independent Albums, czyli liście sprzedaży wykonawców niezrzeszonych z największymi wytwórniami (Sony, Universal itp.), wreszcie "Crush" zadebiutowało na 61. miejscu Billboard 200 czyli głównego amerykańskiego notowania sprzedaży albumów. To rekordowe osiągnięcie dla wykonawcy z Korei.
Korzystając z tego, że wykonania live sporej części piosenek są dostępne w sieci oficjalnie, nie będę tutaj wrzucał "lewych" klipów z YT. Oczywiście, nie jest to idealne odzwierciedlenie tego, co znajdziecie na albumie, ale w ten sposób będę miał czystsze sumienie, a myślę, że i wpis będzie ciekawszy. Zresztą znalezienie wersji albumowych tych piosenek w sieci, to kilka kliknięć.
01. "Crush"
Wiele w tej piosence przypomina jeden z wcześniejszych przebojów 2NE1 - "I Am The Best" (>>TUTAJ<<). Podobieństwa wyzierają tu ze wszystkich zakamarków, bo podobny jest wydźwięk tekstu, podobna jest ogólna muzyczna estetyka utworów i ich konstrukcja, podobne są nawet dźwiękowe detale, bo w obydwu kompozycjach łatwo dopatrzeć się inspiracji bliskim i środkowym wschodem. Osobiście z tej dwójki zdecydowanie wolę "Crush", które wydaje się znacznie bardziej spójne i płynne, podczas gdy "I Am The Best" zawsze wydawało mi się nieco "pozszywane".
"Crush" to w moim odczuciu jedna z lepszych i ważniejszych kompozycji na płycie. Z jednej strony jest bardzo silnym łącznikiem z dotychczasową twórczością grupy i jej wizerunkiem, z drugiej strony jest delikatnym zwiastunem nowego, bo robi to wszystko, co robiły wcześniejsze piosenki formacji, ale po prostu lepiej. Jestem tylko troszkę rozczarowany samym koncertowym występem. Seulski koncert z poprzedniej trasy 2NE1 robił piorunujące wrażenie, tutaj jest tylko nieźle.
Ta uwaga tyczy się koncertowej otoczki, co do samych dziewczyn, to na płycie partia Park Bom wypada o niebo lepiej, aż ciary przechodzą od jej głosu. Podoba mi się, że pomimo bardzo silnego charakteru piosenki, głos Dary jest dobrze zagospodarowany - wcześniej bywały z tym problemy. Nie ma co ukrywać, że pozostałe trzy dziewczyny mają dosyć podobne głosy i nigdy nie ma problemu by brzmiały spójnie. No i muszę wspomnieć o haczyku - jest rewelacyjny, wpada w ucho od pierwszego przesłuchania i trudno powstrzymać się przed powtarzaniem słów razem z dziewczynami.
02. "Come Back Home"
Nie wiem czy "Come Back Home" to moja ulubiona piosenka na tym albumie, ale jestem skłonny nazwać ją najlepszą. Poświęciłem jej już sporo miejsca >>TUTAJ<< pisząc o teledysku (nota bene rewelacyjnym), więc nie będę się nadmiernie powtarzał. To po prostu oryginalny i śmiały pomysł na piosenkę. Sedno kompozycji to zwykła popowa ballada, jednak aranżacja kojarzy się znacznie bardziej z reggae i hip-hopem, do tego elektronika tworzy swój specyficzny futurystyczny klimat pasujący do teledysku. No i beat - warto się w niego wsłuchać, bo to on sprawia, że ta piosenka jest tak diabelnie przebojowa.
03. 너 아님 안돼 / "Gotta Be You"
Ciekawa sprawa. Na płycie jest to jedna z tych piosenek, które zdarzy mi się przeskoczyć, a jednak powyższy występ robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Powodów jest wiele. Przede wszystkim podkład tego utworu kompletnie nie trafia w mój gust - jest lekki, słoneczny, ale mimo wszystko dosyć nijaki i pozbawiony błysku. Na płycie podkład słychać znacznie lepiej niż w telewizyjnym studiu i na pewno stąd ta różnica w odbiorze nagrania.
Ale to nie jest pełne wyjaśnienie. Nie mniej ważne wydaje się to, że atutem tej piosenki są wokale i żywiołowa natura - ten kawałek siłą rzeczy zawsze będzie zyskiwał wykonywany na żywo, kiedy dziewczyny będą mogły sprzedać tę całą energię na scenie. Słuchając samej piosenki z płyty, ta energia aż tak mi się nie udziela.
Dodam jeszcze, że tej konkretnej kompozycji szkodzi "toksyczne" otoczenie. Płyta zaczyna się nastrojowymi, ciemniejszymi kawałkami, a następna w kolejności jest dosyć mocna wokalnie i stonowana w podkładzie ballada. "Gotta Be You" w tym towarzystwie wygląda troszkę jak cheerleaderka na spotkaniu gothów. Co ciekawe, sam tekst nie jest aż tak pogodny jak muzyka, czy zaserwowana w trakcie występu otoczka (do sprawdzenia >>TUTAJ<<).
04. 살아 봤으면 해 / "If I Were You"
"If I Were You" to moja ulubiona piosenka z tego albumu. Niby nieprzesadnie skomplikowana - klawisze, perkusja i trochę bassu - ale pięknie brzmiąca, emocjonalna, naraz pełna siły wyrazu, ale i subtelności, i jakaś taka... Szczera. Co ciekawe, jest to jedna z trzech piosenek wskółkomponowanych przez CL i jedna z pięciu, do których liderka 2NE1 napisała słowa, więc może to dlatego? Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.
Fajnym zabiegiem jest to płynnie wprowadzone ożywienie w refrenie, które zwiększa intensywność utworu, ale nie niszczy jego intymnej, spowierniczej natury. Absolutnym sednem piosenki są wokale, tak od strony wykonania, jak i kompozycji, która też pomaga akcentować wyśpiewywane emocje. Głosy dziewczyn są tu bardzo miłe dla ucha, ale też zajmujące i ekspresyjne, podczas gdy melodia prowadzi słuchacza przez zróżnicowaną narrację.
05. 착한 여자 / "Good To You"
"Good To You" to kolejna ballada, tym razem nieco bardziej wyciszona i monotonna, choć nie ośmieliłbym się nazwać jej nudną. Jest po prostu spokojna, wyraźnie mniej nasiąknięta ekspresją, choć i tu zdarzają się krótkie wybuchy, natomiast wciąż emocjonalna. Trochę więcej w tym nagraniu rezygnacji, czy pogodzenia się z własnym losem - co pokrywa się z tekstem piosenki (>>TUTAJ<<). Właśnie ze względu na taką cichą estetykę i nieco rzewny nastrój, ten utwór bardzo kojarzy mi się z "Black" z ostatniej płyty G-Dragona, choć kiedy porównać obie piosenki, są one ewidentnie różne.
06. 멘붕 / "MTBD" / "Mental Breakdown"
Zacznę może od słowa wyjaśnienia dla niewtajemniczonych. Początek tego klipu (do ok. 1:50) to inny utwór - "The Baddest Female" (>>TUTAJ<<) - solowy debiut CL, który nota bene nie przypadł mi szczególnie do gustu. Nowa aranżacja zdecydowanie mu pomaga, chociaż i tu kilka rzeczy można było zrobić lepiej. Tak czy inaczej "MTBD" to zupełnie inna historia, historia, którą - mam wrażenie - ten klip nie sprzedaje najlepiej.
"MTBD" to jedna z najlepszych piosenek na tym albumie i bardzo możliwe, że ten występ odbierany z poziomu widowni też był świetny, ale powyższy klip ani nie sprzedaje tego doświadczenia, które było udziałem widzów, ani nie sprzedaje tego dopieszczonego, klimatycznego cacuszka, jakie znalazło się na płycie. W dodatku ten występ jest ocenzurowany (już po fakcie, wytwórnia podmieniła jedynie klipy na YT), bo jak się okazało, w oryginalnym podkładzie pojawiają się fragmenty Koranu.
"MTBD" to jeden z tych kawałków, przy których nawet biali chłopcy z dobrych domów kumają kocie ruchy. Ten utwór - po części ze względu na prosty, ale wyraźny bass - wprowadza w coś na kształt transu. Jest taki spokojny, wyluzowany i płynny, a przy tym rytmiczny, że trudno nie ulec jego urokowi i nie gibać się w jego takt, choćby siedząc w fotelu.
07. "Happy"
To wbrew pozorom idealny wybór piosenki po "MTBD". Wydawałoby się, że to muzyczne dwa światy - z jednej strony przeprodukowana hip-hopowa elektronika, z drugiej akustyczny, gitarowy popik, ale oba nagrania działają na słuchacza w bardzo podobny sposób - włączają luz. Oczywiście w obydwu wypadkach droga prowadząca do osiągnięcia tego efektu jest nieco inna. "MTBD" - jak sam tytuł sugeruje - odmóżdża, "Happy" natomiast szprycuje słuchacza słońcem, pogodą ducha i ogólnie pojętym, choć niekoniecznie uzasadnionym poczuciem szczęścia. Więcej miejsca tej piosence i teledyskowi poświęciłem >>TUTAJ<<.
08. "Scream"
Jak trzymam się oryginalnego contentu, to do oporu. To, co możecie zobaczyć powyżej, jest oryginalną, japońskojęzyczną wersją tej piosenki, a raczej jej reprezentatywnym fragmentem - bo japończycy nie lubią wrzucać całych teledysków na YT. Ta wersja pochodzi z roku 2012 i od nowej różni się w zasadzie jedynie wokalami, które teraz zostały nagrane po koreańsku (i siłą rzeczy mają nowy master). W moim odczuciu wersja koreańska brzmi znacznie bardziej naturalnie, choćby z racji tego, że dziewczyny śpiewają w swoim ojczystym języku.
Sama kompozycja wydaje mi się zbliżona pod wieloma względami do innej znanej piosenki grupy "Can't Nobody". Oczywiście, nie jest to klon, ale przede wszystkim kształt zwrotek budzi silne skojarzenia, jak i elektroniczna natura brzmienia. Różnicą jest refren, który w "Scream" jest dosyć specyficzny, ale przypadł mi do gustu. Natomiast nieco przeszkadza mi momentami banalna melodia wokalu w zwrotkach - rozumiem, że jest to jedna z lżejszych, bardziej rozrywkowych i zwariowanych piosenek na płycie, ale mimo wszystko zwrotki są ciutek poniżej tego, czego bym oczekiwał, choć wciąż jest to całkiem przyjemna i przebojowa kompozycja.
09. "Baby I Miss You"
To zupełnie inny kawałek zwierza. Znów jest spokojniej, ciszej, ale nie nazwałbym tego balladą. To raczej kawałek w stylu neo soul, a w każdym razie coś pomiędzy soulem a R'n'B, bo dużo w tej kompozycji elektroniki i zabawy za konsoletą, a jednak sam klimat nagrania raczej ucieka od scen popowych w kierunku czegoś ambitniejszego.
Troszkę drażni mnie w uszy ilość banalnej angielszczyzny, która ujmuje nieco z charakteru tego nagrania - gęstego i klimatycznego, a jednak przez te wszystkie "baby" i "boy" trącącego banałem. Gdyby nie ten element, byłaby to jedna lepszych i ciekawszych piosenek na płycie. A tak? Myślę, że wciąż może się podobać, ale wywiera znacznie mniejsze wrażenie, przynajmniej na mnie.
10. "Come Back Home" (unplugged version)
Jeżeli ktoś mi nie wierzył, że "Come Back Home" to tradycyjna ballada w stylu choćby "Lonely" - tylko inaczej zaaranzżowana - powinien przesłuchać wersję zamykającą płytę. Od strony wokalnej jest to niemal ten sam utwór (jest kilka drobnych modyfikacji, nie ma choćby tych silnie elektronicznych przerywników Dary), a jednak podmiana podkładu na gitarę i trochę smyczków zupełnie zmienia odbiór. Doznania są do tego stopnia różne, że nie mam za złe wytwórni, że zdublowała piosenkę na już i tak krótkim albumie. Ta wersja "Come Back Home" to bardzo przyjemne, wyciszone, ale wciąż emocjonalne zamknięcie albumu.
Kończąc - "Crush" to bardzo przyjemnie spędzone 35 minut. Dzieje się tak głównie za sprawą wysokiej jakości wszystkich nagrań - tak od strony kompozycji, jak i wykonania. Album liczy sobie tylko 10 pozycji, ale niemal każda wydaje się godna własnego teledysku. Oznacza to, że właściwie nie mamy tu do czynienia z "zapychaczami", od których nierzadko roi się na większych wydawnictwach innych wykonawców. Rozstrzelona stylistyka nagrań nie stanowi tu większego problemu, bo wszystkie piosenki są czymś, czego słuchacz spodziewa się po albumie tej grupy, a i układ piosenek, z jednym wyjątkiem, jest bardzo dobry. To, że po tylu przesłuchaniach wciąż mam ochotę na dokładkę jest chyba najlepszym świadectwem jakości płyty.
Zacznę może od szerszego rzutu okiem na wydawnictwo. Na pewno nie jest ono pozbawione wad - album jest dosyć krótki (10 piosenek, raptem 35 minut słuchania), a repertuar to dokładnie to, do czego przyzwyczaiło słuchaczy 2NE1 - chyba ani jedna piosenka nie jest tu zaskoczeniem. Nie zrozumcie mnie źle - są tu ciekawe muzycznie propozycje i trochę eksperymentów, a jednak album jako całość wnosi bardzo niewiele do muzycznej tożsamości grupy. Oczywiście fani powinni być zadowoleni, bo dostają więcej tego, co lubią, ale jeżeli ktoś do tej pory miał alergię na kwartet YG Entertainment, to to wydawnictwo sytuacji raczej nie zmieni.
Czego więc należy się spodziewać po "Crush"? To dobre pytanie, bo styl 2NE1 to dosyć specyficzna mieszanka. W brzmieniu słychać silne inspiracje reggae i hip-hopem, przy czym grupa godzi elektronikę z bardziej instrumentalnym graniem, czy nawet czysto akustycznymi aranżacjami. Co ciekawe, jako dominującą formę wskazałbym balladę, choć nie brakuje też szybszych piosenek.
Dodam jeszcze, że album spotkał się z bardzo pozytywnym przyjęciem. W Korei wszystkie 10 piosenek znalazło się w pierwszych 50 notowań Gaonu i koreańskiego Billboardu, aż 9 gościło w pierwszych 20 zestawień, a trzeba podkreślić, że równolegle na rynku pojawił się przecież mini-album Girls' Generation. Ale na tym nie koniec. "Crush" wbiło się na 2. miejsce albumów nieanglojęzycznych amerykańskiego Billboardu (lista World Albums), zajęło także 9. miejsce na Independent Albums, czyli liście sprzedaży wykonawców niezrzeszonych z największymi wytwórniami (Sony, Universal itp.), wreszcie "Crush" zadebiutowało na 61. miejscu Billboard 200 czyli głównego amerykańskiego notowania sprzedaży albumów. To rekordowe osiągnięcie dla wykonawcy z Korei.
Korzystając z tego, że wykonania live sporej części piosenek są dostępne w sieci oficjalnie, nie będę tutaj wrzucał "lewych" klipów z YT. Oczywiście, nie jest to idealne odzwierciedlenie tego, co znajdziecie na albumie, ale w ten sposób będę miał czystsze sumienie, a myślę, że i wpis będzie ciekawszy. Zresztą znalezienie wersji albumowych tych piosenek w sieci, to kilka kliknięć.
01. "Crush"
Wiele w tej piosence przypomina jeden z wcześniejszych przebojów 2NE1 - "I Am The Best" (>>TUTAJ<<). Podobieństwa wyzierają tu ze wszystkich zakamarków, bo podobny jest wydźwięk tekstu, podobna jest ogólna muzyczna estetyka utworów i ich konstrukcja, podobne są nawet dźwiękowe detale, bo w obydwu kompozycjach łatwo dopatrzeć się inspiracji bliskim i środkowym wschodem. Osobiście z tej dwójki zdecydowanie wolę "Crush", które wydaje się znacznie bardziej spójne i płynne, podczas gdy "I Am The Best" zawsze wydawało mi się nieco "pozszywane".
"Crush" to w moim odczuciu jedna z lepszych i ważniejszych kompozycji na płycie. Z jednej strony jest bardzo silnym łącznikiem z dotychczasową twórczością grupy i jej wizerunkiem, z drugiej strony jest delikatnym zwiastunem nowego, bo robi to wszystko, co robiły wcześniejsze piosenki formacji, ale po prostu lepiej. Jestem tylko troszkę rozczarowany samym koncertowym występem. Seulski koncert z poprzedniej trasy 2NE1 robił piorunujące wrażenie, tutaj jest tylko nieźle.
Ta uwaga tyczy się koncertowej otoczki, co do samych dziewczyn, to na płycie partia Park Bom wypada o niebo lepiej, aż ciary przechodzą od jej głosu. Podoba mi się, że pomimo bardzo silnego charakteru piosenki, głos Dary jest dobrze zagospodarowany - wcześniej bywały z tym problemy. Nie ma co ukrywać, że pozostałe trzy dziewczyny mają dosyć podobne głosy i nigdy nie ma problemu by brzmiały spójnie. No i muszę wspomnieć o haczyku - jest rewelacyjny, wpada w ucho od pierwszego przesłuchania i trudno powstrzymać się przed powtarzaniem słów razem z dziewczynami.
02. "Come Back Home"
Nie wiem czy "Come Back Home" to moja ulubiona piosenka na tym albumie, ale jestem skłonny nazwać ją najlepszą. Poświęciłem jej już sporo miejsca >>TUTAJ<< pisząc o teledysku (nota bene rewelacyjnym), więc nie będę się nadmiernie powtarzał. To po prostu oryginalny i śmiały pomysł na piosenkę. Sedno kompozycji to zwykła popowa ballada, jednak aranżacja kojarzy się znacznie bardziej z reggae i hip-hopem, do tego elektronika tworzy swój specyficzny futurystyczny klimat pasujący do teledysku. No i beat - warto się w niego wsłuchać, bo to on sprawia, że ta piosenka jest tak diabelnie przebojowa.
03. 너 아님 안돼 / "Gotta Be You"
Ciekawa sprawa. Na płycie jest to jedna z tych piosenek, które zdarzy mi się przeskoczyć, a jednak powyższy występ robi na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Powodów jest wiele. Przede wszystkim podkład tego utworu kompletnie nie trafia w mój gust - jest lekki, słoneczny, ale mimo wszystko dosyć nijaki i pozbawiony błysku. Na płycie podkład słychać znacznie lepiej niż w telewizyjnym studiu i na pewno stąd ta różnica w odbiorze nagrania.
Ale to nie jest pełne wyjaśnienie. Nie mniej ważne wydaje się to, że atutem tej piosenki są wokale i żywiołowa natura - ten kawałek siłą rzeczy zawsze będzie zyskiwał wykonywany na żywo, kiedy dziewczyny będą mogły sprzedać tę całą energię na scenie. Słuchając samej piosenki z płyty, ta energia aż tak mi się nie udziela.
Dodam jeszcze, że tej konkretnej kompozycji szkodzi "toksyczne" otoczenie. Płyta zaczyna się nastrojowymi, ciemniejszymi kawałkami, a następna w kolejności jest dosyć mocna wokalnie i stonowana w podkładzie ballada. "Gotta Be You" w tym towarzystwie wygląda troszkę jak cheerleaderka na spotkaniu gothów. Co ciekawe, sam tekst nie jest aż tak pogodny jak muzyka, czy zaserwowana w trakcie występu otoczka (do sprawdzenia >>TUTAJ<<).
04. 살아 봤으면 해 / "If I Were You"
"If I Were You" to moja ulubiona piosenka z tego albumu. Niby nieprzesadnie skomplikowana - klawisze, perkusja i trochę bassu - ale pięknie brzmiąca, emocjonalna, naraz pełna siły wyrazu, ale i subtelności, i jakaś taka... Szczera. Co ciekawe, jest to jedna z trzech piosenek wskółkomponowanych przez CL i jedna z pięciu, do których liderka 2NE1 napisała słowa, więc może to dlatego? Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.
Fajnym zabiegiem jest to płynnie wprowadzone ożywienie w refrenie, które zwiększa intensywność utworu, ale nie niszczy jego intymnej, spowierniczej natury. Absolutnym sednem piosenki są wokale, tak od strony wykonania, jak i kompozycji, która też pomaga akcentować wyśpiewywane emocje. Głosy dziewczyn są tu bardzo miłe dla ucha, ale też zajmujące i ekspresyjne, podczas gdy melodia prowadzi słuchacza przez zróżnicowaną narrację.
05. 착한 여자 / "Good To You"
"Good To You" to kolejna ballada, tym razem nieco bardziej wyciszona i monotonna, choć nie ośmieliłbym się nazwać jej nudną. Jest po prostu spokojna, wyraźnie mniej nasiąknięta ekspresją, choć i tu zdarzają się krótkie wybuchy, natomiast wciąż emocjonalna. Trochę więcej w tym nagraniu rezygnacji, czy pogodzenia się z własnym losem - co pokrywa się z tekstem piosenki (>>TUTAJ<<). Właśnie ze względu na taką cichą estetykę i nieco rzewny nastrój, ten utwór bardzo kojarzy mi się z "Black" z ostatniej płyty G-Dragona, choć kiedy porównać obie piosenki, są one ewidentnie różne.
06. 멘붕 / "MTBD" / "Mental Breakdown"
Zacznę może od słowa wyjaśnienia dla niewtajemniczonych. Początek tego klipu (do ok. 1:50) to inny utwór - "The Baddest Female" (>>TUTAJ<<) - solowy debiut CL, który nota bene nie przypadł mi szczególnie do gustu. Nowa aranżacja zdecydowanie mu pomaga, chociaż i tu kilka rzeczy można było zrobić lepiej. Tak czy inaczej "MTBD" to zupełnie inna historia, historia, którą - mam wrażenie - ten klip nie sprzedaje najlepiej.
"MTBD" to jedna z najlepszych piosenek na tym albumie i bardzo możliwe, że ten występ odbierany z poziomu widowni też był świetny, ale powyższy klip ani nie sprzedaje tego doświadczenia, które było udziałem widzów, ani nie sprzedaje tego dopieszczonego, klimatycznego cacuszka, jakie znalazło się na płycie. W dodatku ten występ jest ocenzurowany (już po fakcie, wytwórnia podmieniła jedynie klipy na YT), bo jak się okazało, w oryginalnym podkładzie pojawiają się fragmenty Koranu.
"MTBD" to jeden z tych kawałków, przy których nawet biali chłopcy z dobrych domów kumają kocie ruchy. Ten utwór - po części ze względu na prosty, ale wyraźny bass - wprowadza w coś na kształt transu. Jest taki spokojny, wyluzowany i płynny, a przy tym rytmiczny, że trudno nie ulec jego urokowi i nie gibać się w jego takt, choćby siedząc w fotelu.
07. "Happy"
To wbrew pozorom idealny wybór piosenki po "MTBD". Wydawałoby się, że to muzyczne dwa światy - z jednej strony przeprodukowana hip-hopowa elektronika, z drugiej akustyczny, gitarowy popik, ale oba nagrania działają na słuchacza w bardzo podobny sposób - włączają luz. Oczywiście w obydwu wypadkach droga prowadząca do osiągnięcia tego efektu jest nieco inna. "MTBD" - jak sam tytuł sugeruje - odmóżdża, "Happy" natomiast szprycuje słuchacza słońcem, pogodą ducha i ogólnie pojętym, choć niekoniecznie uzasadnionym poczuciem szczęścia. Więcej miejsca tej piosence i teledyskowi poświęciłem >>TUTAJ<<.
08. "Scream"
Jak trzymam się oryginalnego contentu, to do oporu. To, co możecie zobaczyć powyżej, jest oryginalną, japońskojęzyczną wersją tej piosenki, a raczej jej reprezentatywnym fragmentem - bo japończycy nie lubią wrzucać całych teledysków na YT. Ta wersja pochodzi z roku 2012 i od nowej różni się w zasadzie jedynie wokalami, które teraz zostały nagrane po koreańsku (i siłą rzeczy mają nowy master). W moim odczuciu wersja koreańska brzmi znacznie bardziej naturalnie, choćby z racji tego, że dziewczyny śpiewają w swoim ojczystym języku.
Sama kompozycja wydaje mi się zbliżona pod wieloma względami do innej znanej piosenki grupy "Can't Nobody". Oczywiście, nie jest to klon, ale przede wszystkim kształt zwrotek budzi silne skojarzenia, jak i elektroniczna natura brzmienia. Różnicą jest refren, który w "Scream" jest dosyć specyficzny, ale przypadł mi do gustu. Natomiast nieco przeszkadza mi momentami banalna melodia wokalu w zwrotkach - rozumiem, że jest to jedna z lżejszych, bardziej rozrywkowych i zwariowanych piosenek na płycie, ale mimo wszystko zwrotki są ciutek poniżej tego, czego bym oczekiwał, choć wciąż jest to całkiem przyjemna i przebojowa kompozycja.
09. "Baby I Miss You"
To zupełnie inny kawałek zwierza. Znów jest spokojniej, ciszej, ale nie nazwałbym tego balladą. To raczej kawałek w stylu neo soul, a w każdym razie coś pomiędzy soulem a R'n'B, bo dużo w tej kompozycji elektroniki i zabawy za konsoletą, a jednak sam klimat nagrania raczej ucieka od scen popowych w kierunku czegoś ambitniejszego.
Troszkę drażni mnie w uszy ilość banalnej angielszczyzny, która ujmuje nieco z charakteru tego nagrania - gęstego i klimatycznego, a jednak przez te wszystkie "baby" i "boy" trącącego banałem. Gdyby nie ten element, byłaby to jedna lepszych i ciekawszych piosenek na płycie. A tak? Myślę, że wciąż może się podobać, ale wywiera znacznie mniejsze wrażenie, przynajmniej na mnie.
10. "Come Back Home" (unplugged version)
Jeżeli ktoś mi nie wierzył, że "Come Back Home" to tradycyjna ballada w stylu choćby "Lonely" - tylko inaczej zaaranzżowana - powinien przesłuchać wersję zamykającą płytę. Od strony wokalnej jest to niemal ten sam utwór (jest kilka drobnych modyfikacji, nie ma choćby tych silnie elektronicznych przerywników Dary), a jednak podmiana podkładu na gitarę i trochę smyczków zupełnie zmienia odbiór. Doznania są do tego stopnia różne, że nie mam za złe wytwórni, że zdublowała piosenkę na już i tak krótkim albumie. Ta wersja "Come Back Home" to bardzo przyjemne, wyciszone, ale wciąż emocjonalne zamknięcie albumu.
Kończąc - "Crush" to bardzo przyjemnie spędzone 35 minut. Dzieje się tak głównie za sprawą wysokiej jakości wszystkich nagrań - tak od strony kompozycji, jak i wykonania. Album liczy sobie tylko 10 pozycji, ale niemal każda wydaje się godna własnego teledysku. Oznacza to, że właściwie nie mamy tu do czynienia z "zapychaczami", od których nierzadko roi się na większych wydawnictwach innych wykonawców. Rozstrzelona stylistyka nagrań nie stanowi tu większego problemu, bo wszystkie piosenki są czymś, czego słuchacz spodziewa się po albumie tej grupy, a i układ piosenek, z jednym wyjątkiem, jest bardzo dobry. To, że po tylu przesłuchaniach wciąż mam ochotę na dokładkę jest chyba najlepszym świadectwem jakości płyty.
poniedziałek, 17 marca 2014
4Minute - 오늘 뭐해 / Whatcha Doin' Today
K-pop to przemysł. Rozrywkowy, bo rozrywkowy, ale wciąż przemysł. Ostatnio łatwo o tym zapomnieć, bo a to ktoś wypuści rewelacyjny teledysk, a to ktoś pobawi się muzyką i skleci coś naprawdę ciekawego. Jednak prędzej czy później za sprawą magicznych słów na "p" - popyt i podaż - zostaję brutalnie sprowadzony na ziemię.
Od jakiegoś roku mistrzyniami w tej dziedzinie są dziewczyny z 4Minute. Nie mogę powiedzieć, że mam coś przeciwko tej formacji, w jej dorobku jest kilka naprawdę fajnych piosenek. Jednak zeszłoroczne "What's Your Name?" (>>TUTAJ<<) było tak słabe, że od oglądania teledysku bolała mnie głowa - naprawdę, odczuwałem fizyczny ból patrząc na klip i słuchając utworu. Niestety dla mnie - bo myślę, że sama grupa za bardzo nie rozpacza - kawałek okazał się dużym hitem.
Nie chodzi o to, że ze względu na osobiste doświadczenia z piosenką chciałbym pozbawić 4Minute sławy i chwały - nic z tych rzeczy. Chodzi znów o magiczne słówka na "p". - Spodobało się? No to damy wam więcej - zdają się mówić szefowie Cube Entertainment, bo nie dość, że latem dziewczyny pytały jeszcze publikę "Is It Poppin'?" (>>TUTAJ<<), to teraz powracają z nową zagadką "Whatcha Doin' Today". I wszystkie te piosenki i teledyski są sklecone na jedno kopyto, odlane z tej samej formy. Atak klonów.
Głowa mnie nie boli, więc aż tak źle jak przed rokiem nie jest. ale czy jest dobrze? Niestety, do tego daleko. Trochę dziwna sprawa, bo koniec końców piosenka jest przeciętna, ale w żadnym razie nie tragiczna - zdecydowanie ma swoje pozytywne momenty i ogólnie widzę na jakiej podstawie może punktować na plus. Teledysk natomiast jest zdecydowanie zrobiony z pomysłem, widać co twórcy chcieli osiągnąć i trzeba przyznać, że z grubsza im wyszło. Sęk w tym, że mimo to w moim odczuciu ten klip jest zwyczajnie brzydki, a momentami nawet wizualnie wulgarny, co zresztą jest głębszym problemem Cube Entertainment.
Nie mam pojęcia dlaczego ludzie z CE uparli się, żeby ładować Hyunę w takie szmatławe stylizacje, szczególnie kiedy sama dziewczyna, według obiegowej opinii, prywatnie jest absolutnym zaprzeczeniem takiego wizerunku. Ale nie tylko o Hyunę tutaj chodzi - te wszystkie sedesy, kucania, postękiwania i wypinania - to po prostu jest bardzo, bardzo niskie. I może bym to wszystko wybaczył, bo widywałem gorsze rzeczy w teledyskach, gdyby nie szersza wizualna otoczka.
Rozumiem, że ten lateks i te dzikie kolory są częścią żartobliwej stylizacji, ale dla mnie wygląda to jak plama oleju pływająca w brudnej kałuży. Niby widać wszystkie kolory tęczy, a jednak pierwszą reakcją jest u mnie wstręt. Może byłoby inaczej, gdyby teledysk nie wyglądał tak tanio - z ekranu zieje gipsem i kartonem. Samo wykonanie z czysto filmowego punktu widzenia też nie jest najlepsze, jakieś takie zimne i szkolne - poprawne, ale pozbawione wyczucia i polotu.
Przyznam z lekką nutką zażenowania, że są tu momenty, które mnie autentycznie śmieszą, szczególnie na początku i końcu klipu - w żadnym razie nie wszystkie gagi do mnie trafiają, ale niektórym się udaje. Sęk w tym, że w środku teledysku i tak zieje wyrwa, w której absolutnie nic się nie dzieje - jest po prostu brzydko i nudno.
Co do piosenki, to jej najjaśniejszym punktem są zdecydowanie refreny, które momentami są przyjemnie melodyjne, a w całości są po prostu bardzo chwytliwe. Następnym mocnym punktem tej piosenki jest tekst, który nie jest może skomplikowany, ale jest pozytywny i rozumiem jak ludzie mogą chcieć słuchać takiej żartobliwej, pozytywnej piosenki. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.
Tekst jest akurat sporym plusem, który sprawia, że nawet teledysk okazuje się ciutek bardziej strawny, jednak trzeba też przyznać, że poza wymienionymi pozytywami, sama piosenka nie ma już wiele więcej do zaoferowania. Sporym problemem jest wokalna strona zwrotek - momentami nie są one ani śpiewane, ani rapowane - są po prostu gadane, wyklepane jak na szkolnej ceremonii, nie tylko bez pomysłu, ale nawet bez nuty charyzmy w głosie (Jihyun!).
Od strony czysto muzycznej jest to ten sam pomysł, co w wypadku dwóch poprzednich singli grupy, tylko delikatnie zmieniono opakowanie. Tym razem sporą rolę odgrywają dęte sample, które nawet zgrabnie akcentują humorystyczny charaketr projektu. Sęk w tym, że ten muzyczny pomysł to od początku nie moja bajka i choć prawdopodobnie jest to najlepsza spośród trzech kompozycji, to wciąż, nie na tyle dobra, żebym widział powód, żeby jej w ogóle słuchać.
Ku mojej rozpaczy piosenka już odniosła sukces, zaliczając all-kill na listach przebojów i zapewne całkiem nieźle poradzi sobie także w programach telewizyjnych, nawet pomimo silnej konkurencji. Ponownie nie chodzi mi o to, by źle życzyć samemu 4Minute. Po prostu publika nagradza projekt, który moim zdaniem jest słaby, a to z kolei oznacza, że najprawdopodobniej w najbliższym czasie Cube Entertainment nie zmieni swojej polityki wobec 4Minute i będę dostawał jeszcze więcej takich nagrań. A tego nie chcę.
Od jakiegoś roku mistrzyniami w tej dziedzinie są dziewczyny z 4Minute. Nie mogę powiedzieć, że mam coś przeciwko tej formacji, w jej dorobku jest kilka naprawdę fajnych piosenek. Jednak zeszłoroczne "What's Your Name?" (>>TUTAJ<<) było tak słabe, że od oglądania teledysku bolała mnie głowa - naprawdę, odczuwałem fizyczny ból patrząc na klip i słuchając utworu. Niestety dla mnie - bo myślę, że sama grupa za bardzo nie rozpacza - kawałek okazał się dużym hitem.
Nie chodzi o to, że ze względu na osobiste doświadczenia z piosenką chciałbym pozbawić 4Minute sławy i chwały - nic z tych rzeczy. Chodzi znów o magiczne słówka na "p". - Spodobało się? No to damy wam więcej - zdają się mówić szefowie Cube Entertainment, bo nie dość, że latem dziewczyny pytały jeszcze publikę "Is It Poppin'?" (>>TUTAJ<<), to teraz powracają z nową zagadką "Whatcha Doin' Today". I wszystkie te piosenki i teledyski są sklecone na jedno kopyto, odlane z tej samej formy. Atak klonów.
Głowa mnie nie boli, więc aż tak źle jak przed rokiem nie jest. ale czy jest dobrze? Niestety, do tego daleko. Trochę dziwna sprawa, bo koniec końców piosenka jest przeciętna, ale w żadnym razie nie tragiczna - zdecydowanie ma swoje pozytywne momenty i ogólnie widzę na jakiej podstawie może punktować na plus. Teledysk natomiast jest zdecydowanie zrobiony z pomysłem, widać co twórcy chcieli osiągnąć i trzeba przyznać, że z grubsza im wyszło. Sęk w tym, że mimo to w moim odczuciu ten klip jest zwyczajnie brzydki, a momentami nawet wizualnie wulgarny, co zresztą jest głębszym problemem Cube Entertainment.
Nie mam pojęcia dlaczego ludzie z CE uparli się, żeby ładować Hyunę w takie szmatławe stylizacje, szczególnie kiedy sama dziewczyna, według obiegowej opinii, prywatnie jest absolutnym zaprzeczeniem takiego wizerunku. Ale nie tylko o Hyunę tutaj chodzi - te wszystkie sedesy, kucania, postękiwania i wypinania - to po prostu jest bardzo, bardzo niskie. I może bym to wszystko wybaczył, bo widywałem gorsze rzeczy w teledyskach, gdyby nie szersza wizualna otoczka.
Rozumiem, że ten lateks i te dzikie kolory są częścią żartobliwej stylizacji, ale dla mnie wygląda to jak plama oleju pływająca w brudnej kałuży. Niby widać wszystkie kolory tęczy, a jednak pierwszą reakcją jest u mnie wstręt. Może byłoby inaczej, gdyby teledysk nie wyglądał tak tanio - z ekranu zieje gipsem i kartonem. Samo wykonanie z czysto filmowego punktu widzenia też nie jest najlepsze, jakieś takie zimne i szkolne - poprawne, ale pozbawione wyczucia i polotu.
Przyznam z lekką nutką zażenowania, że są tu momenty, które mnie autentycznie śmieszą, szczególnie na początku i końcu klipu - w żadnym razie nie wszystkie gagi do mnie trafiają, ale niektórym się udaje. Sęk w tym, że w środku teledysku i tak zieje wyrwa, w której absolutnie nic się nie dzieje - jest po prostu brzydko i nudno.
Co do piosenki, to jej najjaśniejszym punktem są zdecydowanie refreny, które momentami są przyjemnie melodyjne, a w całości są po prostu bardzo chwytliwe. Następnym mocnym punktem tej piosenki jest tekst, który nie jest może skomplikowany, ale jest pozytywny i rozumiem jak ludzie mogą chcieć słuchać takiej żartobliwej, pozytywnej piosenki. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.
Tekst jest akurat sporym plusem, który sprawia, że nawet teledysk okazuje się ciutek bardziej strawny, jednak trzeba też przyznać, że poza wymienionymi pozytywami, sama piosenka nie ma już wiele więcej do zaoferowania. Sporym problemem jest wokalna strona zwrotek - momentami nie są one ani śpiewane, ani rapowane - są po prostu gadane, wyklepane jak na szkolnej ceremonii, nie tylko bez pomysłu, ale nawet bez nuty charyzmy w głosie (Jihyun!).
Od strony czysto muzycznej jest to ten sam pomysł, co w wypadku dwóch poprzednich singli grupy, tylko delikatnie zmieniono opakowanie. Tym razem sporą rolę odgrywają dęte sample, które nawet zgrabnie akcentują humorystyczny charaketr projektu. Sęk w tym, że ten muzyczny pomysł to od początku nie moja bajka i choć prawdopodobnie jest to najlepsza spośród trzech kompozycji, to wciąż, nie na tyle dobra, żebym widział powód, żeby jej w ogóle słuchać.
Ku mojej rozpaczy piosenka już odniosła sukces, zaliczając all-kill na listach przebojów i zapewne całkiem nieźle poradzi sobie także w programach telewizyjnych, nawet pomimo silnej konkurencji. Ponownie nie chodzi mi o to, by źle życzyć samemu 4Minute. Po prostu publika nagradza projekt, który moim zdaniem jest słaby, a to z kolei oznacza, że najprawdopodobniej w najbliższym czasie Cube Entertainment nie zmieni swojej polityki wobec 4Minute i będę dostawał jeszcze więcej takich nagrań. A tego nie chcę.
niedziela, 16 marca 2014
Orange Caramel - 까탈레나 / Catallena
Trochę kazały na siebie czekać, ale nareszcie są. Raina, Nana i Lizzy - Orange Caramel, szalony spin-off After School, powrócił na koreańskie sceny. Bez bicia przyznaję się, że brakowało mi ich pozytywnego szaleństwa pod wszystkimi postaciami - muzyczną, teledyskową i taneczną.
Znów mam trochę poślizgu, ale zależało mi, by w tym tekście znalazł się też klip z występem dziewczyn, a niestety ten z M!Countdown robił raczej kiepskie wrażenie (nie z winy zespołu), więc czekałem na następny. Ponadto wpis sam w sobie rodzi się w bólach, czego z początku wcale się nie spodziewałem. Chciałem poruszyć kilka tematów, które - jak się okazało - wymagają olbrzymich dygresji, by zrozumiale przekazać moją myśl, i które prawdopodobnie, po kilku nieudanych podejściach, ostatecznie sobie odpuszczę.
Weźmy na przykład kwestię wydawałoby się prozaiczną - co sprawia, że Orange Caramel jest takie wyjątkowe? To wcale nie jest proste pytanie, bo wizerunek grupy jest bardzo oryginalny i trudny do zaszufladkowania, ale tym samym także trudny do nazwania. Niby jest słodko i kolorowo, ale nie ma tu typowego różowego aegyo. Niby dziewczyny z After School gwarantują seksapil, a jednak nikt tego przesadnie nie wykorzystuje. Jak więc zdefiniować Orange Caramel? Chyba najlepiej posłużyć się ich przydomkiem - Happy Virus. Naprawdę trudno oddać zwięźle słowami, o co chodzi w występach tego zespołu i dlatego poprzestanę na stwierdzeniu, że przezwisko przylgnęło do grupy całkiem zasłużenie, resztę pozostawię samym dziewczynom i ich nowej piosence.
Z kronikarskiego obowiązku przypomnę, że Orange Caramel ostatni raz promowało w ojczyźnie we wrześniu 2012 z piosenką "Lipstick" (>>TUTAJ<<) i albumem pod tym samym tytułem. Ponadto dziewczyny w tym samym okresie rozpoczęły ekspansję na rynku japońskim debiutując latem 2012 z "Yasashii Akuma" (>>TUTAJ<<), poprawiając na jesieni podwójnym singlem "Lum No Love Song" (>>TUTAJ<<) i zamykając okres pierwszym japońskim albumem promowanym piosenką "Cookies, Cream & Mint" (>>TUTAJ<<) w marcu 2013.
Od tamtej pory Orange Caramel pojawiało się na koncertach w Korei, ale nie wydawało nowych nagrań (okej, była kolaboracja z 10cm przy piosence "Hug Song" [>>TUTAJ<<], ale obyło się bez promocji, czy choćby teledysku), ustępując miejsca macierzystej formacji - After School - która najpierw długo szykowała bardzo wymagający występ do koreańskiego singla "First Love" (>>TUTAJ<<), a potem przeniosła się do Japonii, gdzie wydała dwa kolejne single - "Heaven" (>>TUTAJ<<) i "Shh" (>>TUTAJ<<) - a na dniach zaprezentuje drugi japońskojęzyczny studyjny album - "Dress To Kill".
A teraz pora na teledysk.
Ponieważ wciąż mam problemy ze skleceniem tego tekstu, chyba daruję sobie te wszystkie przemyślenia i polecę sztampą, zaczynając od piosenki. Ma ona jedną wadę - dziewczyny celowo śpiewają ze specyficzną manierą i są na siłę wepchnięte w bardzo wysoką tonację. Dla mnie to nie działa i za bardzo nie rozumiem tego pomysłu, ale zdaję też sobie sprawę z tego, że Korea ma fioła na punkcie wysokich tonacji.
Choć normalnie wolę głosy Rainy i Nany, to tym razem najprzyjemniejsza dla moich uszu jest zdecydowanie Lizzy, która po prostu nie została wepchnięta aż tak wysoko i po niej najmniej słychać tę dziwną manierę. Przy czym to nie jest tak, że na bezrybiu i rak ryba - Lizzy w tej piosence brzmi naprawdę dobrze. Co do Rainy i Nany, to jest to dla mnie na pewno rozczarowanie (kto nie wierzy, że dziewczyny zazwyczaj brzmią zdecydowanie lepiej, odsyłam choćby do refrenu "Shh" >>TUTAJ<< spiewanego w całości przez nie), ale wciąż problem nie jest dla mnie tak duży, by zepsuć piosenkę, po kilku przesłuchaniach już prawie nie zwracałem na niego uwagi.
Samą kompozycją jestem oczarowany. Podobno ma to być hinduskie disco - stopnia hinduskości nie potrafię ocenić, ale samo disco ze smyczkami, gitarami i funkującą elektroniką niezawodnie mnie rozbraja. Jednak akompaniament, jakkolwiek świetnie brzmiący, jest tu tylko kolorową otoczką dla sedna piosenki - linii melodycznej wokali - przebojowej, chwytliwej i niezwykle płynnej, szczególnie w refrenach. Tu znów piosenka inspiruje się nieco środkowym wschodem (podobno Pakistanem, ale nie będę dociekał, czy to aby na pewno jest Pakistan) i ludową piosenką "Jutti Meri".
Ludzie pracujący z Orange Caramel nie zawodzą, chociaż nie wiem skąd oni to wytrzasnęli - tej piosenki jeszcze kilka dni temu nie dało się znaleźć w internecie. Tak czy inaczej, choć nie słyszałem by "Catallena" była oficjalnie ostemplowana na walizce jako kolejny przystanek na trasie projektu "One Asia", Orange Caramel kontynuuje swoją humorystyczną podróż po Azji, mieszając muzykę innych państw ze swoim własnym charakterystycznym stylem.
Jednak Orange Caramel ochrzczono królowymi konceptów nie tylko ze względu na egzotyczne inspiracje muzyczne, ale przede wszystkim ze względu na całkiem odjechane stylizacje i teledyski. Tym razem za klipem stoją między innymi ludzie z popularnego kabareciarskiego programu "Gag Concert" - Jung Tae Ho i Kim Dae Sung. Obaj pojawili się nawet w teledysku, pierwszy to ten gość (mafiozo?) na czarno wcinający sushi, drugi to... Tytułowa Catallena - tak, jeżeli jeszcze się nie zorientowaliście, ta ośmiornica to przebrany facet.
Co do samego tytułu, to jest to słowo jak najbardziej koreańskie. To nowe, slangowe określenie na osobę, która pomimo nieco antypatycznej natury przyciąga do siebie ludzi - zresztą sam tekst piosenki najlepiej tłumaczy o jaką osobę chodzi, angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.
Wracając do teledysku to jest on prosty, ale jednak bardzo pomysłowy i właśnie z racji samego pomysłu - dziewczyny jako sushi, musi zapadać w pamięć. Jest tu trochę smaczków dla fanów - pomarańcze rozrzucane przez ośmiornicę, naklejki na paczkach z dziewczynami zawierają ich imiona, daty urodzin, wzrost, wagę i oraz nazwę wytwórni muzycznej. Ale prawdziwym sednem są zwariowane pomysły w wariowanym wykonaniu.
Tu warto zwrócić uwagę, że o ile po zawodowych komikach można było się spodziewać, że podołają strojeniu min do kamery i wszelkiej maści wygłupom, to trzeba też oddać, że Orange Caramel w tym względzie też czuje się jak ryba w wodzie (to już drugi przemycony pun :) ). Dziewczyny trochę mi imponują, bo z teledysku na teledysk są w tym coraz lepsze, a wbrew pozorom niewiele jest w show-biznesie kobiet, które potrafią zgrabnie pogodzić tego rodzaju komizm z seksapilem.
Co ciekawe, tym razem te wszystkie miny są też ważną cześcią występu. W ogóle jestem bardzo zadowolony, że poczekałem na video z występem, bo piosenka znacznie lepiej brzmi wykonywana w telewizyjnym studiu - nie jest zaśpiewana aż tak wysoko i nie słychać tej dziwnej maniery. Ponadto, jak można było się spodziewać, choreografia w wykonaniu Orange Caramel to kawał dobrej roboty.
After School to bodaj najlepsza kpopowa grupa żeńska jesli idzie o taniec i to także przekłada się na układy Orange Caramel, które może mają inny charakter, ale samo wykonanie to wciąż kpopowy top. Dziewczyny ruszają się z niesamowitą gracją, mieszając figury kojarzone z bollywoodzkimi filmami i typowe disco-pozy. Do tego robią te wszystkie urocze miny i ogólnie powalają męską częśc publiczności swoją prezencją.
Jak chyba łatwo zauważyć, ja dałem się oczarować Catallenie i pomimo silnej konkurencji, wcale nie prekreślałbym szans dziewczyn na oczarowanie rodaków. Jestem przekonany, że ten sam klip, ta sama piosenka i ten sam taniec wydane w innym momencie, byłyby murowanym hitem - to po prostu bardzo udany, oryginalny i atrakcyjny projekt (nie wspomniałem o tym wcześniej, ale ta piosenka - w dobie utworów, których kompozytorów można namierzyć w po jednej nucie - naprawdę wyróżnia się na rynku).
Niestety Orange Caramel o swoje miejsce na szczycie będzie musiało ostro walczyć, bo za konkurencję ma ścisły top żeńskiej części sceny - 2NE1 i Girls' Generation, a na dokładkę właśnie powróciło 4Minute, które przecież też ma spore zaplecze fanów. Łatwo nie będzie, ale wierzę w dziewczyny - zasłużyły na sukces nie tylko tą piosenką, ale tym jak przez lata rozwijają swoje umiejętności.
Znów mam trochę poślizgu, ale zależało mi, by w tym tekście znalazł się też klip z występem dziewczyn, a niestety ten z M!Countdown robił raczej kiepskie wrażenie (nie z winy zespołu), więc czekałem na następny. Ponadto wpis sam w sobie rodzi się w bólach, czego z początku wcale się nie spodziewałem. Chciałem poruszyć kilka tematów, które - jak się okazało - wymagają olbrzymich dygresji, by zrozumiale przekazać moją myśl, i które prawdopodobnie, po kilku nieudanych podejściach, ostatecznie sobie odpuszczę.
Weźmy na przykład kwestię wydawałoby się prozaiczną - co sprawia, że Orange Caramel jest takie wyjątkowe? To wcale nie jest proste pytanie, bo wizerunek grupy jest bardzo oryginalny i trudny do zaszufladkowania, ale tym samym także trudny do nazwania. Niby jest słodko i kolorowo, ale nie ma tu typowego różowego aegyo. Niby dziewczyny z After School gwarantują seksapil, a jednak nikt tego przesadnie nie wykorzystuje. Jak więc zdefiniować Orange Caramel? Chyba najlepiej posłużyć się ich przydomkiem - Happy Virus. Naprawdę trudno oddać zwięźle słowami, o co chodzi w występach tego zespołu i dlatego poprzestanę na stwierdzeniu, że przezwisko przylgnęło do grupy całkiem zasłużenie, resztę pozostawię samym dziewczynom i ich nowej piosence.
Z kronikarskiego obowiązku przypomnę, że Orange Caramel ostatni raz promowało w ojczyźnie we wrześniu 2012 z piosenką "Lipstick" (>>TUTAJ<<) i albumem pod tym samym tytułem. Ponadto dziewczyny w tym samym okresie rozpoczęły ekspansję na rynku japońskim debiutując latem 2012 z "Yasashii Akuma" (>>TUTAJ<<), poprawiając na jesieni podwójnym singlem "Lum No Love Song" (>>TUTAJ<<) i zamykając okres pierwszym japońskim albumem promowanym piosenką "Cookies, Cream & Mint" (>>TUTAJ<<) w marcu 2013.
Od tamtej pory Orange Caramel pojawiało się na koncertach w Korei, ale nie wydawało nowych nagrań (okej, była kolaboracja z 10cm przy piosence "Hug Song" [>>TUTAJ<<], ale obyło się bez promocji, czy choćby teledysku), ustępując miejsca macierzystej formacji - After School - która najpierw długo szykowała bardzo wymagający występ do koreańskiego singla "First Love" (>>TUTAJ<<), a potem przeniosła się do Japonii, gdzie wydała dwa kolejne single - "Heaven" (>>TUTAJ<<) i "Shh" (>>TUTAJ<<) - a na dniach zaprezentuje drugi japońskojęzyczny studyjny album - "Dress To Kill".
A teraz pora na teledysk.
Ponieważ wciąż mam problemy ze skleceniem tego tekstu, chyba daruję sobie te wszystkie przemyślenia i polecę sztampą, zaczynając od piosenki. Ma ona jedną wadę - dziewczyny celowo śpiewają ze specyficzną manierą i są na siłę wepchnięte w bardzo wysoką tonację. Dla mnie to nie działa i za bardzo nie rozumiem tego pomysłu, ale zdaję też sobie sprawę z tego, że Korea ma fioła na punkcie wysokich tonacji.
Choć normalnie wolę głosy Rainy i Nany, to tym razem najprzyjemniejsza dla moich uszu jest zdecydowanie Lizzy, która po prostu nie została wepchnięta aż tak wysoko i po niej najmniej słychać tę dziwną manierę. Przy czym to nie jest tak, że na bezrybiu i rak ryba - Lizzy w tej piosence brzmi naprawdę dobrze. Co do Rainy i Nany, to jest to dla mnie na pewno rozczarowanie (kto nie wierzy, że dziewczyny zazwyczaj brzmią zdecydowanie lepiej, odsyłam choćby do refrenu "Shh" >>TUTAJ<< spiewanego w całości przez nie), ale wciąż problem nie jest dla mnie tak duży, by zepsuć piosenkę, po kilku przesłuchaniach już prawie nie zwracałem na niego uwagi.
Samą kompozycją jestem oczarowany. Podobno ma to być hinduskie disco - stopnia hinduskości nie potrafię ocenić, ale samo disco ze smyczkami, gitarami i funkującą elektroniką niezawodnie mnie rozbraja. Jednak akompaniament, jakkolwiek świetnie brzmiący, jest tu tylko kolorową otoczką dla sedna piosenki - linii melodycznej wokali - przebojowej, chwytliwej i niezwykle płynnej, szczególnie w refrenach. Tu znów piosenka inspiruje się nieco środkowym wschodem (podobno Pakistanem, ale nie będę dociekał, czy to aby na pewno jest Pakistan) i ludową piosenką "Jutti Meri".
Ludzie pracujący z Orange Caramel nie zawodzą, chociaż nie wiem skąd oni to wytrzasnęli - tej piosenki jeszcze kilka dni temu nie dało się znaleźć w internecie. Tak czy inaczej, choć nie słyszałem by "Catallena" była oficjalnie ostemplowana na walizce jako kolejny przystanek na trasie projektu "One Asia", Orange Caramel kontynuuje swoją humorystyczną podróż po Azji, mieszając muzykę innych państw ze swoim własnym charakterystycznym stylem.
Jednak Orange Caramel ochrzczono królowymi konceptów nie tylko ze względu na egzotyczne inspiracje muzyczne, ale przede wszystkim ze względu na całkiem odjechane stylizacje i teledyski. Tym razem za klipem stoją między innymi ludzie z popularnego kabareciarskiego programu "Gag Concert" - Jung Tae Ho i Kim Dae Sung. Obaj pojawili się nawet w teledysku, pierwszy to ten gość (mafiozo?) na czarno wcinający sushi, drugi to... Tytułowa Catallena - tak, jeżeli jeszcze się nie zorientowaliście, ta ośmiornica to przebrany facet.
Co do samego tytułu, to jest to słowo jak najbardziej koreańskie. To nowe, slangowe określenie na osobę, która pomimo nieco antypatycznej natury przyciąga do siebie ludzi - zresztą sam tekst piosenki najlepiej tłumaczy o jaką osobę chodzi, angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<.
Wracając do teledysku to jest on prosty, ale jednak bardzo pomysłowy i właśnie z racji samego pomysłu - dziewczyny jako sushi, musi zapadać w pamięć. Jest tu trochę smaczków dla fanów - pomarańcze rozrzucane przez ośmiornicę, naklejki na paczkach z dziewczynami zawierają ich imiona, daty urodzin, wzrost, wagę i oraz nazwę wytwórni muzycznej. Ale prawdziwym sednem są zwariowane pomysły w wariowanym wykonaniu.
Tu warto zwrócić uwagę, że o ile po zawodowych komikach można było się spodziewać, że podołają strojeniu min do kamery i wszelkiej maści wygłupom, to trzeba też oddać, że Orange Caramel w tym względzie też czuje się jak ryba w wodzie (to już drugi przemycony pun :) ). Dziewczyny trochę mi imponują, bo z teledysku na teledysk są w tym coraz lepsze, a wbrew pozorom niewiele jest w show-biznesie kobiet, które potrafią zgrabnie pogodzić tego rodzaju komizm z seksapilem.
Co ciekawe, tym razem te wszystkie miny są też ważną cześcią występu. W ogóle jestem bardzo zadowolony, że poczekałem na video z występem, bo piosenka znacznie lepiej brzmi wykonywana w telewizyjnym studiu - nie jest zaśpiewana aż tak wysoko i nie słychać tej dziwnej maniery. Ponadto, jak można było się spodziewać, choreografia w wykonaniu Orange Caramel to kawał dobrej roboty.
After School to bodaj najlepsza kpopowa grupa żeńska jesli idzie o taniec i to także przekłada się na układy Orange Caramel, które może mają inny charakter, ale samo wykonanie to wciąż kpopowy top. Dziewczyny ruszają się z niesamowitą gracją, mieszając figury kojarzone z bollywoodzkimi filmami i typowe disco-pozy. Do tego robią te wszystkie urocze miny i ogólnie powalają męską częśc publiczności swoją prezencją.
Jak chyba łatwo zauważyć, ja dałem się oczarować Catallenie i pomimo silnej konkurencji, wcale nie prekreślałbym szans dziewczyn na oczarowanie rodaków. Jestem przekonany, że ten sam klip, ta sama piosenka i ten sam taniec wydane w innym momencie, byłyby murowanym hitem - to po prostu bardzo udany, oryginalny i atrakcyjny projekt (nie wspomniałem o tym wcześniej, ale ta piosenka - w dobie utworów, których kompozytorów można namierzyć w po jednej nucie - naprawdę wyróżnia się na rynku).
Niestety Orange Caramel o swoje miejsce na szczycie będzie musiało ostro walczyć, bo za konkurencję ma ścisły top żeńskiej części sceny - 2NE1 i Girls' Generation, a na dokładkę właśnie powróciło 4Minute, które przecież też ma spore zaplecze fanów. Łatwo nie będzie, ale wierzę w dziewczyny - zasłużyły na sukces nie tylko tą piosenką, ale tym jak przez lata rozwijają swoje umiejętności.
środa, 12 marca 2014
2NE1 - Happy
Kiedy wydawca decyduje się promować album dwiema piosenkami wydanymi równplegle, zawsze jest tak, że jedna z nich zyskuje mniej rozgłosu. Normalnie starałbym się upchnąć tę drugą piosenkę w jeden wpis z partnerką z tandemu, jednak w wypadku "Happy" 2NE1 nie zdecydowałem się na taki ruch.
Powody do podjęcia takiej decyzji miałem dwa, może nawet trzy. Po pierwsze wpis o "Come Back Home" (>>TUTAJ<<) był całkiem spory i nie chciałem sztucznie wydłużać go dodatkowym teledyskiem. Powód drugi dotyczy samego "Happy" - nie chciałem marginalizować roli tej piosenki, bo moim zdaniem to również jest ciekawa propozycja, która obroniłaby się jako samodzielny singiel.
Co ciekawe, na albumie "Crush" jest jeszcze kilka piosenek, o których można powiedzieć to samo. Siłą rzeczy wywołało to pewną dyskusję - dlaczego mamy teledysk do "Come Back Home" / "Happy" a nie do [tu wstaw tytuł innej piosenki]? Chciałbym dorzucić swoje trzy grosze w tym temacie i to jest właśnie powód numer trzy.
Ale zanim do tego dojdziemy, teledysk.
Jest w tym projekcie coś nietypowego. Kolorowy teledysk nakręcony przy słonecznej pogodzie wydaje się tryskać optymizmem. Wtórują mu pstrokate stroje dziewczyn i te wszystkie dodane komputewrowo obrazki. Podobnie jest z piosenką, która sprawia wrażenie pogodnej i naładowanej pozytywną energią.
A jednak gdzieś na progu świadomości twórcy przemycają trochę przeciwnych emocji, głównie smutku. Najłatwiej wyłapać to w teledysku. Jedna ze stylizacji to dziewczyny ubrane całkiem na czarno, co silnie kontrastuje z pozostałymi barwnymi stylizacjami i musi rzucić się w oczy. Jeszcze bardziej jednoznaczne wydają się kadry z dziewczynami ślepo patrzącymi w pustą przestrzeń.
Także w muzyce obok słodyczy jest też miejsce szczyptę goryczy, choć w tym wypadku trudniej ją wychwycić i nazwać po imieniu. Jeżeli miałbym wskazywać palcem to dla mnie głównymi podejrzanymi są melodia i sam sposób śpiewania, które przemycają tu i ówdzie nieco smutku - bo muszą, bo taki jest tekst tej piosenki.
Angielskie tłumaczenie słów znajdziecie >>TUTAJ<< i choć same w sobie nie są niczym szczególnym, to w połączeniu z muzyką nadają tej piosence wyrazu i wpływają na jej odbiór. Tworzą bardzo ciekawy, niebanalny i nieoczywisty w konsekwencjach pardoks. Przez to, że treść i brzmienie tej piosenki nie są w stu procentach pogodne i beztroskie, jej przekaz staje się tym bardziej pozytywny i przy okazji autentyczny.
Ten kawałek to nie kolejne "Don't worry be happy", ale i piosenkarki nie zaczynają od jakże "pogodnego" "znowu w życiu mi nie wyszło". 2NE1 próbuje sprzedać postawę, która leży gdzieś pomiędzy - postawę, w której jest miejsce dla smutku, ale w której nie ma potrzeby do uciekania w depresję i chowania się z przejawami radości. Po prostu - nie wyszło, boli, ale najlepsze co można zrobić to iść dalej i się tym przesadnie nie zamartwiać, nie zatruwać się myślami o zemście czy rewanżu, nie udawać szczęścia, ale i nie podsycać smutku.
Ten ładunek emocjonalny w połączeniu z lekką i bardzo przyjemną dla ucha piosenką już sprawiają, że utwór sam w sobie jest godny spotlightu. A jednak, jak już wspomniałem, na nowym albumie 2NE1 jest więcej piosenek, o których mógłbym napisać coś podobnego, dlaczego więc padło na "Happy"?
Mam wrażenie, że chodziło o oryginalność. Takie gitarowe, ale pogodne brzmienie na koreańskiej scenie nie jest raczej kojarzone z girlsbandami - jest raczej domeną solistów i solistek, a i tu pomimo podobnych założeń, słychać różnice w samym brzmieniu. Ale to nawet nie ta oryginalność wydaje mi się decydująca, chodzi raczej o oryginalność "wewnętrzną".
2NE1 w swoim dorobku ma już całkiem szerokie spektrum nagrań od hip-hopu, poprzez reggae, R'n'B, silny elektroniczny pop, po bardzo emocjonalne ballady. I to wszystko słychać na nowej płycie gupy, jednak "Happy" jest jedynym nagraniem, które jako singiel wydaje się czymś nowym w repertuarze formacji, bo nawet "Come Back Home", które chwaliłem za innowacyjność, jest jednak swoistym zlepkiem tego, co grupa śpiewała do tej pory.
Jest to tym większym argumentem, kiedy weźmiemy pod uwagę, że piosenki najczęściej wymieniane jako te tytuły, które powinny zająć miejsce "Happy", to nagrania podobne do poprzednich hitów 2NE1. Tytułowe "Crush" to utwór nie tylko w założeniach, ale nawet w muzycznych inspiracjach niemal bliźniaczo podobny do "I Am The Best" (>>TUTAJ<<). Tak, moim zdaniem "Crush" jest lepsze od wspomnianego nagrania, chętnie zobaczyłbym teledysk do tej piosenki, ale media mogłyby z łatwością zarzucić grupie wtórność, gdyby tą piosenką promowała nowy album.
"Scream" to z kolei kawałek podobny pod wieloma względami do "Can't Nobody" - podobieństwo nie jest tu aż tak uderzające, ale tak czy inaczej jest to piosenka w stylu dotychczasowych singli 2NE1. Oczywiście tym łatwiej zrozumieć dlaczego "Crush" czy "Scream" jako single tak chętnie widzieliby fani grupy, ale oni mają dla siebie cały album, podczas gdy single to nie tylko muzyka, ale i marketing - a ten ma trafiać przede wszystkim do ludzi jeszcze niezdecydowanych na zakup albumu. Z podobnych względów odpadła zapewne potężna ballada "If I Were You", bo poprzedni singiel grupy - "Missing You" (>>TUTAJ<<) - też był balladą.
Zapewne zauważyliście, że nie wchodzę w detale pozostałych nagrań - na to wciąż jeszcze planuję poświęcić odrębny wpis, bo cały album "Crush" uważam za kawałek dobrego, ale przede wszystkim równego słuchania, choć nieco rozstrzelonego od względem reprezentowanych tam stylów. Natomiast podsumowując akapity spłodzone powyżej - "Happy" to bardzo pozytywne nagranie, świeży nabytek w galerii twórczości grupy i całkiem rozsądny wybór piosenki promującej album, choć może się to nie podobać fanom, którzy oczekiwali jakiejś powtórki z rozrywki.
Powody do podjęcia takiej decyzji miałem dwa, może nawet trzy. Po pierwsze wpis o "Come Back Home" (>>TUTAJ<<) był całkiem spory i nie chciałem sztucznie wydłużać go dodatkowym teledyskiem. Powód drugi dotyczy samego "Happy" - nie chciałem marginalizować roli tej piosenki, bo moim zdaniem to również jest ciekawa propozycja, która obroniłaby się jako samodzielny singiel.
Co ciekawe, na albumie "Crush" jest jeszcze kilka piosenek, o których można powiedzieć to samo. Siłą rzeczy wywołało to pewną dyskusję - dlaczego mamy teledysk do "Come Back Home" / "Happy" a nie do [tu wstaw tytuł innej piosenki]? Chciałbym dorzucić swoje trzy grosze w tym temacie i to jest właśnie powód numer trzy.
Ale zanim do tego dojdziemy, teledysk.
Jest w tym projekcie coś nietypowego. Kolorowy teledysk nakręcony przy słonecznej pogodzie wydaje się tryskać optymizmem. Wtórują mu pstrokate stroje dziewczyn i te wszystkie dodane komputewrowo obrazki. Podobnie jest z piosenką, która sprawia wrażenie pogodnej i naładowanej pozytywną energią.
A jednak gdzieś na progu świadomości twórcy przemycają trochę przeciwnych emocji, głównie smutku. Najłatwiej wyłapać to w teledysku. Jedna ze stylizacji to dziewczyny ubrane całkiem na czarno, co silnie kontrastuje z pozostałymi barwnymi stylizacjami i musi rzucić się w oczy. Jeszcze bardziej jednoznaczne wydają się kadry z dziewczynami ślepo patrzącymi w pustą przestrzeń.
Także w muzyce obok słodyczy jest też miejsce szczyptę goryczy, choć w tym wypadku trudniej ją wychwycić i nazwać po imieniu. Jeżeli miałbym wskazywać palcem to dla mnie głównymi podejrzanymi są melodia i sam sposób śpiewania, które przemycają tu i ówdzie nieco smutku - bo muszą, bo taki jest tekst tej piosenki.
Angielskie tłumaczenie słów znajdziecie >>TUTAJ<< i choć same w sobie nie są niczym szczególnym, to w połączeniu z muzyką nadają tej piosence wyrazu i wpływają na jej odbiór. Tworzą bardzo ciekawy, niebanalny i nieoczywisty w konsekwencjach pardoks. Przez to, że treść i brzmienie tej piosenki nie są w stu procentach pogodne i beztroskie, jej przekaz staje się tym bardziej pozytywny i przy okazji autentyczny.
Ten kawałek to nie kolejne "Don't worry be happy", ale i piosenkarki nie zaczynają od jakże "pogodnego" "znowu w życiu mi nie wyszło". 2NE1 próbuje sprzedać postawę, która leży gdzieś pomiędzy - postawę, w której jest miejsce dla smutku, ale w której nie ma potrzeby do uciekania w depresję i chowania się z przejawami radości. Po prostu - nie wyszło, boli, ale najlepsze co można zrobić to iść dalej i się tym przesadnie nie zamartwiać, nie zatruwać się myślami o zemście czy rewanżu, nie udawać szczęścia, ale i nie podsycać smutku.
Ten ładunek emocjonalny w połączeniu z lekką i bardzo przyjemną dla ucha piosenką już sprawiają, że utwór sam w sobie jest godny spotlightu. A jednak, jak już wspomniałem, na nowym albumie 2NE1 jest więcej piosenek, o których mógłbym napisać coś podobnego, dlaczego więc padło na "Happy"?
Mam wrażenie, że chodziło o oryginalność. Takie gitarowe, ale pogodne brzmienie na koreańskiej scenie nie jest raczej kojarzone z girlsbandami - jest raczej domeną solistów i solistek, a i tu pomimo podobnych założeń, słychać różnice w samym brzmieniu. Ale to nawet nie ta oryginalność wydaje mi się decydująca, chodzi raczej o oryginalność "wewnętrzną".
2NE1 w swoim dorobku ma już całkiem szerokie spektrum nagrań od hip-hopu, poprzez reggae, R'n'B, silny elektroniczny pop, po bardzo emocjonalne ballady. I to wszystko słychać na nowej płycie gupy, jednak "Happy" jest jedynym nagraniem, które jako singiel wydaje się czymś nowym w repertuarze formacji, bo nawet "Come Back Home", które chwaliłem za innowacyjność, jest jednak swoistym zlepkiem tego, co grupa śpiewała do tej pory.
Jest to tym większym argumentem, kiedy weźmiemy pod uwagę, że piosenki najczęściej wymieniane jako te tytuły, które powinny zająć miejsce "Happy", to nagrania podobne do poprzednich hitów 2NE1. Tytułowe "Crush" to utwór nie tylko w założeniach, ale nawet w muzycznych inspiracjach niemal bliźniaczo podobny do "I Am The Best" (>>TUTAJ<<). Tak, moim zdaniem "Crush" jest lepsze od wspomnianego nagrania, chętnie zobaczyłbym teledysk do tej piosenki, ale media mogłyby z łatwością zarzucić grupie wtórność, gdyby tą piosenką promowała nowy album.
"Scream" to z kolei kawałek podobny pod wieloma względami do "Can't Nobody" - podobieństwo nie jest tu aż tak uderzające, ale tak czy inaczej jest to piosenka w stylu dotychczasowych singli 2NE1. Oczywiście tym łatwiej zrozumieć dlaczego "Crush" czy "Scream" jako single tak chętnie widzieliby fani grupy, ale oni mają dla siebie cały album, podczas gdy single to nie tylko muzyka, ale i marketing - a ten ma trafiać przede wszystkim do ludzi jeszcze niezdecydowanych na zakup albumu. Z podobnych względów odpadła zapewne potężna ballada "If I Were You", bo poprzedni singiel grupy - "Missing You" (>>TUTAJ<<) - też był balladą.
Zapewne zauważyliście, że nie wchodzę w detale pozostałych nagrań - na to wciąż jeszcze planuję poświęcić odrębny wpis, bo cały album "Crush" uważam za kawałek dobrego, ale przede wszystkim równego słuchania, choć nieco rozstrzelonego od względem reprezentowanych tam stylów. Natomiast podsumowując akapity spłodzone powyżej - "Happy" to bardzo pozytywne nagranie, świeży nabytek w galerii twórczości grupy i całkiem rozsądny wybór piosenki promującej album, choć może się to nie podobać fanom, którzy oczekiwali jakiejś powtórki z rozrywki.
poniedziałek, 10 marca 2014
2NE1 - Come Back Home
2NE1 to jedna z najbardziej znaczących formacji na koreańskim rynku, grupa której wielu wróży poważną karierę także na rynku amerykańskim. Jednak ostatnie lata nie były dla czwórki Koreanek szczególnie udane i dopiero zamykająca zeszły rok piękna ballada "Missing You" (>>TUTAJ<<) przełamała passę rozczarowań. Teraz 2NE1 powraca z pierwszym od czterech lat, a drugim w dorobku albumem studyjnym i dwoma singlami go promującymi i...
Jest więcej niż dobrze. Nie będę teraz wchodził w szczegóły pozostałych nagrań, na to znajdę jeszcze czas i miejsce, ale płyta trzyma wysoki poziom i warto zawiesić ucho nie tylko na dwóch utworach promujących kompakt poprzez teledyski. Dzisiaj jednak skoncentruję się na daniu głównym czyli piosence "Come Back Home" i towarzyszącemu jej klipowi.
I to by było na tyle jeśli idzie o wstęp. Jeśli jeszcze nie widzieliście tego teledysku, zalecam tryb pełnoekranowy i poduszkę pod opadającą szczękę.
Pół miliona USD - taka kwota przewijała się w mediach w kontekście tego klipu przed jego premierą. Dobre CGI kosztuje - tłumaczyło się YG Entertainment, a mnie brały obawy, bo koreańskie teledyski mają sporą tradycję kiepskich efektów komputerowych. Na szczęście pieniądze nie poszły w błoto. Panoramy futurystycznych miast - tak tego prawdziwego, jak i sztucznego - imponują rozmachem i klimatem. Dorobione cyfrowo detale, jak wszelkiego rodzaju wyświetlacze, są tak wiarygodne, że aż trudno dać wiarę w ich brak autentyczności. No i abstrakcyjne łączniki między światami, które znajdują właściwy balans między sztucznością obrazu i realizmem. Od strony technicznej ten klip imponuje.
Jednak cały urok klipu polega na tym, że komputerowe wodotryski nie są tutaj sednem sprawy, to tylko narzędzia mające uwiarygodnić przedstawianą wizję. A wizja ta jest nader ciekawa i przede wszystkim śmiała z racji natury medium jakim jest teledysk. Teledyski "o czymś" to mikry odsetek tego, co się globalnie produkuje, tymczasem tutaj mamy teledysk z treścią, formą, fabułą i na dodatek osadzony w realiach sci-fi. Jeżeli dodamy do tego pewne decyzje wizualne, żadne inne słowo nie pasuje do tego klipu bardziej niż właśnie "śmiały".
O co chodzi ze wspomnianymi "decyzjami wizualnymi"? O Retro-futuro, zabieg który najłatwiej zrozumieć oglądając "Brazil" Terry'ego Gilliama - wypełnianie futurystycznych przestrzeni zgodnie z trendami estetycznymi i technologicznymi już przeszłymi, nierzadko wręcz anachronicznymi, dla samego fantasty, tworzącymi podsorne uczucie sprzeczności u odbiorcy.
W teledysku 2NE1 ten aspekt może nie wybija się na pierwszy plan, ale jednak jest wszechobecny. Lodówka z czasów zimnej wojny. Kineskopowy telewizor z wypukłym ekranem, który w dodatku zdaje się wyświetlać zabarwione mono, a nie kolor. Samochód Minzy wyraźnie inspirowany początkami motoryzacji. Nawet cała ta tajemnicza aparatura to procesor i komputerowy wentylator przyczepione do woreczka z płynem. W sali z roślinami porozwieszane są zwykłe komputerowe płyty główne - w dobie miniaturyzacji, technologii mobilnych i ogólnego ukrywania sprzętowych bebechów przed przeciętnym użytkownikiem, widok raczej niepospolity.
Trzeba też wspomnieć, że tekst piosenki sam w sobie jest jedynie kolesjnym miłosnym nawoływaniem opuszczonej kobiety do obiektu swoich westchnień, jednak w połączeniu z obrazem zyskuje znacznie więcej wyrazu stając się dosyć uniwersalną opowieścią o tym jak ludzie zdołowani otaczającą ich szarzyzną uciekają w kolorowy, ale nieprawdziwy świat nałogów, i o ludziach, których w ten sposób pozostawiają osamotnionych w prawdziwym świecie, ale żeby nie było przesadnie dołująco, teledysk jest przede wszystkim o walce o te zagubione dusze.
W tym miejscu muszę jeszcze zaznaczyć, ze aktorstwo piosenkarek, przynajmniej w temacie mimiki stoi na naprawdę wysokim poziomie. Można tego nie dostrzec, bo na klip patrzy się jednym tchem i wszystko w nim wydaje się tak naturalne, że aż nie zwraca uwagi - ale to właśnie jest najlepszym dowodem na to jak dobrze dziewczyny sobie poradziły. Za kazdym razem, kiedy któraś z nich przemuje kadr we władanie, jej twarz wyraża dokładnie to, czego oczekuje widz i to, czego wymaga od niej fabuła. Oczywiście można mówić o doświadczeniu scenicznym, ale jednak trzeba pamiętać, że to piosenkarki, a nie aktorki, więc warto docenić, co udało im się osiągnąć.
Zanim przejdę do piosenki, wspomnę jeszcze o strojach. 2NE1 jest znane także ze swoich awangardowych stylizacji, tym razem koncept jest nieco bardziej uliczny i zwyczajny - co przyznają same piosenkarki w wywiadzie dla 1theK (cały wywiad osadzę pod koniec tekstu), a jednak ma ten znak rozpoznawczy w postaci zdrowej mieszanki stylu i szaleństwa. Moda w ządnym razie nie jest moją pasją, ale te stroje przykuwają nawet moją uwagę i robią wielkie wrażenie. Szczególnie przypadła mi do gustu ponacinana kurtka Park Bom, którą nosi w scenie w laboratorium.
Co do piosenki, to zrobiła ona na mnie nie mniejsze wrażenie niż teledysk. Co prawda zostałem odarty z pełnego doświadczenia kombinacji utworu z obrazem, bo piosenkę przesłuchiwałem do znudzenia już kilka dni przed premierą teledysku., ale wyobrażam sobie, że odczucia są jeszcze silniejsze. Mimo to niczego nie żałuję, bo piosenka sama w sobie jest naprawdę warta uwagi.
Przede wszystkim - podobnie jak teledysk - jest śmiała już w swoich założeniach. "Come Back Home" to ballada, jeżeli ktoś mi nie wierzy, niech zajrzy na koniec płyty albo poszuka w internecie wersji akustycznej, czyli popartej instrumentalnym, bardziej stonowanym podkładem - w tym wydaniu kawałek można z łatwością postawić w jednym szeregu z choćby "Lonely". Jednak w wydaniu, które promuje album, i które słyszymy w teledysku, ta piosenka miesza wiele gatunków i pomysłów, które do ballady wydają się zupełnie nie pasować.
Zwrotki to mieszanka inspiracji reggae i hip-hopem, aranżacja kładzie duży nacisk na elektronikę i produkcję dźwięku, a kulminacją tych wszystkich nieprzystających do ballady zabiegów wydają się być łączniki, które w teledysku służą za fantastyczne przejścia między światami. To wszystko jest ciekawe, to wszystko jest odważne, ale żaden z wymienionych elementów, nie jest tym, który sprawia mi w tej piosence najwięcej frajdy, ani tym za który najbardziej podziwiam twórców nagrania.
Co zatem przykuło moją uwagę? Beat. Wsłuchajcie się uważnie w tę piosenkę, a zauważycie, że to ulegający ciągłym transformacjom i stopniowo nasilający się beat jest fundamentem, który nie tyle łączy ten projekt w całość, nawet nie tyle nadaje mu kształtu, co właściwie w całości decyduje o jego kształcie. A przy tym jest to beat nadspodziewanie zywy i bogaty jak na balladę.
Oczywiście przypisywanie wszystkich zasług samej sekcji rytmicznej byłoby przesadą - "Come Back Home" to kompozycja udana pod wieloma względami - z bogatymi, melodyjnymi i zapadającymi w pamięć wokalami na pierwszym planie. Co równie ważne, jest to kompozycja bardzo spójna, można śmiało dodać, że nadspodziewanie, bo przecież cały czas kroczy ścieżkami nijak nie przystającymi do uartych, mainstreamowych szlaków. A jednak nie błądzi i za to wielkie brawa.
Oryginalny, atrakcyjny wizualnie, świetnie zrealizowany teledysk z treścią, który nie próbuje przypodobać się widzom tanimi chwytami i świeża, odchodząca od schematów i mieszająca style piosenka, która zdaje się całkiem nie przejmować mainstreamowymi konwencjami, przy okazji brzmiąc niezwykle przebojowo i zwyczajnie przyjemnie dla ucha. Czego chcieć więcej? Cóż, mam kilka pomysłów, ale nie ośmielę się o nich napisać więcej jak to, że na płycie jest jeszcze kilka może nie aż tak zaskakujących, ale porównywalnie dobrych piosenek. Do tematu na pewno wkrótce wrócę, tymczasem na zakończenie obiecany wywiad, trzeba włączyć napisy.
Jest więcej niż dobrze. Nie będę teraz wchodził w szczegóły pozostałych nagrań, na to znajdę jeszcze czas i miejsce, ale płyta trzyma wysoki poziom i warto zawiesić ucho nie tylko na dwóch utworach promujących kompakt poprzez teledyski. Dzisiaj jednak skoncentruję się na daniu głównym czyli piosence "Come Back Home" i towarzyszącemu jej klipowi.
I to by było na tyle jeśli idzie o wstęp. Jeśli jeszcze nie widzieliście tego teledysku, zalecam tryb pełnoekranowy i poduszkę pod opadającą szczękę.
Pół miliona USD - taka kwota przewijała się w mediach w kontekście tego klipu przed jego premierą. Dobre CGI kosztuje - tłumaczyło się YG Entertainment, a mnie brały obawy, bo koreańskie teledyski mają sporą tradycję kiepskich efektów komputerowych. Na szczęście pieniądze nie poszły w błoto. Panoramy futurystycznych miast - tak tego prawdziwego, jak i sztucznego - imponują rozmachem i klimatem. Dorobione cyfrowo detale, jak wszelkiego rodzaju wyświetlacze, są tak wiarygodne, że aż trudno dać wiarę w ich brak autentyczności. No i abstrakcyjne łączniki między światami, które znajdują właściwy balans między sztucznością obrazu i realizmem. Od strony technicznej ten klip imponuje.
Jednak cały urok klipu polega na tym, że komputerowe wodotryski nie są tutaj sednem sprawy, to tylko narzędzia mające uwiarygodnić przedstawianą wizję. A wizja ta jest nader ciekawa i przede wszystkim śmiała z racji natury medium jakim jest teledysk. Teledyski "o czymś" to mikry odsetek tego, co się globalnie produkuje, tymczasem tutaj mamy teledysk z treścią, formą, fabułą i na dodatek osadzony w realiach sci-fi. Jeżeli dodamy do tego pewne decyzje wizualne, żadne inne słowo nie pasuje do tego klipu bardziej niż właśnie "śmiały".
O co chodzi ze wspomnianymi "decyzjami wizualnymi"? O Retro-futuro, zabieg który najłatwiej zrozumieć oglądając "Brazil" Terry'ego Gilliama - wypełnianie futurystycznych przestrzeni zgodnie z trendami estetycznymi i technologicznymi już przeszłymi, nierzadko wręcz anachronicznymi, dla samego fantasty, tworzącymi podsorne uczucie sprzeczności u odbiorcy.
W teledysku 2NE1 ten aspekt może nie wybija się na pierwszy plan, ale jednak jest wszechobecny. Lodówka z czasów zimnej wojny. Kineskopowy telewizor z wypukłym ekranem, który w dodatku zdaje się wyświetlać zabarwione mono, a nie kolor. Samochód Minzy wyraźnie inspirowany początkami motoryzacji. Nawet cała ta tajemnicza aparatura to procesor i komputerowy wentylator przyczepione do woreczka z płynem. W sali z roślinami porozwieszane są zwykłe komputerowe płyty główne - w dobie miniaturyzacji, technologii mobilnych i ogólnego ukrywania sprzętowych bebechów przed przeciętnym użytkownikiem, widok raczej niepospolity.
Trzeba też wspomnieć, że tekst piosenki sam w sobie jest jedynie kolesjnym miłosnym nawoływaniem opuszczonej kobiety do obiektu swoich westchnień, jednak w połączeniu z obrazem zyskuje znacznie więcej wyrazu stając się dosyć uniwersalną opowieścią o tym jak ludzie zdołowani otaczającą ich szarzyzną uciekają w kolorowy, ale nieprawdziwy świat nałogów, i o ludziach, których w ten sposób pozostawiają osamotnionych w prawdziwym świecie, ale żeby nie było przesadnie dołująco, teledysk jest przede wszystkim o walce o te zagubione dusze.
W tym miejscu muszę jeszcze zaznaczyć, ze aktorstwo piosenkarek, przynajmniej w temacie mimiki stoi na naprawdę wysokim poziomie. Można tego nie dostrzec, bo na klip patrzy się jednym tchem i wszystko w nim wydaje się tak naturalne, że aż nie zwraca uwagi - ale to właśnie jest najlepszym dowodem na to jak dobrze dziewczyny sobie poradziły. Za kazdym razem, kiedy któraś z nich przemuje kadr we władanie, jej twarz wyraża dokładnie to, czego oczekuje widz i to, czego wymaga od niej fabuła. Oczywiście można mówić o doświadczeniu scenicznym, ale jednak trzeba pamiętać, że to piosenkarki, a nie aktorki, więc warto docenić, co udało im się osiągnąć.
Zanim przejdę do piosenki, wspomnę jeszcze o strojach. 2NE1 jest znane także ze swoich awangardowych stylizacji, tym razem koncept jest nieco bardziej uliczny i zwyczajny - co przyznają same piosenkarki w wywiadzie dla 1theK (cały wywiad osadzę pod koniec tekstu), a jednak ma ten znak rozpoznawczy w postaci zdrowej mieszanki stylu i szaleństwa. Moda w ządnym razie nie jest moją pasją, ale te stroje przykuwają nawet moją uwagę i robią wielkie wrażenie. Szczególnie przypadła mi do gustu ponacinana kurtka Park Bom, którą nosi w scenie w laboratorium.
Co do piosenki, to zrobiła ona na mnie nie mniejsze wrażenie niż teledysk. Co prawda zostałem odarty z pełnego doświadczenia kombinacji utworu z obrazem, bo piosenkę przesłuchiwałem do znudzenia już kilka dni przed premierą teledysku., ale wyobrażam sobie, że odczucia są jeszcze silniejsze. Mimo to niczego nie żałuję, bo piosenka sama w sobie jest naprawdę warta uwagi.
Przede wszystkim - podobnie jak teledysk - jest śmiała już w swoich założeniach. "Come Back Home" to ballada, jeżeli ktoś mi nie wierzy, niech zajrzy na koniec płyty albo poszuka w internecie wersji akustycznej, czyli popartej instrumentalnym, bardziej stonowanym podkładem - w tym wydaniu kawałek można z łatwością postawić w jednym szeregu z choćby "Lonely". Jednak w wydaniu, które promuje album, i które słyszymy w teledysku, ta piosenka miesza wiele gatunków i pomysłów, które do ballady wydają się zupełnie nie pasować.
Zwrotki to mieszanka inspiracji reggae i hip-hopem, aranżacja kładzie duży nacisk na elektronikę i produkcję dźwięku, a kulminacją tych wszystkich nieprzystających do ballady zabiegów wydają się być łączniki, które w teledysku służą za fantastyczne przejścia między światami. To wszystko jest ciekawe, to wszystko jest odważne, ale żaden z wymienionych elementów, nie jest tym, który sprawia mi w tej piosence najwięcej frajdy, ani tym za który najbardziej podziwiam twórców nagrania.
Co zatem przykuło moją uwagę? Beat. Wsłuchajcie się uważnie w tę piosenkę, a zauważycie, że to ulegający ciągłym transformacjom i stopniowo nasilający się beat jest fundamentem, który nie tyle łączy ten projekt w całość, nawet nie tyle nadaje mu kształtu, co właściwie w całości decyduje o jego kształcie. A przy tym jest to beat nadspodziewanie zywy i bogaty jak na balladę.
Oczywiście przypisywanie wszystkich zasług samej sekcji rytmicznej byłoby przesadą - "Come Back Home" to kompozycja udana pod wieloma względami - z bogatymi, melodyjnymi i zapadającymi w pamięć wokalami na pierwszym planie. Co równie ważne, jest to kompozycja bardzo spójna, można śmiało dodać, że nadspodziewanie, bo przecież cały czas kroczy ścieżkami nijak nie przystającymi do uartych, mainstreamowych szlaków. A jednak nie błądzi i za to wielkie brawa.
Oryginalny, atrakcyjny wizualnie, świetnie zrealizowany teledysk z treścią, który nie próbuje przypodobać się widzom tanimi chwytami i świeża, odchodząca od schematów i mieszająca style piosenka, która zdaje się całkiem nie przejmować mainstreamowymi konwencjami, przy okazji brzmiąc niezwykle przebojowo i zwyczajnie przyjemnie dla ucha. Czego chcieć więcej? Cóż, mam kilka pomysłów, ale nie ośmielę się o nich napisać więcej jak to, że na płycie jest jeszcze kilka może nie aż tak zaskakujących, ale porównywalnie dobrych piosenek. Do tematu na pewno wkrótce wrócę, tymczasem na zakończenie obiecany wywiad, trzeba włączyć napisy.
Girls' Generation - Mr.Mr.
Co ma wisieć, nie utonie. Najpierw SM Entertainment odwlekało premierę teledysku, potem ja odwlekałem spłodzenie tego wpisu, w końcu dopadło mnie przeziębienie i wysłało z dala od klawiatury - ale w końcu mój tekst o powrocie SNSD powstaje. Sukces jest - nieomal - kompletny.
Muszę przyznać, że nawet pomimo płuc co rusz próbujących wyskoczyć mi przez gardło, jestem dzisiaj w całkiem niezłym humorze. Pogoda za oknem jest, cóż, pogodna i nie przeszkadza mi nawet fakt, że póki co mogę ją obserwować tylko przez okno właśnie. Może nawet sprawi to, że spojrzę na piosenkę życzliwszym okiem, niż gdybym zabrał się za nią zaraz po premierze teledysku, kiedy byłem nią dosyć rozczarowany.
Ale zanim przejdziemy do moich poglądów na temat "Mr.Mr.", trochę podbudowy. Girls' Generation (często skracane jako SNSD, wyjaśnienie >>TUTAJ<<) to bez wątpienia największa marka na koreańskim rynku muzycznym, w dodatku należąca do bez wątpienia największej stajni, wspomnianego już SM Entertainment. Dziewczyny mają już nie tyle fanów, co nawet fanatyków, a ich pozycja na rynku od dawna wydaje się niezagrożona.
Jest jednak jedna rzecz, która wciąż może zdetronizować SNSD - jest nią czas. Oczywiście długofalowo każdego z nas czas zdetronizuje, nawet kilku panów z północnej części z Półwyspu Koreańskiego się o tym przekonało, a przecież tacy byli boscy i niezwyciężeni. Mnie jednak chodzi tu o zdecydowanie krótszy przedział czasu - kwestię 2 lat, nie więcej. Ponownie - przemijanie popularności popowych grup też wydaje się czymś normalnym. A jednak w wypadku Girls' Generation scenariusz nie jest do końca typowy i wydaje się, że od pewnego czasu wytwórnia próbuje mu zapobiec.
O co chodzi? Przyjrzyjmy się samej nazwie zespołu, bo tam kryje się odpowiedź. Girls' Generation. Cóż, ja kobietom w metryki nie zaglądam, ale nie da się ukryć, że Girls' Generation jest coraz mniej "girls'". I nie ma w tym nic złego, dziewczyny po prostu dojrzewają, zamieniają się w kobiety, całkiem to wszystko naturalne. W dodatku póki co godzą to z utrzymywaniem swojego dosyć niewinnego wizerunku. Ale są pewne granice.
Nawet jeżeli dziewczyny będą trzymały dycyplinę i nie dadzą pretekstu, by zniszczyć swój obecny wizerunek, który - nie oszukujmy się - pomaga im zarabiać pieniądze, to w końcu sami ludzie zaczną nagminnie wytykać, że to grupa dorosłych kobiet, które udają nastolatki. W tym roku 2/3 składu dobije do ćwierćwiecza (według zachodniej rachuby). To jest ten moment, kiedy grupa powinna intensywnie szukać dojrzalszego wizerunku.
I po prawdzie szuka go już od pewnego czasu - w taki czy inny sposób. Niestety nikt w wytwórni nie jest skłonny zaryzykować i choć gdzieś tam czuć powiew zmian, to jest to jedynie kosmetyka, a sedno koniec końców ląduje na powrót w różowej stylistyce. Tak było do tej pory. Teasery sugerowały jednak, że w końcu może się coś zmienić. "Mr.Mr." wyglądało na projekt posunięty w zdecydowanie ostrzejszym kierunku. Co z tego wyszło?
Niby poczyniono pewne kroki w dobrym kierunku, ale transformacja jest wciąż ewidentnie niekompletna - czyli wychodziłoby, że staramy się jak nigdy, wychodzi jak zawsze. Sęk w tym, że jakoś schodzi to na drugi plan wobec faktu, że "Mr.Mr." po prostu nie wydaje się szczególnie istotnym nagraniem w dorobku grupy. To dobra piosenka, ale czy jest w niej coś wyjątkowego? Nie bardzo. Chyba nawet wytwórnia zdawała sobie z tego sprawę, akcentując, że to pierwszy raz, kiedy SNSD będzie... dzieliło scenę z męskimi tancerzami. Trochę desperacka próba znalezienia czegoś ciekawego we własnym projekcie.
W moim odczuciu nawet zeszłoroczne "I Got A Boy" (>>TUTAJ<<) miało większe znaczenie niż "Mr.Mr.". Tak, zeszłoroczny hit grupy był dosyć chaotyczny - tak muzycznie, jak i wizerunkowo - nie wszystko było w nim udane - i tak, "Mr.Mr." słucha mi się zdecydowanie przyjemniej. A jednak "I Got A Boy" było dosyć śmiałą próbą fuzji popu z czymś na kształt numeru musicalowego. "Mr.Mr." to po prostu solidna piosenka, która powierzona innej formacji prawdopodobnie nawet nie zrobiłaby większej kariery na listach przebojów.
Miałem być pozytywnie nastawiony, ale nie mogę jednak ukryć, że spora część mojego pierwotnego rozczarowania ma źródło w samej piosence. Pod koniec zeszłego roku Girls' Generation wydało album w Japonii i piosenki, które zwiastowały jego nadejście - "Galaxy Supernova" (>>TUTAJ<<) oraz "My Oh My" (>>TUTAJ<<) były naprawdę udane. Nie niezłe, nie solidne - dobre, autentycznie dobre, przebojowe, ciekawe, rozpoznawalne, kojarzące się z wizerunkiem Girls' Generation, ale wcale nie przesłodzone. Były dowodem na to, że w grupę da się - bez wysiłku i zbędnego kombinowania - tchnąć nowe życie.
"Mr.Mr." - nawiązując do teledysku - pachnie troszkę próbą reanimacji trupa. Niby przepuszczono przez petenta trochę napięcia, co by się ruszał żwawiej, ale zapach unosi się wybitnie wczorajszy. Piosenka pomimo zwrotek obiecujących coś ciekawego, klimatycznego i innego od dotychczasowego reopertuaru grupy, w refrenach rozpływa się w banale. Ta piosenka jest po prostu nieoczekiwanie cukierkowata, jakby w ostatniej chwili komuś znowu drgnęła ręka jak u doktora Strangelove. Doktor "heilował" bez potrzeby, a ludzie z SM odruchowo dodają za dużo "cukru, słodkości i różnych śliczności", podczas gdy SNSD raczej potrzebuje teraz więcej związku X, a już na pewno potrzebuje go ta piosenka.
Kwestia decyzji podejmowanych przez wytwórnię dotyczy także naturalnie teledysku, jednak w tym względzie jest ostatnio znacznie więcej szumu i domysłów. Normalnym jest, że wytwórnia decyduje jak wygląda teledysk ich wykonawcy, ale krąży plotka, że teledysk SNSD został zmieniony po nakręceniu. Faktem jest, że teledysk kręcono dwukrotnie, po tym jak część oryginalnego materiału w wyniku awarii sprzętowej wyparowała z dysków. Podobno powtórzono niektóre ujęcia, ale nie brak ludzi, którzy spekulują, że teledysk nie spodobał się w wytwórni i go zmieniono.
Inna sprawa, ze cały cykl promocyjny dla "Mr.Mr." wygląda bardzo dziwnie, szczególnie jeżeli zestawi się go z faktem, że kilka dni później album wydała inna żeńska super grupa - 2NE1 i ona też odwlekała tak prezentację teledysku, jak i wejście na sceny telewizyjnych programów. Patrząc z boku wyglądało to trochę tak, jakby SM chciało, by SNSD prezentowało się jak najbliżej konkurencji, podczas gdy 2NE1 uciekało przed rynkowym starciem. Jest to o tyle dziwne, że wątpię, by demografie fanów obu formacji nakładały się.
Wracając do teledysku to niestety, choć z początku zapowiada się interesująco, to szybko okazuje się kolejnym nudnym klipem spod znaku SM Entertainment. Niby coś się tam dzieje, niby dziewczyny planują przeszczepić facetowi cekinowe serce, ale ani wykonanie pomysłu nie jest jakieś piorunujące, ani sam pomysł nie powala i zdaje się powoli, ale sumiennie brnąć donikąd. Sekwencje taneczne byłyby może jakimś urozmaiceniem, gdyby nie to, że nikt nawet nie próbował wpleść ich w projekt, tylko wrzucono je między sceny.
Podoba mi się kolorystyka obrazu, przejawiająca się tak w scenografii, jak i w stylizacjach dziewczyn - nawet ten nieszczęsny róż tym razem okazuje się jadalny. Mocnym punktem klipu są liczne filtry obrazu, które dodają trochę uroku dosyć banalnie nakręconym scenom. Tak - jest tu całkiem sporo detali, kilka fajnych kadrów, ale nie mają one najmniejszego znaczenia, w dodatku rozpływają się w strumieniu przebitek na twarze poszczególnych dziewczyn i nie mają większego wpływu na to jak odbieram ten klip.
Choreografia to dla mnie - póki co, bo może dziewczyny jeszczesię poprawią w trakcie trwania promocji - mieszany pakiet. Sam układ jest fajny, ma kilka bardzo dobrych, charakterystycznych sekwencji, ale pomiędzy tymi popisowymi momentami wydaje się zdecydowanie tracić tak na pmyśle jak i na jakości wykonania. Brawurowe momenty dziewczyny sprzedają bez problemu, ale przy mniej znaczących pląsach wyraźnie tracą zdecydowanie i energię w ruchach, a ten układ chyba z założenia ma być męski i pełen zdecydowania. Podoba mi się natomiast, że SM ma zamiar ciągnąć motyw prowadzonej kamery a'la "Growl" (>>TUTAJ<<) EXO.
Zanim skończę, chciałem jescze wrócić na moment do piosenki. Otóż ma ona jeszcze jeden problem. Dziewięć głosów. Czasem dziewięć dziewczyn w zespole pomaga piosence i staje się jej atutem, czasem pozostaje niezauważone, ale w wypadku "Mr.Mr." kompozycja jest dosyć szarpana i gadana, a częste zmiany śpiewającej osoby nie pomagają jej w utrzymywaniu płynności. To akurat element, który fanom w żadnym razie nie będzie przeszkadzał, ale dla osoby patrzącej z boku ma wpływ na odbiór piosenki.
Co ciekawe na płycie jest piosenka, która w moim odczuciu jest znacznie lepsza od "Mr.Mr.". W dodatku w jej wypadku liczność zespołu działa na korzyść kompozycji. Co więcej, grupa wykonuje ten kawałek w programach telewizyjnych.
Dlaczego więc SM Entertainment postawiło na "Mr.Mr." a nie na "Wait A Minute"? Prawdopodobnie chodzi o to, o czym pisałem na wstępie - o ucieczkę od dotychczasowego wizerunku grupy. chociaż moim zdaniem bez wysiłku można było "Wait A Minute" zaaranżować troszkę bardziej serio, opakować troszkę bardziej dojrzale i wypadłoby całkiem konkretnie.
Moim zdaniem SM Entertainment już od dłuższego czasu zabiera się za transformację SNSD od złej strony. Raz po raz próbuje wcisnąć grupę w zupełnie nowe rejony sceny tak od strony muzycznej, jak i wizerunkowej, ale koniec końców i tak ucieka przed pełną przemianą, desperacko lukrując i malując na różowo wszystko w zasięgu wzroku. W efekcie wszystkie te próby zmiany wizerunku wydają się jeszcze bardziej cukrowe i dziewczęce niż naprawdę są.
Tymczasem droga do dojrzałości Girls' Generation powinna być zupełnie inna. Dziewczyny powinny cały czas robić to, co robią najlepiej, trzymać się repertuaru dopasowanego do swoich głosów i natury grupy, tylko stopniowo zmieniać aranżacje piosenek na nieco bardziej poważne i stylizacje na bardziej gustowne. Bez tego coraz częściej będziemy oglądali z ich strony takie potworki jak "Mr.Mr." - niby piosenkę całkiem udaną, sympatyczną i do pewnego stopnia przebojową, a jednak rozczarowującą, niekompletną, miałką i nieistotną.
Muszę przyznać, że nawet pomimo płuc co rusz próbujących wyskoczyć mi przez gardło, jestem dzisiaj w całkiem niezłym humorze. Pogoda za oknem jest, cóż, pogodna i nie przeszkadza mi nawet fakt, że póki co mogę ją obserwować tylko przez okno właśnie. Może nawet sprawi to, że spojrzę na piosenkę życzliwszym okiem, niż gdybym zabrał się za nią zaraz po premierze teledysku, kiedy byłem nią dosyć rozczarowany.
Ale zanim przejdziemy do moich poglądów na temat "Mr.Mr.", trochę podbudowy. Girls' Generation (często skracane jako SNSD, wyjaśnienie >>TUTAJ<<) to bez wątpienia największa marka na koreańskim rynku muzycznym, w dodatku należąca do bez wątpienia największej stajni, wspomnianego już SM Entertainment. Dziewczyny mają już nie tyle fanów, co nawet fanatyków, a ich pozycja na rynku od dawna wydaje się niezagrożona.
Jest jednak jedna rzecz, która wciąż może zdetronizować SNSD - jest nią czas. Oczywiście długofalowo każdego z nas czas zdetronizuje, nawet kilku panów z północnej części z Półwyspu Koreańskiego się o tym przekonało, a przecież tacy byli boscy i niezwyciężeni. Mnie jednak chodzi tu o zdecydowanie krótszy przedział czasu - kwestię 2 lat, nie więcej. Ponownie - przemijanie popularności popowych grup też wydaje się czymś normalnym. A jednak w wypadku Girls' Generation scenariusz nie jest do końca typowy i wydaje się, że od pewnego czasu wytwórnia próbuje mu zapobiec.
O co chodzi? Przyjrzyjmy się samej nazwie zespołu, bo tam kryje się odpowiedź. Girls' Generation. Cóż, ja kobietom w metryki nie zaglądam, ale nie da się ukryć, że Girls' Generation jest coraz mniej "girls'". I nie ma w tym nic złego, dziewczyny po prostu dojrzewają, zamieniają się w kobiety, całkiem to wszystko naturalne. W dodatku póki co godzą to z utrzymywaniem swojego dosyć niewinnego wizerunku. Ale są pewne granice.
Nawet jeżeli dziewczyny będą trzymały dycyplinę i nie dadzą pretekstu, by zniszczyć swój obecny wizerunek, który - nie oszukujmy się - pomaga im zarabiać pieniądze, to w końcu sami ludzie zaczną nagminnie wytykać, że to grupa dorosłych kobiet, które udają nastolatki. W tym roku 2/3 składu dobije do ćwierćwiecza (według zachodniej rachuby). To jest ten moment, kiedy grupa powinna intensywnie szukać dojrzalszego wizerunku.
I po prawdzie szuka go już od pewnego czasu - w taki czy inny sposób. Niestety nikt w wytwórni nie jest skłonny zaryzykować i choć gdzieś tam czuć powiew zmian, to jest to jedynie kosmetyka, a sedno koniec końców ląduje na powrót w różowej stylistyce. Tak było do tej pory. Teasery sugerowały jednak, że w końcu może się coś zmienić. "Mr.Mr." wyglądało na projekt posunięty w zdecydowanie ostrzejszym kierunku. Co z tego wyszło?
Niby poczyniono pewne kroki w dobrym kierunku, ale transformacja jest wciąż ewidentnie niekompletna - czyli wychodziłoby, że staramy się jak nigdy, wychodzi jak zawsze. Sęk w tym, że jakoś schodzi to na drugi plan wobec faktu, że "Mr.Mr." po prostu nie wydaje się szczególnie istotnym nagraniem w dorobku grupy. To dobra piosenka, ale czy jest w niej coś wyjątkowego? Nie bardzo. Chyba nawet wytwórnia zdawała sobie z tego sprawę, akcentując, że to pierwszy raz, kiedy SNSD będzie... dzieliło scenę z męskimi tancerzami. Trochę desperacka próba znalezienia czegoś ciekawego we własnym projekcie.
W moim odczuciu nawet zeszłoroczne "I Got A Boy" (>>TUTAJ<<) miało większe znaczenie niż "Mr.Mr.". Tak, zeszłoroczny hit grupy był dosyć chaotyczny - tak muzycznie, jak i wizerunkowo - nie wszystko było w nim udane - i tak, "Mr.Mr." słucha mi się zdecydowanie przyjemniej. A jednak "I Got A Boy" było dosyć śmiałą próbą fuzji popu z czymś na kształt numeru musicalowego. "Mr.Mr." to po prostu solidna piosenka, która powierzona innej formacji prawdopodobnie nawet nie zrobiłaby większej kariery na listach przebojów.
Miałem być pozytywnie nastawiony, ale nie mogę jednak ukryć, że spora część mojego pierwotnego rozczarowania ma źródło w samej piosence. Pod koniec zeszłego roku Girls' Generation wydało album w Japonii i piosenki, które zwiastowały jego nadejście - "Galaxy Supernova" (>>TUTAJ<<) oraz "My Oh My" (>>TUTAJ<<) były naprawdę udane. Nie niezłe, nie solidne - dobre, autentycznie dobre, przebojowe, ciekawe, rozpoznawalne, kojarzące się z wizerunkiem Girls' Generation, ale wcale nie przesłodzone. Były dowodem na to, że w grupę da się - bez wysiłku i zbędnego kombinowania - tchnąć nowe życie.
"Mr.Mr." - nawiązując do teledysku - pachnie troszkę próbą reanimacji trupa. Niby przepuszczono przez petenta trochę napięcia, co by się ruszał żwawiej, ale zapach unosi się wybitnie wczorajszy. Piosenka pomimo zwrotek obiecujących coś ciekawego, klimatycznego i innego od dotychczasowego reopertuaru grupy, w refrenach rozpływa się w banale. Ta piosenka jest po prostu nieoczekiwanie cukierkowata, jakby w ostatniej chwili komuś znowu drgnęła ręka jak u doktora Strangelove. Doktor "heilował" bez potrzeby, a ludzie z SM odruchowo dodają za dużo "cukru, słodkości i różnych śliczności", podczas gdy SNSD raczej potrzebuje teraz więcej związku X, a już na pewno potrzebuje go ta piosenka.
Kwestia decyzji podejmowanych przez wytwórnię dotyczy także naturalnie teledysku, jednak w tym względzie jest ostatnio znacznie więcej szumu i domysłów. Normalnym jest, że wytwórnia decyduje jak wygląda teledysk ich wykonawcy, ale krąży plotka, że teledysk SNSD został zmieniony po nakręceniu. Faktem jest, że teledysk kręcono dwukrotnie, po tym jak część oryginalnego materiału w wyniku awarii sprzętowej wyparowała z dysków. Podobno powtórzono niektóre ujęcia, ale nie brak ludzi, którzy spekulują, że teledysk nie spodobał się w wytwórni i go zmieniono.
Inna sprawa, ze cały cykl promocyjny dla "Mr.Mr." wygląda bardzo dziwnie, szczególnie jeżeli zestawi się go z faktem, że kilka dni później album wydała inna żeńska super grupa - 2NE1 i ona też odwlekała tak prezentację teledysku, jak i wejście na sceny telewizyjnych programów. Patrząc z boku wyglądało to trochę tak, jakby SM chciało, by SNSD prezentowało się jak najbliżej konkurencji, podczas gdy 2NE1 uciekało przed rynkowym starciem. Jest to o tyle dziwne, że wątpię, by demografie fanów obu formacji nakładały się.
Wracając do teledysku to niestety, choć z początku zapowiada się interesująco, to szybko okazuje się kolejnym nudnym klipem spod znaku SM Entertainment. Niby coś się tam dzieje, niby dziewczyny planują przeszczepić facetowi cekinowe serce, ale ani wykonanie pomysłu nie jest jakieś piorunujące, ani sam pomysł nie powala i zdaje się powoli, ale sumiennie brnąć donikąd. Sekwencje taneczne byłyby może jakimś urozmaiceniem, gdyby nie to, że nikt nawet nie próbował wpleść ich w projekt, tylko wrzucono je między sceny.
Podoba mi się kolorystyka obrazu, przejawiająca się tak w scenografii, jak i w stylizacjach dziewczyn - nawet ten nieszczęsny róż tym razem okazuje się jadalny. Mocnym punktem klipu są liczne filtry obrazu, które dodają trochę uroku dosyć banalnie nakręconym scenom. Tak - jest tu całkiem sporo detali, kilka fajnych kadrów, ale nie mają one najmniejszego znaczenia, w dodatku rozpływają się w strumieniu przebitek na twarze poszczególnych dziewczyn i nie mają większego wpływu na to jak odbieram ten klip.
Choreografia to dla mnie - póki co, bo może dziewczyny jeszczesię poprawią w trakcie trwania promocji - mieszany pakiet. Sam układ jest fajny, ma kilka bardzo dobrych, charakterystycznych sekwencji, ale pomiędzy tymi popisowymi momentami wydaje się zdecydowanie tracić tak na pmyśle jak i na jakości wykonania. Brawurowe momenty dziewczyny sprzedają bez problemu, ale przy mniej znaczących pląsach wyraźnie tracą zdecydowanie i energię w ruchach, a ten układ chyba z założenia ma być męski i pełen zdecydowania. Podoba mi się natomiast, że SM ma zamiar ciągnąć motyw prowadzonej kamery a'la "Growl" (>>TUTAJ<<) EXO.
Zanim skończę, chciałem jescze wrócić na moment do piosenki. Otóż ma ona jeszcze jeden problem. Dziewięć głosów. Czasem dziewięć dziewczyn w zespole pomaga piosence i staje się jej atutem, czasem pozostaje niezauważone, ale w wypadku "Mr.Mr." kompozycja jest dosyć szarpana i gadana, a częste zmiany śpiewającej osoby nie pomagają jej w utrzymywaniu płynności. To akurat element, który fanom w żadnym razie nie będzie przeszkadzał, ale dla osoby patrzącej z boku ma wpływ na odbiór piosenki.
Co ciekawe na płycie jest piosenka, która w moim odczuciu jest znacznie lepsza od "Mr.Mr.". W dodatku w jej wypadku liczność zespołu działa na korzyść kompozycji. Co więcej, grupa wykonuje ten kawałek w programach telewizyjnych.
Dlaczego więc SM Entertainment postawiło na "Mr.Mr." a nie na "Wait A Minute"? Prawdopodobnie chodzi o to, o czym pisałem na wstępie - o ucieczkę od dotychczasowego wizerunku grupy. chociaż moim zdaniem bez wysiłku można było "Wait A Minute" zaaranżować troszkę bardziej serio, opakować troszkę bardziej dojrzale i wypadłoby całkiem konkretnie.
Moim zdaniem SM Entertainment już od dłuższego czasu zabiera się za transformację SNSD od złej strony. Raz po raz próbuje wcisnąć grupę w zupełnie nowe rejony sceny tak od strony muzycznej, jak i wizerunkowej, ale koniec końców i tak ucieka przed pełną przemianą, desperacko lukrując i malując na różowo wszystko w zasięgu wzroku. W efekcie wszystkie te próby zmiany wizerunku wydają się jeszcze bardziej cukrowe i dziewczęce niż naprawdę są.
Tymczasem droga do dojrzałości Girls' Generation powinna być zupełnie inna. Dziewczyny powinny cały czas robić to, co robią najlepiej, trzymać się repertuaru dopasowanego do swoich głosów i natury grupy, tylko stopniowo zmieniać aranżacje piosenek na nieco bardziej poważne i stylizacje na bardziej gustowne. Bez tego coraz częściej będziemy oglądali z ich strony takie potworki jak "Mr.Mr." - niby piosenkę całkiem udaną, sympatyczną i do pewnego stopnia przebojową, a jednak rozczarowującą, niekompletną, miałką i nieistotną.
środa, 5 marca 2014
BESTie - Thank You Very Much
Kilka dni temu obiecałem zająć się klipami BESTie i Girls' Generation i choć obecnie muzycznie (i wizualnie) jestem owładnięty powrotem 2NE1, to moja głupia natura nakazuje mi zachować chronologię i wrócić do opuszczonych piosenek zanim zajmę się tym, co naprawdę interesujące.
Hm, no właśnie, klipy odłożyłem na bok licząc, że z czasem moja sympatia do nich wzrośnie. I tak się faktycznie stało. Pisząc teraz konkretniej o powrocie BESTie, nie uważam, żeby "Thank You Very Much" było piosenką złą, czy nawet rozczarowującą, ba można w niej znaleźć sporo dobrego i z całą pewnością jest na swój sposób interesująca. A jednak na tle koleżanek z YG Entertainment po prostu trudno nie wypaść banalnie.
A właśnie banał jest moim bodaj największym zarzutem pod adresem "Thank You Very Much". Drugim jest chaos, który sprawia, że decyzje przemyślane i trafione mieszają się z... przemyślanymi i być może także trafionymi, a jednak całkiem sprzecznymi, z tym co ustanowiono wcześniej. A jednak ciągle sprawiającymi wrażenie konsekwencji. Już teraz wiem, że trudno będzie mi zwięźle przedstawić problem tego projektu, bo mnóstwo tu sprzeczności i decyzji, które choć zdają się być poparte jakimś rozumowaniem, to efekt końcowy pozostaje trudny do zrozumienia. A przy tym mimo wszystko pozytywny.
Dobrze, spróbuję ułożyć to w jakiś spójny wywód. Jako punkt zaczepienia wybrałem piosenkę, bo jedna jej cecha w pewnym sensie definiuje cały projekt, a zarazem to od pioseki wychodzą niemal wszystkie sprzeczności. To całkiem przyjemny kawałek, który wprawdzie zaczyna się niepozornie, ale w żadnym momencie nie razi uszu, a w refrenach nabiera prawdziwego rozmachu i słucha mi się go z prawdziwą przyjemnością.
Kompozycja to ewolucyjny progres w twórczości producenckiej grupy Double Kick - choćby refreny nie pozostawiają wątpliwości kto napisał ten utwór - a jednak instrumentarium, złożonośc kompozycji, jej płynność - w tych względach widzę progres i jestem nawet zdziwiony, że tak dobrą piosenkę oddano w ręce właśnie BESTie, a nie którejś z bardziej rozpoznawalnych grup.
Na dowód moich słów najlepiej porównać sobie to nagranie z hitem grupy Sistar sprzed blisko dwóch lat - "Loving U" (>>TUTAJ<<) - także dziełem Double Kick. Piosenki wydają się bliźniaczo podobne, a jednak to nagranie BESTie moim zdaniem prezentuje wyższą jakość - i chodzi mi tu przede wszystkim o sferę kompozycji, bo do wykonania jeszcze wrócę. Tak czy inaczej, po obejrzeniu klipu do "Loving U" pierwszy problem "Thank You Very Much" staje się dosyć oczywisty.
To jest piosenka dobra na lato, a nie na schyłek zimy. Po prostu klimat tej muzyki prosi się o wsparcie ze strony ciepłego, nocnego powietrza i wakacyjnego luzu. Może gdyby nie było "Loving U" skojarzenie nie byłoby aż tak silne... Ale "Loving U" było, więcej było wielkim hitem - nie można liczyć na to, że ktoś trzymający dłoń na kpopowym pulsie, nie będzie znał tamtej piosenki. Oczywiście, wytwórnia starała się ten aspekt projektu zatuszować i teledysk nie ma nic wspólnego z wakacjami...
I to tworzy pierwszą sprzeczność. Tak się składa, że swój wpis o "Loving U" spłodziłem w samym sercu mroźnej zimy i wtedy paradoksalnie zachwalałem taką ciepłą odskocznię od mrozu za oknem. Sęk w tym, że tam w parze z letnią piosenką szedł gorący teledysk. W wypadku nagrania BESTie, teledysk jest dziwny i w gruncie rzeczy dosyć nijaki, choć widać, czemu podjęto poszczególne decyzje. Ale do teledysku wrócę za moment.
Najpierw jeszcze trochę o piosence, konkretniej o jej tekście. Dosyć rozsądne angielskie tłumaczenie jest dołączone do klipu (trzeba mieć włączone napisy). Nie chcę wnikać w szczegóły tekstu, chcę natomiast zaakcentować, że kierunek obrany przez wytwórnię dla tej grup staje się coraz bardziej wyraźny. Tekst jest skierowany wybitnie do żeńskiej części publiki i z każdą kolejną premierą BESTie, wydaje się, że właśnie do tego zmierza wizerunek grupy.
Co ciekawe, BESTie zaczynało z dosyć koszmarnym wizerunkowo "Pit-a-pat", które koncentrowało się na dziewczynach wypinających tyłki do kamery. Wtedy wydawało się, że grupa będzie tworzyć pod dyktando męskich gustów i będzie jej zdecydowanie bliżej do Sistar, a nie KARA czy Hello Venus. Zresztą trudno nie zauważyć, że sam skład osobowy dobierano pod męskie gusta - trudno uznać za przypadek fakt, że dziewczyny mają wyjątkowo zgrabne, długie nogi, co przecież dla Azjatek nie jest cechą szczególnie powszechną.
Pora wrócić do teledysku i zacząć wytykać te wszystkie niekonsekwencje i sprzeczności, o których pisałem wyżej. Brak letniej atmosfery, którą zastąpiono wieczornym wypadem na miasto, już wspominałem. Dla mnie to kompletnie nie działa, jest dziwne i nie pasuje do piosenki. Cała koncepcja wizualna - od początku do końca - wydaje się przemyślana, ale po prostu niedopasowana do nagrania.
Ponieważ BESTie stara się trafić do żeńskiej częśći publiczności, klip koncentruje się na wygłupach dziewczyn, nieprzyzwoitej ilości różu i szeroko pojętym aegyo. W wypadku poprzednich piosenek grupy "Love Options" (>>TUTAJ<<) i "Zzang Christmas" (>>TUTAJ<<) takie podejście się sprawdzało, bo aegyo nie było przesadne, wizerunek był spójny, a dowcip teledysków zgrany z dowcipem w muzyce i tekście. W "Thank You Very Much" utrzymano kurs, tylko zapomniano zabrać świeży ładunek - co z tego, że okręt zmierza w dobrym kierunku, skoro płynie pusty.
Ale najgorsze jest chyba to, że projekt prześladuje widmo pierwotnego zamysłu formacji. Pomimo tego, że teledysk jak może, stara się być śmieszny i uroczy, że nieomal wcale nie eksponuje walorów dziewczyn, to jednak wystarczyło wcisnąć dziewczyny w nieco bardziej obcisłe stroje i odsłonić im nogi, żeby całość zatrzęsła się w posadach od niekonsekwencji. Kamera stara się nie eksponować tego, że dziewczyny wyglądają seksownie. Nie ma nawet jednej sceny, która ostentacyjnie eksponowałaby nogi - czy coś innego ;). Ale przy takich figurach, ubrane w skórę - te dziewczyny nie mają możliwości wyglądać słodko i niewinnie.
I ktoś powie, że taki był zamiar, że połowa konceptu miała być aegyo, połowa seksowna. Sęk w tym, że tutaj ani jedna połowa nie chce do końca zadziałać, ani druga. Aegyo jest po prostu miałkie, nawet jak na aegyo, a wmieszanie w to wszystko czerni i skór tylko pogarsza sprawę. Ale seksowna część konceptu też nigdy nie odpala, bo ilość różu, wygłupów i fakt, że kamera ostentacyjnie unika podkreślania walorów dziewczyn, sprawiają, że zamiast przekazu podprogowego, wychodzą szumy na wizji.
Żeby nie było za prosto, w tym projekcie jest coś ewidentnie seksownego - choreografia. I okej, teraz te stroje o wiele lepiej pasują do obrazu, chociaż to cukierkowe tło w wypadku tego występu zdecydowanie nie pomaga. Niestety, nawet pomoc w postaci lepszego tła nie zmieni jednej rzeczy. Ta choreografia im bardziej koncentruje się na dziewczynach wypinających, co tam mają najlepszego, tym mniej pasuje do piosenki, bo w tej kompozycji po prostu nie mtego szpona, który uzasadniałby jakieś sceniczne ekscesy.
Kończąc, obiecałem wrócić do kwestii wykonania. Wcześniej pisałem, że kompozycja brzmi jak ulepszona wersja "Loving U". Ten progres w jakości brzmienia, to nie tylko zasługa kompozycji. Brzmi to może jak bluźnierstwo, ale BESTie zaśpiewało swoją piosenkę lepiej niż Sistar, choć to bardziej znana grupa ma po swojej stronie Soyou i Hyorin. Rzecz sprowadza się do tego, że Sistar w "Loving U" dało się wcisnąć w tę paskudną cukierkowatą tonację, podczas gdy UJi - główny wokal BESTie - pozostała przy pełniejszym głosie i nadała temu kawałkowi mocy.
Wspomnę jeszcze, że przy okazji poprzednich wpisów poświęconych tej grupie, domagałem się żeby UJi dostała szansę w Immortal Song - i jeżeli ktoś przegapił - wkrótce potem w Korei doszli do podobnego wniosku. Z efektami możecie zapoznać się >>TUTAJ<<. Natomiast poniżej dorzucam jeszcze UJi wykonującą oskarowy hit "Let It Go" z disneyowskiej animacji "Frozen". Piosenka robi wielką furorę także w Korei i kto żyw i ma mikrofon pod ręką, nagrywa swoją wersję - kilka najciekawszych, jak i amerykański oryginał, znajdziecie >>TUTAJ<<. Co do wykonania UJi, poza -nomen omen - ciepłą barwą, warto zwrócić uwagę, że dziewczyna nie kaleczy angielskiego.
Kończąc ten przydługi wpis, który powstawał na raty ze względu na to, że ustępująca zima zdążyła mnie jeszcze wepchnąć do łózka, powrót BESTie w żadnym razie nie jest klapą. Piosenka jest sympatyczna, tak jak i teledysk, a jednak całość wydaje się mało spójna i fatalnie wymierzona jeśli idzie o czas. Chodzi nie tylko o to, że utwór sprzedałby się zdecydowanie lepiej latem, ale głównie o konkurencję. 2NE1 i Girls' Generation - dwie największe formacje na rynku - BESTie to obiecująca formacja, ale żeby mierzyć się z takimi rywalkami, jest dla nich jeszcze zdecydowanie za wcześnie.
Hm, no właśnie, klipy odłożyłem na bok licząc, że z czasem moja sympatia do nich wzrośnie. I tak się faktycznie stało. Pisząc teraz konkretniej o powrocie BESTie, nie uważam, żeby "Thank You Very Much" było piosenką złą, czy nawet rozczarowującą, ba można w niej znaleźć sporo dobrego i z całą pewnością jest na swój sposób interesująca. A jednak na tle koleżanek z YG Entertainment po prostu trudno nie wypaść banalnie.
A właśnie banał jest moim bodaj największym zarzutem pod adresem "Thank You Very Much". Drugim jest chaos, który sprawia, że decyzje przemyślane i trafione mieszają się z... przemyślanymi i być może także trafionymi, a jednak całkiem sprzecznymi, z tym co ustanowiono wcześniej. A jednak ciągle sprawiającymi wrażenie konsekwencji. Już teraz wiem, że trudno będzie mi zwięźle przedstawić problem tego projektu, bo mnóstwo tu sprzeczności i decyzji, które choć zdają się być poparte jakimś rozumowaniem, to efekt końcowy pozostaje trudny do zrozumienia. A przy tym mimo wszystko pozytywny.
Dobrze, spróbuję ułożyć to w jakiś spójny wywód. Jako punkt zaczepienia wybrałem piosenkę, bo jedna jej cecha w pewnym sensie definiuje cały projekt, a zarazem to od pioseki wychodzą niemal wszystkie sprzeczności. To całkiem przyjemny kawałek, który wprawdzie zaczyna się niepozornie, ale w żadnym momencie nie razi uszu, a w refrenach nabiera prawdziwego rozmachu i słucha mi się go z prawdziwą przyjemnością.
Kompozycja to ewolucyjny progres w twórczości producenckiej grupy Double Kick - choćby refreny nie pozostawiają wątpliwości kto napisał ten utwór - a jednak instrumentarium, złożonośc kompozycji, jej płynność - w tych względach widzę progres i jestem nawet zdziwiony, że tak dobrą piosenkę oddano w ręce właśnie BESTie, a nie którejś z bardziej rozpoznawalnych grup.
Na dowód moich słów najlepiej porównać sobie to nagranie z hitem grupy Sistar sprzed blisko dwóch lat - "Loving U" (>>TUTAJ<<) - także dziełem Double Kick. Piosenki wydają się bliźniaczo podobne, a jednak to nagranie BESTie moim zdaniem prezentuje wyższą jakość - i chodzi mi tu przede wszystkim o sferę kompozycji, bo do wykonania jeszcze wrócę. Tak czy inaczej, po obejrzeniu klipu do "Loving U" pierwszy problem "Thank You Very Much" staje się dosyć oczywisty.
To jest piosenka dobra na lato, a nie na schyłek zimy. Po prostu klimat tej muzyki prosi się o wsparcie ze strony ciepłego, nocnego powietrza i wakacyjnego luzu. Może gdyby nie było "Loving U" skojarzenie nie byłoby aż tak silne... Ale "Loving U" było, więcej było wielkim hitem - nie można liczyć na to, że ktoś trzymający dłoń na kpopowym pulsie, nie będzie znał tamtej piosenki. Oczywiście, wytwórnia starała się ten aspekt projektu zatuszować i teledysk nie ma nic wspólnego z wakacjami...
I to tworzy pierwszą sprzeczność. Tak się składa, że swój wpis o "Loving U" spłodziłem w samym sercu mroźnej zimy i wtedy paradoksalnie zachwalałem taką ciepłą odskocznię od mrozu za oknem. Sęk w tym, że tam w parze z letnią piosenką szedł gorący teledysk. W wypadku nagrania BESTie, teledysk jest dziwny i w gruncie rzeczy dosyć nijaki, choć widać, czemu podjęto poszczególne decyzje. Ale do teledysku wrócę za moment.
Najpierw jeszcze trochę o piosence, konkretniej o jej tekście. Dosyć rozsądne angielskie tłumaczenie jest dołączone do klipu (trzeba mieć włączone napisy). Nie chcę wnikać w szczegóły tekstu, chcę natomiast zaakcentować, że kierunek obrany przez wytwórnię dla tej grup staje się coraz bardziej wyraźny. Tekst jest skierowany wybitnie do żeńskiej części publiki i z każdą kolejną premierą BESTie, wydaje się, że właśnie do tego zmierza wizerunek grupy.
Co ciekawe, BESTie zaczynało z dosyć koszmarnym wizerunkowo "Pit-a-pat", które koncentrowało się na dziewczynach wypinających tyłki do kamery. Wtedy wydawało się, że grupa będzie tworzyć pod dyktando męskich gustów i będzie jej zdecydowanie bliżej do Sistar, a nie KARA czy Hello Venus. Zresztą trudno nie zauważyć, że sam skład osobowy dobierano pod męskie gusta - trudno uznać za przypadek fakt, że dziewczyny mają wyjątkowo zgrabne, długie nogi, co przecież dla Azjatek nie jest cechą szczególnie powszechną.
Pora wrócić do teledysku i zacząć wytykać te wszystkie niekonsekwencje i sprzeczności, o których pisałem wyżej. Brak letniej atmosfery, którą zastąpiono wieczornym wypadem na miasto, już wspominałem. Dla mnie to kompletnie nie działa, jest dziwne i nie pasuje do piosenki. Cała koncepcja wizualna - od początku do końca - wydaje się przemyślana, ale po prostu niedopasowana do nagrania.
Ponieważ BESTie stara się trafić do żeńskiej częśći publiczności, klip koncentruje się na wygłupach dziewczyn, nieprzyzwoitej ilości różu i szeroko pojętym aegyo. W wypadku poprzednich piosenek grupy "Love Options" (>>TUTAJ<<) i "Zzang Christmas" (>>TUTAJ<<) takie podejście się sprawdzało, bo aegyo nie było przesadne, wizerunek był spójny, a dowcip teledysków zgrany z dowcipem w muzyce i tekście. W "Thank You Very Much" utrzymano kurs, tylko zapomniano zabrać świeży ładunek - co z tego, że okręt zmierza w dobrym kierunku, skoro płynie pusty.
Ale najgorsze jest chyba to, że projekt prześladuje widmo pierwotnego zamysłu formacji. Pomimo tego, że teledysk jak może, stara się być śmieszny i uroczy, że nieomal wcale nie eksponuje walorów dziewczyn, to jednak wystarczyło wcisnąć dziewczyny w nieco bardziej obcisłe stroje i odsłonić im nogi, żeby całość zatrzęsła się w posadach od niekonsekwencji. Kamera stara się nie eksponować tego, że dziewczyny wyglądają seksownie. Nie ma nawet jednej sceny, która ostentacyjnie eksponowałaby nogi - czy coś innego ;). Ale przy takich figurach, ubrane w skórę - te dziewczyny nie mają możliwości wyglądać słodko i niewinnie.
I ktoś powie, że taki był zamiar, że połowa konceptu miała być aegyo, połowa seksowna. Sęk w tym, że tutaj ani jedna połowa nie chce do końca zadziałać, ani druga. Aegyo jest po prostu miałkie, nawet jak na aegyo, a wmieszanie w to wszystko czerni i skór tylko pogarsza sprawę. Ale seksowna część konceptu też nigdy nie odpala, bo ilość różu, wygłupów i fakt, że kamera ostentacyjnie unika podkreślania walorów dziewczyn, sprawiają, że zamiast przekazu podprogowego, wychodzą szumy na wizji.
Żeby nie było za prosto, w tym projekcie jest coś ewidentnie seksownego - choreografia. I okej, teraz te stroje o wiele lepiej pasują do obrazu, chociaż to cukierkowe tło w wypadku tego występu zdecydowanie nie pomaga. Niestety, nawet pomoc w postaci lepszego tła nie zmieni jednej rzeczy. Ta choreografia im bardziej koncentruje się na dziewczynach wypinających, co tam mają najlepszego, tym mniej pasuje do piosenki, bo w tej kompozycji po prostu nie mtego szpona, który uzasadniałby jakieś sceniczne ekscesy.
Kończąc, obiecałem wrócić do kwestii wykonania. Wcześniej pisałem, że kompozycja brzmi jak ulepszona wersja "Loving U". Ten progres w jakości brzmienia, to nie tylko zasługa kompozycji. Brzmi to może jak bluźnierstwo, ale BESTie zaśpiewało swoją piosenkę lepiej niż Sistar, choć to bardziej znana grupa ma po swojej stronie Soyou i Hyorin. Rzecz sprowadza się do tego, że Sistar w "Loving U" dało się wcisnąć w tę paskudną cukierkowatą tonację, podczas gdy UJi - główny wokal BESTie - pozostała przy pełniejszym głosie i nadała temu kawałkowi mocy.
Wspomnę jeszcze, że przy okazji poprzednich wpisów poświęconych tej grupie, domagałem się żeby UJi dostała szansę w Immortal Song - i jeżeli ktoś przegapił - wkrótce potem w Korei doszli do podobnego wniosku. Z efektami możecie zapoznać się >>TUTAJ<<. Natomiast poniżej dorzucam jeszcze UJi wykonującą oskarowy hit "Let It Go" z disneyowskiej animacji "Frozen". Piosenka robi wielką furorę także w Korei i kto żyw i ma mikrofon pod ręką, nagrywa swoją wersję - kilka najciekawszych, jak i amerykański oryginał, znajdziecie >>TUTAJ<<. Co do wykonania UJi, poza -nomen omen - ciepłą barwą, warto zwrócić uwagę, że dziewczyna nie kaleczy angielskiego.
Kończąc ten przydługi wpis, który powstawał na raty ze względu na to, że ustępująca zima zdążyła mnie jeszcze wepchnąć do łózka, powrót BESTie w żadnym razie nie jest klapą. Piosenka jest sympatyczna, tak jak i teledysk, a jednak całość wydaje się mało spójna i fatalnie wymierzona jeśli idzie o czas. Chodzi nie tylko o to, że utwór sprzedałby się zdecydowanie lepiej latem, ale głównie o konkurencję. 2NE1 i Girls' Generation - dwie największe formacje na rynku - BESTie to obiecująca formacja, ale żeby mierzyć się z takimi rywalkami, jest dla nich jeszcze zdecydowanie za wcześnie.
piątek, 28 lutego 2014
Yoon Jong Shin - 상념 / Thoughts
Ponieważ jestem troszkę rozczarowany dzisiejszymi teledyskami SNSD i BESTie, i w ogóle nie jestem w najlepszym nastroju, stwierdziłem, że nie będę się przymuszał do pastwienia się nad tymi klipami i dam im dzień poleżeć. Może przez ten czas notowania dziewczyn pójdą nieco w górę? Zamiast tego dzisiaj kuchnia serwuje coś, co przyprawiło mnie dzisiaj o banana od ucha do ucha.
Yoon Jong Shin to nadworny kompozytor wytwórni Mystic89. Lim Kim, Puer Kim, Park Ji Yoon - wszystkie te utalentowane wokalistki dostają piosenki właśnie od niego. Przed przejściem do klipu warto szczególnie zapoznać się z "All Right" (>>TUTAJ<<) Lim Kim - nie tylko z brzmieniem, ale i z treścią piosenki, bo "상념" to niejako lustrzane odbicie tamtego nagrania.
Zanim przejdę do klipu, uprzedzę jeszcze, że nie jest to propozycja dla wszystkich - tu trzeba mieć troszkę dystansu. Już poprzedni klip z serii (bo Yoon Jong Shin jakiś czas temu zapoczątkował całą serię comiesięcznych solowych projektów) był... Specyficzny. Świadomie. Niepoważny. Świadomie. I trochę tandetny. Chyba też świadomie. Tutaj mamy powtórkę z rozrywki, tylko mniej jest efektu "co ja paczę", a więcej szczerego rechotu ze żłożenia obrazu, dźwięku i treści.
Nie będę się jakoś przesadnie rozpisywał o tym projekcie, bo albo kogoś takie sprawy bawią, albo pozostawiają go niewzruszonym. Sama piosenka jest oczywiście o facecie, który nie może pogodzić się z rozstaniem i którego dręczą tytułowe myśli. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<. Mnie abbsolutnie rozbroiła kombinacja elektroniki a'la lata 80-te z obrazem trzymającym poziom ówczesnych seriali sci-fi.
Z jednej strony youtube'owy obrazek, którym opatrzony jest ten teledysk, służy za haczyk, bez którego wiele osób zamknęłoby ten klip po kilku pierwszych kadrach. Z drugiej strony szkoda, że psuje on całkiem zgrabnie budowaną tajemnicę, bo sam teledysk przaez długi czas nie ujawnia nad czym pracuje zraniony mężczyzna, a że ze swoim projektem bardzo się kryje, to różne opcje pozostają otwarte.
To, co mnie zaskakuje w tym klipie, to fakt, że cały dzień do niego wracam i niezmiennie z mojej twarzy nie znika uśmiech. Oglądając go pierwszy raz, byłem przekonany, że to będzie żart dobry na raz. A jednak jest tak w pomyśle, jak i w wykonaniu coś tak niezmiernie spójnego i sympatycznego, że nie mogę się od niego oderwać.
I jeszcze tak w ramach bonusu - teledysk, który natychmiast skojarzył mi się z powyższym klipem. Kultowe Goldie Lookin' Chain i ich "Half Man, Half Machine".
Aha, explicit language warning, blah, blah, blah
Yoon Jong Shin to nadworny kompozytor wytwórni Mystic89. Lim Kim, Puer Kim, Park Ji Yoon - wszystkie te utalentowane wokalistki dostają piosenki właśnie od niego. Przed przejściem do klipu warto szczególnie zapoznać się z "All Right" (>>TUTAJ<<) Lim Kim - nie tylko z brzmieniem, ale i z treścią piosenki, bo "상념" to niejako lustrzane odbicie tamtego nagrania.
Zanim przejdę do klipu, uprzedzę jeszcze, że nie jest to propozycja dla wszystkich - tu trzeba mieć troszkę dystansu. Już poprzedni klip z serii (bo Yoon Jong Shin jakiś czas temu zapoczątkował całą serię comiesięcznych solowych projektów) był... Specyficzny. Świadomie. Niepoważny. Świadomie. I trochę tandetny. Chyba też świadomie. Tutaj mamy powtórkę z rozrywki, tylko mniej jest efektu "co ja paczę", a więcej szczerego rechotu ze żłożenia obrazu, dźwięku i treści.
Nie będę się jakoś przesadnie rozpisywał o tym projekcie, bo albo kogoś takie sprawy bawią, albo pozostawiają go niewzruszonym. Sama piosenka jest oczywiście o facecie, który nie może pogodzić się z rozstaniem i którego dręczą tytułowe myśli. Angielskie tłumaczenie znajdziecie >>TUTAJ<<. Mnie abbsolutnie rozbroiła kombinacja elektroniki a'la lata 80-te z obrazem trzymającym poziom ówczesnych seriali sci-fi.
Z jednej strony youtube'owy obrazek, którym opatrzony jest ten teledysk, służy za haczyk, bez którego wiele osób zamknęłoby ten klip po kilku pierwszych kadrach. Z drugiej strony szkoda, że psuje on całkiem zgrabnie budowaną tajemnicę, bo sam teledysk przaez długi czas nie ujawnia nad czym pracuje zraniony mężczyzna, a że ze swoim projektem bardzo się kryje, to różne opcje pozostają otwarte.
To, co mnie zaskakuje w tym klipie, to fakt, że cały dzień do niego wracam i niezmiennie z mojej twarzy nie znika uśmiech. Oglądając go pierwszy raz, byłem przekonany, że to będzie żart dobry na raz. A jednak jest tak w pomyśle, jak i w wykonaniu coś tak niezmiernie spójnego i sympatycznego, że nie mogę się od niego oderwać.
I jeszcze tak w ramach bonusu - teledysk, który natychmiast skojarzył mi się z powyższym klipem. Kultowe Goldie Lookin' Chain i ich "Half Man, Half Machine".
Aha, explicit language warning, blah, blah, blah
czwartek, 27 lutego 2014
YB - Cigarette Girl
Koniec lutego miał upływać pod znakiem SNSD i 2NE1... No i poniekąd upływa, ale że tak SM Entertainment, jak i YG Entertainment prowadzą jakiś dziwny korespondencyjny pojedynek na wstrzymywanie się z emisją teledysków, muszę szukać innych bohaterów dla moich wpisów.
Wspomniane powyżej żeńskie supergrupy zawędrowały do tego wstępu nieprzypadkowo. To SNSD i 2NE1 w oczach fanów są globalnymi wizytówkami muzycznej Korei, to im wróży się wielkie kariery także na zachodniej półkuli i to ich anglojęzycznych wydawnictw fani znad Atlantyku wypatrują najbardziej. A jednak to nie dziewczyny z gilrsbandów, a prawdziwy koreański rock band szykuje się do podboju anglojęzycznych rynków.
YB albo inaczej Yoon Do Hyun Band to bodaj najpopularniejsza typowo rockowa formacja w Korei, przynajmniej jeżeli nie będziemy zagłębiali się w ichnią rockową paleontologię. Sylwetkę zespołu z grubsza przybliżyłem >>TUTAJ<< przy okazji ich zeszłorocznej piosenki "Mystery", którą swoją drogo polecam, szczególnie wielbicielom wyspiarsko brzmiącego rocka.
Koreańska formacja niedawno dostała się pod skrzydła Douga Goldsteina - menadżera, który pilotował lot Guns 'N Roses na sam top list przebojów. Teraz ma przyczynić się do sukcesu koreańskiej grupy na rynkach anglojęzycznych. Nadchodzącą kampanię w UK i USA zwiastuje anglojęzyczny singiel YB zatytułowany "Cigarette Girl".
Skoro zrobiło się tak angielsko, to zacznijmy od... Filiżanki herbaty, a potem zajmiemy się omawianiem słonia w pokoju. Angielski... Tak jakoś jest, że każda nieanglojęzyczna grupa, która odniesie sukces w swojej ojczyźnie prędzej, czy później rzuca się na projekt w narzeczu lordów i jankesów. Nawet na naszym rodzimym podwórku Coma i Rogucki szarpali się niedawno z angielskim, a litościwą zasłonę milczenia powinno spuścić się na wczesne próby Kazika Staszewskiego i Kultu.
Jedną rzeczą jest znać język, inną w nim mówić, a jeszcze wyższą szkołą jazdy jest śpiew w obcym języku. Rzecz sprowadza się do dykcji przyzwyczajonej do innych dźwięków - nie wszyscy zwracają na to uwagę, ale z fonetycznego punktu widzenia nawet takie polskie "s" i angielskie "s" to dwa podobne, ale jednak różne dźwięki. Nie będę się pastwił nad tym zagadnieniem, bo sam wokal jest bardzo dobry, ale ja wolałbym usłyszeć tę piosenkę po koreańsku.
Sama kompozycja naprawdę przypadła mi do gustu, choć nie jestem do końca przekonany co do jej marketingowego potencjału. Grupa zawarła w tym nagraniu dosyć oryginalną mieszankę brzmienia i kompozycji, bo o ile sam utwór wydaje się kompozycyjnie kojarzyć z amerykańskim hard rockiem, to różne elementy idą bardziej w kierunku innych nurtów, także tych wyspiarskich. Choćby sam przewodni riff swoim brzmieniem nie jest daleki od tego, co można usłyszeć na albumach Kasabian.. Z kolei piosenka szerzej, pomimo zbyt dużego tempa, swoim klimatem kojarzy mi się ze stoner rockiem.
Dla mnie wszystko, co napisałem w akapicie powyżej, jest komplementem - piosenka naprawdę bardzo mi się podoba. Ale mieszanie jeśli nie niszowych, to na pewno niemainstreamowych inspiracji muzycznych z dosyć mainstreamową treścią i momentami kulejącą wymową, nie jest dobrym prognostykiem przed wojowaniem zagranicy. Jeżeli mnie ta angielszczyzna potrafi zatrzeszczeć w uszach, to trudno mi przewidzieć reakcję osoby władającej angielskim od pierwszego wypowiedzianego słowa.
Samo brzmienie jest dla mnie zdecydowanie na tak, a koniec końców wokal jest naprawdę dobry, nawet jęsli wymowa trzeszcy, więc ja przymykam oko na te niedociągnięcia i na pewno znajdzie się więcej osobników podzielających moją opinię. Jednak czy to wystarczy by skusić słuchaczy odgrodzonych barierą nieufności wobec rocka egzotycznego pochodzenia, który sam w sobie nie jest dość egzotyczny, by wabić wielbicieli muzycznej egzotyki właśnie? Jak zawsze - pokaże czas, choć osobiście ściskam kciuki tak za sukces grupy, jak i jej dalszy progres, bo YB muzycznie interesuje mnie coraz bardziej.
Wspomniane powyżej żeńskie supergrupy zawędrowały do tego wstępu nieprzypadkowo. To SNSD i 2NE1 w oczach fanów są globalnymi wizytówkami muzycznej Korei, to im wróży się wielkie kariery także na zachodniej półkuli i to ich anglojęzycznych wydawnictw fani znad Atlantyku wypatrują najbardziej. A jednak to nie dziewczyny z gilrsbandów, a prawdziwy koreański rock band szykuje się do podboju anglojęzycznych rynków.
YB albo inaczej Yoon Do Hyun Band to bodaj najpopularniejsza typowo rockowa formacja w Korei, przynajmniej jeżeli nie będziemy zagłębiali się w ichnią rockową paleontologię. Sylwetkę zespołu z grubsza przybliżyłem >>TUTAJ<< przy okazji ich zeszłorocznej piosenki "Mystery", którą swoją drogo polecam, szczególnie wielbicielom wyspiarsko brzmiącego rocka.
Koreańska formacja niedawno dostała się pod skrzydła Douga Goldsteina - menadżera, który pilotował lot Guns 'N Roses na sam top list przebojów. Teraz ma przyczynić się do sukcesu koreańskiej grupy na rynkach anglojęzycznych. Nadchodzącą kampanię w UK i USA zwiastuje anglojęzyczny singiel YB zatytułowany "Cigarette Girl".
Skoro zrobiło się tak angielsko, to zacznijmy od... Filiżanki herbaty, a potem zajmiemy się omawianiem słonia w pokoju. Angielski... Tak jakoś jest, że każda nieanglojęzyczna grupa, która odniesie sukces w swojej ojczyźnie prędzej, czy później rzuca się na projekt w narzeczu lordów i jankesów. Nawet na naszym rodzimym podwórku Coma i Rogucki szarpali się niedawno z angielskim, a litościwą zasłonę milczenia powinno spuścić się na wczesne próby Kazika Staszewskiego i Kultu.
Jedną rzeczą jest znać język, inną w nim mówić, a jeszcze wyższą szkołą jazdy jest śpiew w obcym języku. Rzecz sprowadza się do dykcji przyzwyczajonej do innych dźwięków - nie wszyscy zwracają na to uwagę, ale z fonetycznego punktu widzenia nawet takie polskie "s" i angielskie "s" to dwa podobne, ale jednak różne dźwięki. Nie będę się pastwił nad tym zagadnieniem, bo sam wokal jest bardzo dobry, ale ja wolałbym usłyszeć tę piosenkę po koreańsku.
Sama kompozycja naprawdę przypadła mi do gustu, choć nie jestem do końca przekonany co do jej marketingowego potencjału. Grupa zawarła w tym nagraniu dosyć oryginalną mieszankę brzmienia i kompozycji, bo o ile sam utwór wydaje się kompozycyjnie kojarzyć z amerykańskim hard rockiem, to różne elementy idą bardziej w kierunku innych nurtów, także tych wyspiarskich. Choćby sam przewodni riff swoim brzmieniem nie jest daleki od tego, co można usłyszeć na albumach Kasabian.. Z kolei piosenka szerzej, pomimo zbyt dużego tempa, swoim klimatem kojarzy mi się ze stoner rockiem.
Dla mnie wszystko, co napisałem w akapicie powyżej, jest komplementem - piosenka naprawdę bardzo mi się podoba. Ale mieszanie jeśli nie niszowych, to na pewno niemainstreamowych inspiracji muzycznych z dosyć mainstreamową treścią i momentami kulejącą wymową, nie jest dobrym prognostykiem przed wojowaniem zagranicy. Jeżeli mnie ta angielszczyzna potrafi zatrzeszczeć w uszach, to trudno mi przewidzieć reakcję osoby władającej angielskim od pierwszego wypowiedzianego słowa.
Samo brzmienie jest dla mnie zdecydowanie na tak, a koniec końców wokal jest naprawdę dobry, nawet jęsli wymowa trzeszcy, więc ja przymykam oko na te niedociągnięcia i na pewno znajdzie się więcej osobników podzielających moją opinię. Jednak czy to wystarczy by skusić słuchaczy odgrodzonych barierą nieufności wobec rocka egzotycznego pochodzenia, który sam w sobie nie jest dość egzotyczny, by wabić wielbicieli muzycznej egzotyki właśnie? Jak zawsze - pokaże czas, choć osobiście ściskam kciuki tak za sukces grupy, jak i jej dalszy progres, bo YB muzycznie interesuje mnie coraz bardziej.
czwartek, 20 lutego 2014
Park Ji Yoon - Beep + Inner Space
W ostatnich dniach jakoś nie chciało mi się sięgać po kpopowe nowości. Nie dość, że większość premier to wydawnictwa od wykonawców, którzy nieszczególnie mnie interesują, to jeszcze gdzieś pod skórą czuję już napięcie związane z premierami, które czekają nas na przełomie lutego i marca - SNSD, 2NE1 i Orange Caramel. Na tak spreparowanym tle, trudno zabłysnąć. A jednak, udało się wokalistce, po kktórej się tego nie spodziewałem.
Ponieważ, tytuł zdradza o kim i o czym będzie wpis, nie będę owijał w bawełnę. Park Ji Yoon taka jaką ja znam, czyli z ostatniego okresu - dotąd mnie nie przekonywała, przynajmniej jako wokalistka. Zeszłoroczny kawałek "Mr Lee", pomimo wzbudzonego powszechnie zachwytu, mnie raczej nużył. Niedawno wokalistka powróciła z pre-releasowym "Inner Space" i znów pudło jeżeli idzie o moje upodobania, znów piosenka wydawała mi się nudna.
Do "Inner Space" jeszcze wrócę, bo kilka słów na temat tej piosenki mimo wszystko chciałem napisać, jednak sądząc po sobie, nie uważam by słuszne było serwowanie jej przed daniem głównym. "Beep", bo taki tytuł nosi wypuszczony kilka dni temu właściwy singiel wokalistki, z początku został przeze mnie całkowicie świadomie olany m.in. ze względu na rozczarowujące "Inner Space". Dzisiaj moje olewactwo zostało wreszcie przezwyciężone przez ciekawość i bardzo jestem z tego powodu zadowolony.
Proszę nie regulować odbiorników, ten teledysk naprawdę tak wygląda. Kawał świetnej roboty, choć po pierwszym oszołomieniu, przy kolejnych odtworzeniach widać jak na dłoni, które fragmenty zapożyczono z archiwum, a które dokręcono przemielono przez filtry (pomijając fakt, że w trakcie teledysku, filtry są celowo stopniowo usuwane, aby tę różnicę uwypuklić). Jednak pierwsze wrażenie klip robi piorunujące - świetna, pomysłowa zabawa konwencją do tego opatrzona bardzo profesjonalnym wykonaniem.
Dla koreańskich odbiorców dodatkowym smaczkiem jest obecność całej plejady gwiazd tamtejszego show-biznesu. Muzycy, komicy, prezenterzy - nazwiska pojawiają się oczywiście w końcowych napisach, więc nie chce mi się ich tutaj wypisywać. Jeżeli potrzebujecie pomocy w identyfikacji poszczególnych osób, to na kanale wytwórni (ten sam na którym umieszcone jest powyższe video) znajdziecie solowe teasery z postaciami pojawiającymi się w teledysku (bodaj 7 filmików).
Sam klip nawiązuje estetycznie do lat 70-tych i szału disco. Afro, dzwony, czarne okulary i obciachowe wąsy - wszystko zostało odhaczone na liście zadań. Niby ani od strony koncepcji, ani od strony technicznej nie jest to teledyskowy Mount Everest, a jednak całość jest po prostu dopracowana oraz spójna i właśnie przez to wydaje się sympatyczna i tak przyjemnie się ją ogląda.
Co do piosenki, to z jednej strony ukłonów w kierunku disco znów mamy dostatek. Przede wszystkim linia bassu to typowe disco, ale także główna linia melodyczna, czyli to co śpiewa Park Ji Yoon jest pod wieloma względami podobne do dawnych kanonów gatunku. Chodzi o samą melodię, ale także o pewne maniery i sam sposób śpiewania.
A jednak jeden element tego nagrania w moich uszach odstaje od przyjętej stylizacji - jest to klawiszowa sekwencja, którą wita nas piosenka. Moim zdaniem to bardzo udany zabieg - gdyby cała piosenka była wiernym odtworzeniem standardów disco, mogłaby się okazać niestrawna dla dzisiejszego odbiorcy. A tak, te klawisze nadają piosence trochę bardziej dzisiejszego i bardziej stylowego brzmienia.
Niestety jeżeli idzie o styl, to noty idą w dół za "engrish". Wbrew pozorom era disco doczekała się wielu fajnych tekstów piosenek - szukających tematów i inspiracji w nietypowych dla popu miejscach. "Beep" w jakiś sposób próbuje do tego nawiązać, część tych jednowyrazowych, powtarzanych wstawek jest nawet nieźle wkomponowana w tekst, ale potem zdarzają się zupełnie niewytłumaczalne zbitki przypadkowych wyrazów jak "baby oh my love". Angielskie tłumaczenie (chociaż nie rewelacyjne) znajdziecie >>TUTAJ<<.
Co do "Inner Space", to mój problem dotyczy przede wszystkim zwrotek, które są ze wszech miar nijakie. łączą się tam motywy elektroniczne i instrumentalne, które razem nieszczególnie pracują na stworzenie jakiejkolwiek atmosfery, co najwyżej atmosfery pustki. Może nawet w to właśnie mierzono, bo piosenkarka zwierza się tutaj ze swoich sekretów nie na plotach przy kawie, a wpuszcając słuchacza do swojej osobistej, wewnętrznej przestrzeni. Sęk w tym, że ja nie kupuję takich wydumanych tłumaczeń jeżeli idzie o muzykę. Nawet jeżeli stoi za tym jakaś myśl, to piosenka przede wszystkim musi brzmieć.
Przy czym nie jest tak, że cały kawałek spisuję na straty. Bardzo podobają mi się refreny, które są nastrojowe, ciekawe i wpadają w ucho. Niestety rodzielające je dźwiękowe pustkowia zwrotek niweczą cały trud w nie włożony. Niezły, bo nie sztampowy, jest tekst piosenki. Klip ma napisy, ale lepsząwersję tłumaczenia znajdziecie >>TUTAJ<<. Nad teledyskiem nie będę się rozwodził, bo to jeden z tych klipó który jest bo jest. Nie ma w nim nic złego, jest ładnie wykonany, ale zwróci uwagę raczej wyłącznie fanów.
Powrót Park Ji Yoon to nieoczekiwany rozbłysk na kpopowej scenie, która wstrzymała oddech w oczekiwaniu na gwiazdy pierwszego formatu. O ile pre-release'owe "Inner Space" jest skierowane przede wszystkim do fanów wokalistki, o tyle "Beep" ma wszelkie predyspozycje by stać się prawdziwym hitem. Nie chodzi już nawet o przesympatyczny teledysk wypchanym znanymi twarzami, sama piosenka jest bardzo dobra muzycznie, przyjemnie melodyjna, przy tym chwytliwa jak diabli i świetnie wystylizowana. Jestem ciekaw jak Park Ji Yoon poradzi sobie na listach przebojów, bo do wielkich premier jeszcze moment, a trzeba też pamiętać, że jej nazwisko to też marka sama w sobie.
Ponieważ, tytuł zdradza o kim i o czym będzie wpis, nie będę owijał w bawełnę. Park Ji Yoon taka jaką ja znam, czyli z ostatniego okresu - dotąd mnie nie przekonywała, przynajmniej jako wokalistka. Zeszłoroczny kawałek "Mr Lee", pomimo wzbudzonego powszechnie zachwytu, mnie raczej nużył. Niedawno wokalistka powróciła z pre-releasowym "Inner Space" i znów pudło jeżeli idzie o moje upodobania, znów piosenka wydawała mi się nudna.
Do "Inner Space" jeszcze wrócę, bo kilka słów na temat tej piosenki mimo wszystko chciałem napisać, jednak sądząc po sobie, nie uważam by słuszne było serwowanie jej przed daniem głównym. "Beep", bo taki tytuł nosi wypuszczony kilka dni temu właściwy singiel wokalistki, z początku został przeze mnie całkowicie świadomie olany m.in. ze względu na rozczarowujące "Inner Space". Dzisiaj moje olewactwo zostało wreszcie przezwyciężone przez ciekawość i bardzo jestem z tego powodu zadowolony.
Proszę nie regulować odbiorników, ten teledysk naprawdę tak wygląda. Kawał świetnej roboty, choć po pierwszym oszołomieniu, przy kolejnych odtworzeniach widać jak na dłoni, które fragmenty zapożyczono z archiwum, a które dokręcono przemielono przez filtry (pomijając fakt, że w trakcie teledysku, filtry są celowo stopniowo usuwane, aby tę różnicę uwypuklić). Jednak pierwsze wrażenie klip robi piorunujące - świetna, pomysłowa zabawa konwencją do tego opatrzona bardzo profesjonalnym wykonaniem.
Dla koreańskich odbiorców dodatkowym smaczkiem jest obecność całej plejady gwiazd tamtejszego show-biznesu. Muzycy, komicy, prezenterzy - nazwiska pojawiają się oczywiście w końcowych napisach, więc nie chce mi się ich tutaj wypisywać. Jeżeli potrzebujecie pomocy w identyfikacji poszczególnych osób, to na kanale wytwórni (ten sam na którym umieszcone jest powyższe video) znajdziecie solowe teasery z postaciami pojawiającymi się w teledysku (bodaj 7 filmików).
Sam klip nawiązuje estetycznie do lat 70-tych i szału disco. Afro, dzwony, czarne okulary i obciachowe wąsy - wszystko zostało odhaczone na liście zadań. Niby ani od strony koncepcji, ani od strony technicznej nie jest to teledyskowy Mount Everest, a jednak całość jest po prostu dopracowana oraz spójna i właśnie przez to wydaje się sympatyczna i tak przyjemnie się ją ogląda.
Co do piosenki, to z jednej strony ukłonów w kierunku disco znów mamy dostatek. Przede wszystkim linia bassu to typowe disco, ale także główna linia melodyczna, czyli to co śpiewa Park Ji Yoon jest pod wieloma względami podobne do dawnych kanonów gatunku. Chodzi o samą melodię, ale także o pewne maniery i sam sposób śpiewania.
A jednak jeden element tego nagrania w moich uszach odstaje od przyjętej stylizacji - jest to klawiszowa sekwencja, którą wita nas piosenka. Moim zdaniem to bardzo udany zabieg - gdyby cała piosenka była wiernym odtworzeniem standardów disco, mogłaby się okazać niestrawna dla dzisiejszego odbiorcy. A tak, te klawisze nadają piosence trochę bardziej dzisiejszego i bardziej stylowego brzmienia.
Niestety jeżeli idzie o styl, to noty idą w dół za "engrish". Wbrew pozorom era disco doczekała się wielu fajnych tekstów piosenek - szukających tematów i inspiracji w nietypowych dla popu miejscach. "Beep" w jakiś sposób próbuje do tego nawiązać, część tych jednowyrazowych, powtarzanych wstawek jest nawet nieźle wkomponowana w tekst, ale potem zdarzają się zupełnie niewytłumaczalne zbitki przypadkowych wyrazów jak "baby oh my love". Angielskie tłumaczenie (chociaż nie rewelacyjne) znajdziecie >>TUTAJ<<.
Co do "Inner Space", to mój problem dotyczy przede wszystkim zwrotek, które są ze wszech miar nijakie. łączą się tam motywy elektroniczne i instrumentalne, które razem nieszczególnie pracują na stworzenie jakiejkolwiek atmosfery, co najwyżej atmosfery pustki. Może nawet w to właśnie mierzono, bo piosenkarka zwierza się tutaj ze swoich sekretów nie na plotach przy kawie, a wpuszcając słuchacza do swojej osobistej, wewnętrznej przestrzeni. Sęk w tym, że ja nie kupuję takich wydumanych tłumaczeń jeżeli idzie o muzykę. Nawet jeżeli stoi za tym jakaś myśl, to piosenka przede wszystkim musi brzmieć.
Przy czym nie jest tak, że cały kawałek spisuję na straty. Bardzo podobają mi się refreny, które są nastrojowe, ciekawe i wpadają w ucho. Niestety rodzielające je dźwiękowe pustkowia zwrotek niweczą cały trud w nie włożony. Niezły, bo nie sztampowy, jest tekst piosenki. Klip ma napisy, ale lepsząwersję tłumaczenia znajdziecie >>TUTAJ<<. Nad teledyskiem nie będę się rozwodził, bo to jeden z tych klipó który jest bo jest. Nie ma w nim nic złego, jest ładnie wykonany, ale zwróci uwagę raczej wyłącznie fanów.
Powrót Park Ji Yoon to nieoczekiwany rozbłysk na kpopowej scenie, która wstrzymała oddech w oczekiwaniu na gwiazdy pierwszego formatu. O ile pre-release'owe "Inner Space" jest skierowane przede wszystkim do fanów wokalistki, o tyle "Beep" ma wszelkie predyspozycje by stać się prawdziwym hitem. Nie chodzi już nawet o przesympatyczny teledysk wypchanym znanymi twarzami, sama piosenka jest bardzo dobra muzycznie, przyjemnie melodyjna, przy tym chwytliwa jak diabli i świetnie wystylizowana. Jestem ciekaw jak Park Ji Yoon poradzi sobie na listach przebojów, bo do wielkich premier jeszcze moment, a trzeba też pamiętać, że jej nazwisko to też marka sama w sobie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)